Przemysław Świercz: czułem się jak źródło energii (wywiad)

- Jeżeli sam siebie zaakceptowałem, to dlaczego ktoś inny miałby tego nie zrobić. Jeżeli dalej mogę robić to co wcześniej, nie ma znaczenia, że nie mam nogi - mówi kapitan reprezentacji Polski w Amp Futbolu.

Michał Kołodziejczyk
Michał Kołodziejczyk
Przemysław Świercz Newspix / Na zdjęciu: Przemysław Świercz
Michał Kołodziejczyk, WP Sportowe Fakty: Kibice szanują was bardziej za waszą grę czy za to, że pokazujecie, iż nigdy nie wolno się załamywać?

Przemysław Świercz: Ostatnio przegraliśmy bardzo wysoko dwa mecze w Turcji, czym nadszarpnęliśmy zaufanie kibiców. Możemy tylko przeprosić i obiecać, że to się więcej nie powtórzy. Graliśmy w fatalnym stylu, zostawiając serce i zaangażowanie chyba w szatni, bo na boisku nic nam nie wychodziło. Każdy z kibiców traktuje nas trochę inaczej, odnajduje w nas inne wartości. Kilka dni temu wymieniłem się z jednym z fanów na facebooku krótkimi informacjami - napisał, że jest człowiekiem, który nie traktuje nas jako niepełnosprawnych, ale że zwyczajnie podoba mu się sama dyscyplina, jej widowiskowość i dynamika. W związku z tym, kiedy będziemy wygrywać, to będzie nas chwalił, a kiedy będziemy przegrywać, ciągle będąc naszym kibicem, wskaże nam elementy do poprawy. Oczywiście jest też grupa kibiców, która patrzy na nas przez pryzmat naszej niepełnosprawności, tego co nas spotkało w życiu i widzi nasz sport, jako pozwalający radzić sobie w nowej sytuacji.

A czym dla pana jest amp futbol?

Zawsze kochałem sport i chciałem się w nim odnaleźć, kontynuować swoją pasję, w trochę innej formie. Kiedy miałem obie nogi, trenowałem piłkę nożną w Narwi Ostrołęka, później wyjechałem na studia, ukończyłem AWF i tam zajmowałem się już nie tyko piłką nożną, ale wieloma dyscyplinami. Pamiętam, już po wypadku, pomyślałem sobie: "kurczę, nie dane mi było reprezentować Polski jako zawodnik dwunożny, to spróbuję sił w sporcie dla osób z niepełnosprawnością". Najpierw próbowałem sił w pływaniu, o amp futbolu nikt jeszcze wtedy nie słyszał.

Lubiłem też koszykówkę, ale przeszkadzał mi wózek inwalidzki. Już w szpitalu, kiedy lekarz mi go przyprowadził, powiedziałem, że nie chcę, że wolę kule albo balkonik do nauki chodzenia. Ciągle szukałem informacji, czy jest futbol dla osób po amputacji, wydawało mi się niemożliwe, by tak popularna dyscyplina nie dawała takiej możliwości. Kiedy w 2011 roku powstała grupa amp futbolowa w Polsce, nawet przez chwilę się nie zastanawiałem, od początku wiedziałem, że to jest to, na co czekałem. Zresztą rok wcześniej, kiedy jako instruktor pojechałem na obóz żeglarski z dziećmi, grałem z nimi w piłkę - o kulach, bez protezy. Takie rzeczy zostają w głowie: jak się nauczysz grać w gałę jako dzieciak, to później próbujesz to sobie przełożyć na grę bez jednej nogi.

Czytaj także:
Michał Kołodziejczyk rozmawia z Igą Baumgart-Witan. "Do kosmosu mam daleko"

No właśnie. Ile jest futbolu w amp futbolu?

Jest wiele rzeczy podobnych i to, że grałem wcześniej, bardzo mi teraz pomaga. Śmieję się, że na szczęście straciłem w wypadku swoją słabszą nogę, która w grze służyła mi tylko do podpierania. Z technicznych aspektów trzeba ćwiczyć koordynację, poruszanie się o kulach, dynamiczny bieg o kulach z utrzymywaniem kontroli nad piłką. Ze zmianą kierunku, ze zmianą tempa. Takie nawyki z futbolu, jak ustawianie się na boisku czy umiejętność kontrolowania piłki - zostały. Rozwiązania taktyczne są takie same lub bardzo podobne. Mając je w głowie, nie musiałem o nich myśleć, przychodziły automatycznie. Grając wcześniej w piłkę, nauczyłem się także funkcjonowania w zespole. W ogóle bardzo przydaje się doświadczenie ze sportu, pomocna jest konsekwencja, cierpliwość, pokora, podejście do niepowodzeń, przegranych meczów. Sportowa przeszłość pomaga odnaleźć się także w kryzysach podczas treningu.

