Michał Kołodziejczyk, WP SportoweFakty: Sofia czy Zosia?
Sofia Ennaoui: Widzę, że to ostatnio duży problem.
Według niektórych musi być Zosia, skoro startuje pani jako Polka.
Zosia mi się bardzo podoba. Przekornie wzięłam sobie to imię na bierzmowaniu i jestem teraz Sofia Zofia. W szkole nauczyciele mówili do mnie Sofia, mama w domu uniwersalnie - "Rybko" albo "Skarbie", w środowisku lekkoatletycznym jestem "Sofka", "Młoda", albo "Dzieciaczek". Nie widzę różnicy. W politykę nie dam się wmieszać, jestem sportowcem.
Czuje się pani Polką, pół-Polką, czy pół-Marokanką?
Czuję się w stu procentach Polką. Tak jak nie nawiązałam żadnych więzi z moim marokańskim ojcem, tak samo z Marokiem jako krajem. Nigdy nie miałam myśli, by biegać w innych barwach niż biało-czerwonych. Miałam dwa lata, gdy razem z mamą wróciliśmy do Polski. Wychowywałam się tutaj, nie znam nawet arabskiego.
Oryginalna uroda pomagała czy przeszkadzała?
W województwie zachodniopomorskim mieszka wielu Cyganów i byłam brana właśnie za jedną z nich. Nikt, patrząc na mnie, nie myślał przecież o Maroku. Ludzie zaczepiali mnie na ulicy i pytali, czy jestem Cyganką. Dobrze, że nie prosili, żebym im powróżyła. Pytali o pochodzenie, wtedy mnie to peszyło.
A teraz dyskusja o tym, kto może czuć się Polakiem denerwuje?
Mam do siebie dystans i ta dyskusja mnie nie przeraża. Pytania o polskość pojawiły się, od kiedy trafiłam do sportu, więc zdążyłam się przyzwyczaić. Są normalne, nie krępują mnie, przecież mam obce nazwisko, nie wyglądam polsko, a to budzi ciekawość ludzi, którzy interesują się lekką atletyką. Wydawało mi się, że wszyscy już znają moją historię, jednak wszystko wróciło po wicemistrzostwie Europy. Okazało się, że taki sukces to także inna skala zainteresowania.
Widziała się pani z ojcem tylko dwa razy w życiu?
Nigdy nie ukrywałam, że oprócz więzów krwi nie łączy nas nic więcej. Traktowałam tatę jak obcego człowieka, którego poznałam, kiedy miałam już dziesięć lat. Nie tęskniłam, całe dzieciństwo spędziłam bez niego i nie miało mi czego brakować. Przyzwyczaiłam się, że ojca po prostu nie mam i nie miałam w sobie potrzeby częstych z nim kontaktów. Ponieważ pochodzę z rozbitej rodziny, być może teraz jestem trochę przewrażliwiona w temacie doboru partnera i założenia swojej. Bardzo dużo rozmawiam z mamą na tematy życiowe, chciałabym trochę jej mądrości użyć we własnym życiu. Pytałam o to, jak to z tatą wyglądało, dlaczego nie udało się skleić.
No i dlaczego?
To były dwie kultury, które próbowały ze sobą funkcjonować, ale nie wyszło. Każde z rodziców chciało mieszkać w swoim państwie, każde tęskniło do siebie. Rozstali się, bo życie razem było zbyt trudne. Rozumiem, też jestem patriotką i nie wyobrażam sobie życia poza Polską.
Pani ojciec zmarł w grudniu. Była pani na pogrzebie?
Nie byłam. Wszystko działo się tak dynamicznie, że nie zdążyłam się nawet zastanowić, czy chcę pojechać. Nawet jak bym chciała, to nie było czasu - tata zmarł jednego dnia, następnego był już pochowany.
A chciałaby pani zdążyć?
Na pewno odwiedzę miejsce pochówku. Wypada mi, jako córce, zapalić chociaż znicz. W Maroku byłam kilka razy, ostatnio na trzytygodniowym zgrupowaniu. Biorą mnie tam za miejscową, starają się pomóc, gdy pojawiają się jakieś problemy. Ostatnio zaczął się ramadan i nie jeździły taksówki, przypadkowi ludzie zawieźli mnie do hotelu i proponowali jeszcze transfer na lotnisko następnego dnia rano. Jeżdżę tam sporadycznie, ale zawsze przywożę pozytywne wspomnienia, dużo ludzi z Maroka odzywa się do mnie przez media społecznościowe, chce pogadać, kibicują mi.
