Konrad Bukowiecki: Każdy w życiu by coś zmienił

- Jest wiele takich osób, które szanuję tylko za osiągnięcia w sporcie, a już mniej za to, jakimi są ludźmi - mówi halowy mistrz Europy w pchnięciu kulą, olimpijczyk.

Michał Kołodziejczyk
Michał Kołodziejczyk
Konrad Bukowiecki PAP / Adam Warżawa / Na zdjęciu: Konrad Bukowiecki
Michał Kołodziejczyk, WP SportoweFakty: Rodzice dużo pana przytulali? Konrad Bukowiecki: Nadal przytulają.

A jak się jest kulomiotem, tak wielkim facetem, to nie ma pan wrażenia, że wymaga się od pana wielkiej siły także na co dzień? Jest pan wrażliwy, uczuciowy?

Nawet bardzo. Przede wszystkim w sytuacjach, kiedy w grę wchodzi zdrowie, albo szczęście mojej rodziny. Mam uczucia na wierzchu, emocje też. Na co dzień może tego nie widać, chociaż - że tak powiem - "z wiekiem" zauważam coraz więcej nowych rzeczy w zachowaniu. Jak oglądam wzruszający film, to mi się oczy szklą. Dziwne, bo jestem wielkim, twardym facetem, a wzruszają mnie proste historie.

A więc to nieprawda, że sportowcy nie płaczą?

Kompletnie nie robię sobie w głowie żadnych zakazów. Jak mam ochotę, to płaczę, a jak mam ochotę, to się śmieję. Przez wszystkie zawirowania w mojej karierze nauczyłem się mieć wiele rzeczy gdzieś. Nie interesuje mnie zdanie innych, to że ktoś powie, jak powinienem się zachowywać, albo wręcz wymaga ode mnie konkretnego zachowania, spływa to po mnie w sekundę.

ZOBACZ WIDEO Stacja Tokio #8: Iga Baumgart-Witan. Baba nie do zajechania

Hejt w internecie też? Czasami można uwierzyć w bzdurę, kiedy przeczyta się ją sto razy.

To jakaś paranoja. Żyjemy teraz w świecie idealnych zdjęć na instagramie, dlatego jestem w stanie zrozumieć, że ktoś - bardziej dziewczyna niż facet - może popaść w depresję. Popatrzy na te idealne ujęcia idealnych kobiet w idealnych związkach i dochodzi do wniosku, że takiej to dobrze, fajnie i cudownie, a jej życie jest beznadziejne i szare. Tyle że ludzie wstawiają przecież swoje zdjęcia do mediów społecznościowych, kiedy są najładniejsi. Nikt nie robi tego, jak ma wypryszczoną twarz, jest bez makijażu, albo wstał rano po niezłej imprezie. Każdy kreuje teraz wizerunek kogoś idealnego, tworzy wyimaginowany świat. A przecież większość tych rzeczy się nie dzieje, nie ma tego w rzeczywistości.

Czy pana pokolenie - rocznika 1997 i młodsze - ma w ogóle jakieś kompleksy? Czy jadąc zagranicę polski sportowiec wciąż może czegoś zazdrościć, albo czuć się nieswojo?

Wydaje mi się, że nie. Oczywiście możemy trochę narzekać na różnicę w systemie szkolenia, na przygotowanie do zawodów czy na zaplecze treningowe w porównaniu na przykład ze Stanami Zjednoczonymi. Jeśli chodzi o te sprawy ciągle jesteśmy trochę w innej epoce. Trenowałem na każdym kontynencie, z mistrzami świata, mistrzami olimpijskimi i zaplecze, jakie zobaczyłem w Stanach czy Nowej Zelandii, uświadomiło mi, jak wiele musimy się jeszcze uczyć. Wiele trzeba poprawić także w naszym szkoleniu. Polska lekkoatletyka jest na bardzo wysokim poziomie, mimo że technicznie do najlepszych ciągle nam wiele brakuje.

Kompletnie nie robię sobie w głowie żadnych zakazów. Jak mam ochotę to płaczę, a jak mam ochotę, to się śmieję. Przez wszystkie zawirowania w mojej karierze nauczyłem się mieć wiele rzeczy gdzieś.

A są jakieś bariery w głowie?