ZOBACZ WIDEO: "Druga połowa". Łukasz Piszczek pożegna się z reprezentacją Polski. "To nie jest dobry moment na taką celebrację"
Do amp futbolu nadają się także ci, którzy urodzili się bez nogi, czy tylko tacy, którzy trenowali wcześniej? Oczywiście mamy wielu chłopaków, którzy urodzili się z wadą kończyny. I to też jest bardzo ciekawe - bo oni jako brzdące z krótszą nogą, gorzej wykształconą, tak bardzo kochali piłkę nożną, którą widzieli w telewizji czy na podwórku, że próbowali rywalizować z pełnosprawnymi. Brali kule i biegali po boisku. Jeżeli coś ci się podoba, jeżeli coś cię pociąga, jest twoją pasją i kochasz to robić, to nic nie może być przeszkodą. Zawsze znajdziesz sposób, jak to robić i grasz z chłopakami, którzy mają po dwie nogi i dwie ręce. Piłkarzami od urodzenia niepełnosprawnymi w naszej drużynie są Krystian Kapłon czy Bartek Łastowski - świetni, szybcy i mimo młodego wieku już bardzo doświadczeni w amp futbolu. I oni wysyłają sygnał w świat, że niemożliwe nie istnieje. Nie wolno się tylko poddawać, zawsze trzeba szukać jakiegoś rozwiązania.

Na co dzień trenujecie w klubach?

Każdy z nas ma swoją pracę, studia, szkołę i inne obowiązki, ale jest także przypisany do konkretnego klubu, w którym pracuje. Jedne drużyny mają zajęcia dwa razy w tygodniu, inne raz. Oprócz tego każdy reprezentant Polski ma jeszcze własny plan treningowy, który obejmuje 2-3 zajęcia w tygodniu, każde z nich trwa po godzinie. Dodatkowo co miesiąc przyjeżdżamy na weekend na zgrupowanie kadry.

Co pana najbardziej boli po treningach i meczach? Ręce? Noga?

Teraz już tego tak bardzo nie odczuwam. Wszystko zależy od intensywności, bo choćby po ostatnim weekendzie, kiedy w Turcji rozegraliśmy trzy mecze, dokuczał mi odcinek lędźwiowy kręgosłupa. Kiedyś czułem też i barki, i nogę, która jest najmocniej obciążona. Ale po to są treningi, by ból minimalizować, konsekwencja w ćwiczeniach sprawia, że przy dużym obciążeniu organizm już inaczej reaguje. Mięśnie po każdych zajęciach mamy rolowane, rozciągamy się i naprawdę bardzo szybko jesteśmy gotowi do dalszej pracy.

Czytaj także:
Ciary po plecach. Rozmowa Michała Kołodziejczyka z Adamem Waczyńskim

Jest pan kapitanem reprezentacji - to dla pana ważna sprawa?

Kiedy w 2011 roku tworzyła się kadra i jechaliśmy na pierwszy turniej międzynarodowy, trzeba było wybrać kapitana i trener podjął decyzję, że ja nim zostanę. Później, kiedy w 2018 roku jechaliśmy na mundial w Meksyku, wybrała mnie już drużyna w głosowaniu. Brakuje mi słów, żeby opisać powagę tej funkcji. To dla mnie ogromne wyróżnienie i zaszczyt, ale też odpowiedzialność. Zdaję sobie sprawę, jak wielkie wziąłem na siebie obciążenie. Wiem, że na każdym kroku powinienem pokazywać, jak należy się zachowywać, powinienem być wzorem, wskazywać drogę rozwoju - co zrobić, by stać się lepszym zawodnikiem. Może sam na siebie to wszystko nałożyłem, ale nawet teraz, jak z panem rozmawiam, myślę, że powinienem się wypowiadać jak kapitan, a nie jak Przemek. Uważam, że w naszym zespole jest wielu liderów. I dobrze, bo chcę, żeby każdy czuł się ważny, jednak funkcja kapitana jest wyjątkowa.