Dotarło już do pani, jak olbrzymim sukcesem było wicemistrzostwo Europy?
Wszędzie zapominam tego medalu. Nie wzięłam go ani do prezydenta, ani do telewizji. Może nie chcę go zapodziać, ani porysować. Jest odpowiednio wyeksponowany w domu. Bardzo się cieszę z tego, co udało mi się osiągnąć w Berlinie, to ukoronowanie mojej ciężkiej pracy i wielu lat przykładania się do sportu. Nie traktuję srebrnego medalu jako okazji do lansu, nie chcę dodatkowej sławy. Przyjęłam go tak spokojnie, że aż niektórzy znajomi pytali się, czy w ogóle się cieszę. Cieszę się, ale czekałam na niego tak długo, że może zabrzmi to nieskromnie, ale za moją harówkę troszeczkę mi się należał.
To żart? Ma pani 23 lata, zaczęła trenować osiem lat temu. Niektórzy czekają na medal poważnej imprezy nawet dwadzieścia lat od pierwszego treningu.
Nie wiem, czy miałabym tyle cierpliwości. To moja najgorsza cecha, nad którą staram się pracować, ale nie potrafię długo czekać.
Zachłanność i pazerność to podobno w sporcie pożądane cechy.
Tak, ale nauka cierpliwości to jedna z najważniejszych lekcji, jakie sportowiec może otrzymać. W tym roku musiałam ją odbyć, trzeba było poczekać na wyniki na europejskim poziomie. Moja forma podczas zawodów halowych odbiegała od wcześniejszych lat, nie wyglądało to tak, jak sobie wyobrażałam. Co roku zdobywałam medale w kategoriach juniorskich i młodzieżowych. Był też złoty medal w przełajach. Za dużo dobrego się działo.
Jak to za dużo dobrego?
W głowie mi się poprzewracało, uznałam sukcesy za coś naturalnego, przyjęłam, że hala w 2018 roku będzie dla mnie szczęśliwa i nagle przyszło pół roku nieurodzaju. Zaczął się duży problem z moją psychiką i teraz myślę, że taki kubeł zimnej wody mi się przydał. Taki wyczekiwany sukces lepiej smakuje. Wbiegając na metę w Berlinie, nie wiedziałam, co się dzieje, nie wierzyłam, że medal jest mój. Dopiero na dekoracji dotarło do mnie, że udało mi się coś osiągnąć. Następnego dnia rano jeszcze nerwowo spojrzałam na szafkę przy łóżku. Medal na szczęście był na miejscu, to nie był sen. Pomyślałam: "Jest, udało mi się".
W czasie biegu się myśli, czy nie ma czasu?
To był jeden z nielicznych ważnych startów, w których miałam absolutny spokój. Zresztą towarzyszył mi w ciągu całego dnia. Spotkałam się z kolegą na kawę, posiedzieliśmy, pogadaliśmy, na dwie godziny przed odjazdem na stadion rozgrzewkowy uśmiechałam się i nie poruszałam żadnego tematu związanego ze startem. Byłam zwyczajnie przekonana, że jestem w dobrej formie, to mi pomogło. Wszystko było zaplanowane, nie było miejsca na improwizację. Wcześniej często wkradała się nerwówka, za bardzo chciałam, za szybko, za dużo. W Berlinie po dwustu metrach wiedziałam, że wszystko idzie zgodnie z planem, że Laura Muir będzie chciała rozegrać bieg na swoich warunkach i się nie pomyliłam. Pierwszy raz cieszyłam się, że bieg mistrzowski jest tak szybki, byłam na niego przygotowana taktycznie i mentalnie, wszystko przewidziałam. Chciałam rozegrać to rozsądnie i rozważnie. Wie pan, ja po trzech dniach po finale, obejrzałam pierwszą powtórkę i jak zobaczyłem na ekranie, jak daleko były pozostałe zawodniczki przede mną, to nie wiedziałam, jak je dogoniłam.