To już kwestia indywidualna i raczej nie zależy od kraju, z którego się pochodzi, ale od otoczenia, w którym się wyrastało. Nie chcę mówić za innych, mam szczęście, że miałem superdzieciństwo, niczego mi nigdy w życiu nie brakowało i nadal nie brakuje. Rodzice zawsze mnie wspierali i bardzo kochali, pchali mnie od samego początku do sportu, ale nie robili tego na siłę. Trenowałem to, na co miałem ochotę i co sprawiało mi przyjemność. Wiem, o co pan pyta, ale nie sądzę, żebym był dobrym adresatem tego pytania.

Ma pan 22 lata. Czuje się pan dojrzały?

Od kiedy pamiętam, zawsze zadawałem się ze starszymi i nikt mi później nie wierzył, że jestem taki młody. Jak miałem dwanaście lat, na podwórku myśleli, że mam szesnaście, a jak miałem siedemnaście, sam uwierzyłem w to, że jestem dorosły. Kiedy teraz patrzę na to, jak się wtedy zachowywałem i co robiłem, to już wiem, że trzeba jednak swoje lata skończyć i chwilę odczekać. Dopiero dziś uważam się za kogoś bardzo dojrzałego, ale też za kogoś, kto może się jeszcze wiele nauczyć.

Ma pan takie chwile, że żałuje tego, jak się zachował?

Każdy człowiek coś by w życiu zmienił, zachowałby się inaczej. Nie jestem wyjątkiem.

Zasłoniłby pan jeszcze raz zdjęcie Anity Włodarczyk na plakacie zapraszającym na memoriał Kamili Skolimowskiej?

Nie wiem. To nie był baner, to nie był nawet post w mediach społecznościowych, to było takie instastory, zniknęłoby za 24 godziny i byłoby po sprawie. Nie chciałem obrazić Anity, to że się nie lubimy, jest chyba jasne, ale całą aferę wywołałem nieświadomie. To znaczy zasłoniłem jej zdjęcie świadomie, ale nie chciałem, żeby tak wszystko wyszło, nie było mi to do niczego potrzebne. Może powiem inaczej - znając konsekwencje mojego zachowania, oczywiście bym teraz tego nie zrobił, co nie zmienia faktu, że wszystko zostało niepotrzebnie przez Anitę rozdmuchane. Jeśli moje zachowanie rzeczywiście tak bardzo ją uraziło, miała mój numer telefonu, mogła do mnie zadzwonić, napisać, kazać mi to usunąć i przemyśleć, co zrobiłem. A tak wyszedł skandal na całą Polskę.

Ma pan w ogóle pokorę wobec mistrzów, czy idzie do przodu krzycząc "teraz ja"?

Oczywiście, że mam dużo szacunku dla ludzi, którzy coś osiągnęli, w ogóle dla drugiego człowieka, tym bardziej do wielkiego mistrza. Ale ten wielki mistrz też musi się zachowywać. Myślę, że jeśli ktoś ma jakiś sukces na koncie, powinien też być przykładem w tym, jak traktować innych. Taki jest choćby Piotrek Małachowski, podwójny medalista olimpijski, mistrz świata, który nawet przez chwilę nie pozwala się poczuć rozmówcy kimś gorszym. Nie wywyższa się, jest sobą. Ale jest wiele takich osób, które szanuję tylko za osiągnięcia w sporcie, a już mniej za to, jakimi są ludźmi.

Powiedział pan, że miał szczęśliwe dzieciństwo. Co pan wyniósł z domu?

Pamiętam taką sytuację. Nie trenowałem jeszcze lekkiej atletyki, ale pływanie. Koledzy mieli ciekawe plany, mieliśmy coś tam zrobić, ale musiałem przysymulować przed ojcem, żeby nie iść na basen. Zadzwoniłem do niego i mówię: "Brzuch mnie boli". A on na to: "W porządku. To weź tabletkę i idź na trening". Nie wiem, jakim słowem to nazwać. Pracowitość? Sumienność? Dyscyplina? Chodziło o to, żeby się nie poddawać. Byłem małym dzieciakiem i może to brzmieć, jakby ktoś mnie zmuszał, a dla mnie to jest wychowanie, budowanie konsekwencji w życiu. Kiedy byłem już starszy i moi koledzy umawiali się, żeby grać w piłkę, albo na komputerze, to grzecznie mówiłem: "przepraszam, ale nie mogę, bo muszę iść na trening". I później moje relacje z kolegami już się pozacierały. Byli i są tacy, którzy rozumieją, że nagle muszę wyjechać na kilkanaście dni na obóz, że nie mogę się z nimi spotkać w trakcie tygodnia, ale nadrobię w weekend. Byli też tacy, którzy tego nie akceptowali i nie mamy już kontaktu.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×