Wspiera was, także finansowo, inny kapitan - Robert Lewandowski. To dodaje skrzydeł?

Tak, na pewno. Dziecięca ekscytacja też była i jest, bo nie ukrywam, że czysto piłkarsko podziwiam, jak Robert ciężką pracą, konsekwencją i planem na siebie doszedł tak wysoko. Wypada tylko mu się kłaniać, gratulować, więc sama możliwość rozmowy z nim jest dużym przeżyciem. Można choćby przez chwilę poczuć atmosferę piłkarskiego szczytu i to jest fajne, robi wrażenie. Natomiast dla nas ważne jest, że ktoś taki jak Robert dostrzega naszą dyscyplinę i chce być z nami, chce nas wspierać, pomagać, sponsorować. To sygnał, że idziemy dobrą drogą, że robimy fajną rzecz, która podoba się innym piłkarzom i kibicom. To znak, że warto się rozwijać i w tym spełniać. Pomoc Lewandowskiego w sprawach medialnych i marketingowych - przy jego możliwościach i kanałach dotarcia - pozwala nam lepiej promować amp futbol.

A tak po ludzku - polubiliście się? Lewandowski to fajny facet?

Myślę, że tak. Jako człowieka zdążyłem go jednak poznać tylko na tyle, na ile da się w trakcie trzech rozmów, każda może po 30-40 minut. To za mało, żeby kogoś opisywać, ale odbieram go jako normalnego człowieka. Kogoś, kto ma pomysł na swoje życie, na siebie i wie, jak dojść do celu. Nigdy nie odmówił żadnemu kibicowi autografu czy wspólnego zdjęcia, a to jest bardzo ważne, by ciągle trzymać nogi na ziemi. Robert zdaje sobie sprawę, że gra dla kibiców i że takie sytuacje są jego obowiązkiem. Ale nie wiem, jaki jest w domu, w relacji z żoną, z dzieckiem. Myślę, że jest cierpliwy, spokojny i że ma w sobie dużo pokory i otwartości na drugą osobę, choć chyba jest trochę zamknięty w sobie. Nie wiem jednak, czy nie posuwam się za daleko, bo za mało go poznałem, żeby przedstawiać takie teorie. W dwóch słowach: to zwyczajnie dobry człowiek.

Na szalikach reprezentacji macie napisane "Jedną nogą w finale". Kiedy w szpitalu odwiedzili pana rodzice, zachęcał ich pan, by usiedli na łóżku, bo skoro nie ma pan nogi, to jest więcej miejsca. Karol Bielecki też "nie widział problemu", albo "szedł porozmawiać z trenerem w trzy oczy". Ten dystans jest dla was naturalny?

Miałem okazję poznać Karola tydzień temu w Koszalinie i usłyszeć jego historię. Mam do niego ogromny szacunek, jak wiele zdobył w sporcie zarówno przed, jak i po kontuzji. Cenię osoby potrafiące zachować dystans do rzeczywistości, nawet jeśli wydaje się straszna. Z jedną nogą też można żartować. Myślę, że każdy z nas ma słabsze strony i chyba warto je dostrzegać i się z nich śmiać. Jeśli potrafisz robić to ze swoich słabości, w jakiś sposób je akceptujesz, wiesz, że są, to akceptujesz też samego siebie i potrafisz uczynić życie lepszym. Ci, którzy są u nas w reprezentacji i klubie, to osoby, które pogodziły się z tym, co się stało w ich życiu. Polubiły samych siebie.

Macie poczucie misji, pokazujecie niepełnosprawnym, że warto wyjść z domu?

Tak. Kiedyś się przed tym broniłem. Albo inaczej - nie byłem świadomy, że coś takiego może się stać dzięki naszej dyscyplinie. Pokazujemy ludziom, że sport osób z niepełnosprawnością może być ciekawy, atrakcyjny. Zmuszamy innych do zastanowienia się: "Ja też mogę się ruszyć, mogę wyjść, mogę coś ze sobą zrobić, mogę normalnie funkcjonować w społeczeństwie". Pytanie, czy komuś chce się to zrobić, bo często druga strona medalu, czyli przestawienie spraw we własnej głowie, jest dużo trudniejsze. To nam powinno się chcieć, nikt nie zrobi niczego za nas, nikt na siłę nie wyciągnie na spacer. Ale im głośniej będzie się mówiło o sporcie dla osób z niepełnosprawnością po amputacji, tym więcej tych, którzy wyjdą ze szpitala, będzie miało ułatwione zadanie. Takie osoby być może szybciej odnajdą cel w życiu. Będą wiedziały, że mogą uprawiać piłkę nożną, koszykówkę, biegi czy pływanie, że są już takie możliwości. To ułatwi pierwsze miesiące i lata życia w nowej sytuacji. I to jest ta misja, którą czujemy.