ZOBACZ WIDEO Sofia Ennaoui. Medal zrodzony w bólach
[nextpage]Nadal pani nie wie?
Często robimy z psychologiem taką symulację i w Berlinie wszystko wyglądało, jak chciałam, żeby wyglądało. Na ostatnich trzystu metrach był ostry finisz, który miałam wrażenie, że biegnę dwa razy szybciej niż zwykle. Musiałam, bo przewaga nad rywalem była duża, a przy takim poziomie sportowym trudno coś nadrobić. Nie nadrobiłam na mistrzostwach świata w Londynie, nie udało się w Pekinie w półfinałach. W Berlinie działa się magia, wszystko złożyło się w całość.
Sama pani wpadła na pomysł pracy z psychologiem?
Czułam, że nie potrafię się skupić. Mam taki sportowy zmysł, że wiem czego mi brakuje do najlepszego przygotowania. Wiedziałam, że jeśli nie rozpocznę pracy z psychologiem, w którymś momencie się zatrzymam i nie zrobię kolejnego kroku w karierze. Moje błędy się powtarzały, byłam świetnie przygotowana do startów, w trakcie zgrupowań wszystko świetnie przychodziło, brakowało jednak tego ostatniego szlifu. Takiego spokoju przed startem, odpowiedniego zrelaksowania się po ciężkich treningach. Taktyka była zawsze, gorzej jeśli chodzi o jej realizację. Dokonywałam drobnych zmian w trakcie biegu w zależności od tego, jak się czułam. Teraz zaplanowałam sobie dobre samopoczucie.
Znowu żart?
Nie, wszystko jest w głowie. Formę sportową, fizyczną, wypracowuje większość zawodniczek. Talent jest porównywalny, praca równie ciężka. Trudno znaleźć gdzieś różnice, które decydowałyby o tym, kto zdobędzie medal, a kto nie. Na tym poziomie liczy się to, co dookoła - psycholog i odpowiednia dieta.
Przed mistrzostwami zrezygnowała pani z mediów społecznościowych po namowach Jana Blecharza?
Rzadko dzwonię do profesora w nagłych sytuacjach. Zazwyczaj umawiamy się na spotkania i planujemy je z wyprzedzeniem. Kiedy jednak Tomasz Smokowski publicznie zapytał mnie, kiedy będzie medal, i stwierdził, że mam go przywieźć z Berlina, bo wszyscy na mnie liczą, to wyprowadził mnie z równowagi. Nasza taktyka spotkań z psychologiem nie zawierała takiej sytuacji. Na dwa miesiące przed zawodami odpowiadałam na każde pytania dziennikarzy, czasami wymijająco, bo nie chciałam nakładać na siebie za dużo presji, ale takie wymaganie medalu spadło na mnie w gorącym momencie. Zadzwoniłam do profesora Blecharza i mój pomysł odstawienia mediów społecznościowych spotkał się z jego pełnym poparciem. Nie chcieliśmy, by nasza roczna praca się zmarnowała. Wiem, że miałam trzeci wynik na europejskich listach i nie mam pretensji, że dziennikarze traktowali mnie jak kandydatkę do medalu. Więcej - sama gdzieś po cichu też stawiałam się w takiej roli, ale nie chciałam o tym nawet wspominać. Zmieniłam się, chciałam mniej mówić, a więcej działać na bieżni. Taka taktyka jest skuteczniejsza.
Zdarzało się wcześniej, że presja panią paraliżowała?
Nie pozwalała mi odnosić sukcesów na miarę tego, jak byłam przygotowana. Nie, że odpadałam w eliminacjach, ale popełniałam wiele błędów niezwiązanych z moją formą fizyczną. Chciałam za dużo i obracało się to przeciwko mnie. Przeszłam na bardziej zindywidualizowany tok przygotowania do sezonu, zmieniłam podejście do sportu. Stałam się spokojniejsza, mniej narwana. Kiedy się patrzy na mnie podczas startów, to może tego nie widać, ale proszę mi wierzyć... Nie chcę przecież też zupełnie stracić tego, co przyciąga do mnie ludzi: śmiechu, radości z lekkiej atletyki, energii, którą daję innym. Po prostu mniej rozrzucam ją przed zawodami, stałam się bardziej stonowana.