Legia Warszawa otworzyła właśnie amp futbolową sekcję dla dzieci. To duży krok?

Świetna rzecz, ale też efekt pracy wcześniejszych grup dla dzieciaczków, które funkcjonują jako akademia piłkarska przy Amp Futbol Polska. Tam pracuje się z dziećmi nie tylko po amputacjach, ale z różnymi niepełnosprawnościami. Przychodzą na treningi, spotykają się, kopią piłkę, bawią się... Legia postawiła na grupę tylko po amputacjach i te brzdące już od małego będą mogły rozwijać się piłkarsko, ale też będą mogły poczuć się zauważonymi, zaakceptowanymi i szczęśliwymi. To nieoceniona wartość i wierzę, że pozostałe kluby pójdą śladem Legii i też będą takie sekcje otwierały.

Co panu przekazali rodzice, że okazał się pan takim życiowym twardzielem?

Włożyli we mnie bardzo dużo. Także to, by opierać swoje życie na wierze w Boga. Nie wyobrażam sobie, jak miałbym odnaleźć się po wypadku, gdyby nie przekonanie, że to, co się wydarzyło w życiu, było po coś, że powinienem zrobić z tym coś dobrego. Mama mi mówiła, że Bóg daje krzyż na drogę życia i to ode mnie zależy, czy go udźwignę, czy pod jego ciężarem się załamię. W szkole średniej miałem tendencję do oglądania się za siebie, za bardzo tęskniłem za przeszłością, analizowałem wszystko, co się wydarzyło, zamiast skupiać się na tym co teraz i w przyszłości. Tata tłumaczył mi, że przeszłości nie zmienię i nie powinienem tyle o niej myśleć. Co się stało, to się stało, teraz trzeba patrzeć na to, co ma się w życiu i co można jeszcze osiągnąć. I na tym trzeba się skupiać. Rozmowy z tatą nauczyły mnie też umiejętności słuchania innego człowieka i inspirowania się tym, co przeżył i jak rozwiązał swoje problemy, by później przełożyć to na własne życie.

Ma pan dzieci?

Tak, dwie córki. I na razie nie wiem, jak się odnajdę w sytuacji, kiedy będzie im trudno. Recepta jest jedna i uniwersalna - widzieć w nich człowieka, szanować ich emocje, nigdy ich nie bagatelizować, nie ignorować i się nie śmiać, tylko zawsze podchodzić do nich z pełnym zrozumieniem. Pewnie popełnię wiele błędów, ale kto ich nie popełnia? Są wkalkulowane w nasze życie, tylko żeby miały sens, to trzeba przemyśleć, co mogłem zrobić lepiej i wyciągnąć wnioski na przyszłość.

A po wypadku nie pytał pan czasami Boga: "Dlaczego właśnie ja?"

Pewnie się zdarzało. Ale może raczej: "Co mi panie Boże chciałeś przez to powiedzieć? Co ten wypadek ma wnieść do mojego życia? Co ja mam z tym zrobić? Jaką lekcję wyciągnąć, żeby żyć dalej?". Nie wiem, możemy się zastanawiać, co mogło się wydarzyć. Może gdyby nie tamten wypadek, to trzy dni później pojechałbym szybciej, uderzył w drzewo i już byśmy teraz nie rozmawiali. Staram się wszystko dostrzegać - mam amputowaną nogę, mam protezę i co ja mogę z tym zrobić dobrego? Później się przecież ożeniłem, urodziły mi się córki, pojawił się amp futbol, prowadzę spotkania biznesowe, opowiadam o budowaniu zespołu w sporcie.

Nie bał się pan po wypadku, że nie zaakceptuje pana dziewczyna? Że trudno będzie utrzymać dotychczasowy rytm życia?