Caster Semenya i jej przypadek to dla pani powód do nerwów?
Dotknęło mnie to najbardziej po starcie Asi Jóźwik na igrzyskach, kiedy powinna mieć srebrny medal, a nie udało się nawet wejść na podium, bo przegrała z testosteronem rywalek. Chciałabym sprawiedliwości, żeby każdy miał taki sam poziom testosteronu, żeby to była równa rywalizacja. Wszystko na temat Semenyi zostało już powiedziane i pozostaje nam tylko czekać na zmianę przepisów i uregulowanie problemu przez Komisję Arbitrażową w Lozannie.
To prawda, że pani trener Wojciech Szymaniak był przeciwny współpracy z psychologiem?
Przekonał go do niej dopiero ten medal Berlina. Trener zawsze powtarzał mi, że jeśli jakiś zawodnik potrzebuje psychologa, to znaczy, że nie nadaje się do sportu. Zawsze szłam jednak pod prąd, robiłam to, co sama uważałam za słuszne. Biorę pod uwagę zdanie trenera we wszystkich sprawach, poza współpracą z psychologiem. Byłam pewna, że mi pomoże. Mój bieg po medal przekonał go, że czasami też mam rację.
Na media społecznościowe już pani wróciła.
Tak.
To może napiszę, że czekamy na medal w Tokio?
Przestanę pana obserwować. A na poważnie - to odległy plan. Rozumiem, że jestem stawiana w gronie ludzi, którzy mogą coś zdziałać na igrzyskach. Ściągam z siebie presję tylko tuż przez zawodami, teraz możemy pogdybać.
To pogdybajmy. Wasz sukces po nieudanym mundialu piłkarzy wznowił dyskusję o tym, kto powinien być popularniejszy.
Na celebrytkę na pewno się nie mianuję. Jestem sportowcem i chciałabym nim pozostać. Wrzuca się nas do tego samego wora co aktorów, piosenkarzy, pewnie ze względu na popularność i sukcesy, ale nie wydaje mi się, że lekkoatleci będą rywalizować z piłkarzami. Idziemy swoimi ścieżkami, przekonujemy do siebie ludzi może nie tym, jak wyglądamy, ale osiągnięciami, które są ponadprzeciętne. Nie myślę o tym, by ścigać się z piłkarzami, mam swoje przeciwniczki na bieżni. Fajnie byłoby im dorównać popularnością i fajnie byłoby, gdyby także odnosili sukcesy. Chodzi o to, by w polskim sporcie dobrze się działo, bo sport łączy ludzi. Jeśli piłka nożna daje kibicom wiele radości, to nie można jej życzyć źle. A wiem, że futbol tę radość daje, byłam na meczu naszej reprezentacji we Wrocławiu i widziałam tłumy świetnie bawiące się przez dwie godziny na stadionie. W lekkoatletyce jest nas wielu, ale każdy odbierany jest jako jednostka, mamy wiele sukcesów i dużo się dzieje. Trudno byłoby wskazać lidera całego środowiska, jakiegoś kandydata na celebrytę. Ale to wcale nie znaczy, że nie widzę siebie jako twarzy w reklamie. A że reklamy budują popularność, to pewnie przełożyłoby się na wszystkie lajki na Instagramach i wpychałoby nas do świata popkultury.
[nextpage]To prawda, że coraz częściej lubi pani spędzać czas w samotności?
Na pewno tego nie widać gołym okiem, ale zmieniam się. Po starcie jestem absolutnym huraganem, ale przed - szukam ciszy. Mam takie chwile, kiedy chcę po prostu sama wyjść na spacer, nie lubię wtedy zamieszania, denerwuje mnie, kiedy ktoś czegoś ode mnie chce. Czasami zamawiam kawę i podziwiam widoki, czasami biorę ze sobą książkę i znikam. Romans, takie babskie nudy.
Motywują panią pieniądze?
Są gdzieś na dalszym planie. Kilka dni temu zajęłam trzecie miejsce podczas zawodów Diamentowej Ligi i nawet nie wiedziałam, jaka jest za nie nagroda. Musiałam spytać menedżera. Naprawdę nie miałam pojęcia, byłam zdziwiona kwotą. Kłamstwem byłoby jednak, gdybym powiedziała, że nie pracuję ciężko po to, by dobrze żyć. Nie wierzę nikomu, kto twierdzi, że nie chce zapewnić sobie odpowiedniego poziomu, to jakaś absolutna bzdura. Lubię to, co robię, przynosi mi to pieniądze, ale najpiękniejsze jest to, że daję radę jednocześnie spełniać swoje marzenia.
Czytam o pani: "Wodzirej na bankietach". Da się połączyć imprezy z profesjonalnym podejściem do sportu?
Wodzirej na bankietach po zawodach. To "po" jest tutaj kluczowe. Moje przygotowania są całkowicie święte, ale lubię imprezy kończące zmagania. Medalu w Berlinie nie zdążyłam jednak za bardzo celebrować, co pokazuje, że z medalami i większymi osiągnięciami przychodzi do głowy dużo więcej rozumu. Jestem bardzo młoda, przyznaję że tak jak innym zawodnikom mnie także brakuje normalnego, rozrywkowo-imprezowego życia, jednak sukcesy mi wszystko rekompensują. W trakcie przygotowań żyję jak mnich, pilnuję diety, nigdzie nie wychodzę. Nie chcę powiedzieć, że tego żałuję, bardzo się cieszę, że bóg dał mi taki talent i że mogę realizować się w swojej pasji, ale tak - czasami chciałabym mieć wolny weekend, wstać o której chcę i nie zastanawiać się tylko nad tym, co może mi zaszkodzić w drodze do celu.
To jest trudna droga?
Była, jest i będzie. U mnie w domu nigdy się nie przelewało. Nie chodziliśmy z bratem głodni, podręczniki też mieliśmy, ale wiedzieliśmy, ile kosztuje praca. Gdybym pochodziła z zamożnej rodziny, nie wiem czy jako piętnastolatce starczyłoby mi sił do tego, by się usamodzielnić. Pewnie byłabym trochę rozpieszczona, nie potrzebowałabym tak szybko wyrywać się z domu. Mnie codzienność ukształtowała, działała na moją korzyść, nauczyła wartości pieniądza. Doceniam, ile zarabiam. Oczywiście lubię zakupy, ale nie trwonię za dużo.
Pierwsze buty do treningów kupiła pani sobie ze swoich oszczędności. Naprawdę za 50 złotych?
Coś koło tego. New Ballance, ale używane. Takie buty, kupione za swoje, pozwalały mi trzymać nogi na ziemi i nie odlecieć. Dużo rzeczy do treningu, zanim dostałam kontrakt, kupowałam sama. Miałam stypendium dwieście, trzysta złotych, dostałam też wsparcie od Fundacji Moniki Pyrek, mało tego wszystkiego było, ale mogłam kupić sobie sprzęt i się jakoś utrzymać. Kiedyś po biegach przełajowych w Bydgoszczy podszedł do mnie starszy wolontariusz i poprosił o numer telefonu. Podobał mu się mój styl biegania, moje zacięcie do sportu. Oczywiście nie dałam mu numeru, ale w jakiś sposób udało mu się go zdobyć i napisał do mnie wiadomość z prośbą o numer konta. Wsparł mnie przelewając trzysta złotych, może odłożył z emerytury. To jedna z najpiękniejszych rzeczy, jaka przydarzyła mi się w życiu. Taki dar od serca, rzadko się zdarza, żeby nie chciano nic w zamian. Do dzisiaj mamy kontakt.
Szacunek do ciężkiej pracy to charakter czy można się tego nauczyć?
To chyba wynosi się z domu. Ja byłam zawsze bardzo dobrą uczennica, w gimnazjum nawet kujonem, prymusem. Miałam średnią pięć i pół. Mama zawsze wpajała mi, że nauka jest najważniejsza, ale słuchałam jej tylko do czasu, gdy zaczęłam uprawiać sport. Mój dzień był zawsze całkowicie zajęty. Chodziłam na angielski, rysowałam, brałam lekcje tańca, śpiewałam w kościelnym chórze. Kiedy wychodziłam z domu po śniadaniu, wracałam po dwunastu godzinach na kolację. Nie męczyło mnie to. Zajęcia dodatkowe, treningi - to wszystko zaspokajało moje ambicje, wszędzie było mnie pełno. Wydaje mi się, że dla dobra mamy i wszystkich w domu dobrze że nie byłam obecna przez cały czas. Jako dzieciak byłam nawet gorsza niż teraz, roznosiła mnie energia, a pod wieczór wracałam po prostu zmęczona intensywnym dniem i był spokój. Mama nauczyła mnie także ciężkiej pracy i zarabiania na siebie. Już po liceum nigdy nie obciążałam jej moimi finansami. Za swoje wyniki dostawałam stypendium, które pozwalało mi wynająć pierwszy mały pokoik w Szczecinie, żyłam skromnie, ale dawałam radę. Dumna jestem z tego, że sama do wszystkiego doszłam, nie byłam dla nikogo ciężarem. Myślę, że teraz to ja powinnam mamie wynagradzać ten czas, który poświęciła na moje wychowanie. Nauczyła mnie szacunku do siebie.
Co to znaczy?
Żeby znać swoją wartość. Zawsze słyszałam także, że nie wolno w życiu dać się przepychać innym osobom. Kiedy patrzę na mamę, to chciałbym być tak dobrym rodzicem dla swoich dzieci, jakim ona była i jest dla mnie. Odziedziczyłam po niej wiele takich typowo kobiecych cech. Jestem troskliwa, opiekuńcza aż do bólu, czasami aż przesadzam. Daję najbliższym całą miłość, jaka jest we mnie. Niestety po mamie jestem także nerwowa, zjada mnie perfekcjonizm. Chciałabym, żeby wszystko było zrobione dobrze. To pewnie może być denerwujące. Mama była nauczycielką w klasach 1-3, troszkę przenosiła to do domu. Nie chcę powiedzieć, że traktowała nas jak uczniów, raczej pokazywała takie zachowanie, jakie powinno być wzorem od wszystkich nauczycieli.
Jak godziła pani treningi z nauką?
Przez wiele lat w szkole wypracowałam sobie taką bazę, że w liceum, kiedy nie byłam na lekcjach nawet przez miesiąc, byłam w stanie zdać wszystkie zaległe sprawdziany w ciągu tygodnia. Nauka przychodziła mi bardzo łatwo, mam to chyba po tacie. Podobno był prymusem na Politechnice Szczecińskiej.
O dzieci miałem pani nie pytać, ale sama pani zaczęła.
Na pewno chciałabym mieć przynajmniej dwoje. Sama wiem, jak fajnie wychowuje się z rodzeństwem, a moi znajomi, którzy są jedynakami, narzekają na to, że nie mieli brata albo siostry. Nie chcę powiedzieć, że planuję dzieci, bo do planowania trzeba dwojga, potrzeba na to czasu, ale gdyby mi się teraz przytrafiło to szczęście i okazałoby się, że jestem w ciąży, to bym nie rozpaczała. Uwielbiam dzieci, bardzo chcę je mieć i tęsknię do normalnego życia. Na pewno przyjdzie taki czas, kiedy skończę biegać i założę szczęśliwą rodzinę.
Otwiera pani drzwi do spraw prywatnych rozmawiając o wychowaniu czy braku ojca, ale na pytanie o chłopaka, zamyka je pani z trzaskiem.
Bo to tajemnica. Zresztą mnie bardzo ciężko nawet na randkę zaprosić, jestem bardzo oporna. Jak ktoś mi się spodoba to na amen, dwoje ludzi czuje to od pierwszego kontaktu, że jest dla siebie. Wchodzę tylko w takie relacje, które rozpoczynają się od mocnego uderzenia serca, nie chcę nikomu robić bezsensownych szans i sprawdzianów. Zdaję się na intuicję.
Dlaczego zadedykowała pani srebrny medal z Berlina Włodzimierzowi Szaranowiczowi?
Bo jest jednym z moich ulubionych dziennikarzy. Zostałam wychowana na skokach, głos pana Włodka - mam nadzieję, że się nie obrazi, że tak go nazywam - towarzyszył mi przez całe dzieciństwo. Nie spędzałam go przecież tylko na zajęciach dodatkowych, w weekendy do rosołku był Adam Małysz, później Kamil Stoch. Stałam się także wielką fanką Justyny Kowalczyk. To chyba na teraz jedyny sportowiec, którego bardzo chciałabym poznać. To bardzo silna kobieta.