Nie przypominam sobie takiego lęku. Myślę, że byłem tak ukierunkowany, by bardziej dawać z siebie radość i pokazywać samemu sobie, że dam radę. Nie chciałem się skupiać na tym, jak inni mnie odbierają. Całe swoje świadome i podświadome myślenie skupiałem na tym, by nauczyć się żyć w nowych okolicznościach. Jak być starym Przemkiem w nowym wydaniu, bez pytań, czy ktoś mnie akceptuje, czy nie. Czułem się jak źródło energii. Czułem, że w związku z Asią będą zmiany, ale nie takie, które będą wynikały z amputacji, tylko z rozwoju naszej relacji. Starałem się patrzeć tylko przed siebie.

Czym się pan teraz na co dzień zajmuje poza szkoleniami?

Pracuję w klubie sportowym Sportteam jako sekretarz. Dbam o sprawy organizacyjno-finansowe. Taka praca pozwala mi łączyć wszystko razem - szkolenia, przemówienia motywacyjne i amp futbol. Wcześniej, po wypadku, kiedy nie miałem jeszcze protezy, chodziłem o kulach wokół basenu i uczyłem dzieci pływać. I też nie pamiętam, by pojawiło się w mojej głowie pytanie, czy zostanę zaakceptowany. Jeżeli sam siebie zaakceptowałem, to dlaczego ktoś inny miałby tego nie zrobić. Jeżeli dalej mogę robić to co wcześniej, to nie ma znaczenia, że nie mam nogi. Dalej mogłem uczyć pływać, pokazywać zabawy w wodzie, tłumaczyć, czym jest bezpieczeństwo. Nie widziałem w tym przeszkody.

Córki pytają czasem pana o niepełnosprawność?

Starsza ma prawie sześć lat, młodsza cztery i pół. Pytały się, czemu nie mam nogi, opowiadałem im o wypadku. Dla nich to też ciekawe i wartościowe, bo pokazuję im moją niepełnosprawność jako coś normalnego. Urodziły się, kiedy już nie miałem nogi, od początku byłem "tatą bez nogi". Ale córki bardzo lubią zakładać mi protezę, albo naśladować mnie, jak skaczę na jednej nodze, kiedy jeszcze nie mam jej założonej. Razem skaczemy. Odnoszę wrażenie, że są ze mnie dumne, bo powolutku zapraszają mnie do swoich grup w przedszkolu i szkole, żebym opowiedział innym dzieciom, co robię. Dla mnie to sygnał, że one się cieszą, że tata gra, wygrywa i zdobywa medale. Pytają o protezę, wcześniej zastanawiały się, czy noga mi odrośnie. Ale już wiedzą, że mam nogę robota i że będzie ze mną cały czas w moim życiu.

Wraca pan czasami do wypadku? Że jadąc na motocyklu i uderzając w kampera mógł pan jechać wolniej? Albo ostrożniej?

Nie mam takich myśli. Nic nie zmienią. Do wypadku oczywiście wracam, bo ciągle opowiadam o tym, co się wydarzyło. Emocje wtedy wracają - i dobrze, bo też są mi potrzebne. Nie chowam ich, nie odrzucam, nie udaję, że nic się nie wydarzyło. To ważna część mojego życia - jak ślub, narodziny dzieci czy śmierć taty. Chcę, żeby były w mojej pamięci, bo dopełniają moją osobowość. Nie analizuję, że mogłem na drodze zachować się inaczej, jechać wolniej, albo bliżej prawej strony. Zastanawianie się teraz co mógłbym zrobić nie ma sensu. Teraz już wiem, że za każdym razem kiedy wsiadam do samochodu muszę być maksymalnie skoncentrowany, więcej przewidywać, nie szaleć, tym bardziej, że wiozę rodzinę. To jest bardziej praktyczne i dojrzałe.

Rozumiem, że uważa pan rozpamiętywanie przeszłości za niepotrzebne i bezcelowe. Ale jednak większość ludzi tak robi.

Pytanie, w jakim kierunku idą ich myśli. Widzę to po sobie. Mnie trybiki w głowie chodzą bez przerwy. Jestem z tych, co non-stop rozmyślają, analizują, patrzą na sprawę ze wszystkich możliwych kątów. Tylko czemu ma to służyć? Umartwianie się, narzekanie na siebie, na swój los, pretensje i frustracje, mogą być wymówką, by nic nie robić. A można analizować po to, żeby stać się lepszym człowiekiem. Do tego dążę. Chcę być lepszym sportowcem, ojcem, mężem, bratem, synem. Na tym polega życie. Marzę o tym, by wychować córki na dobrych ludzi, żeby za 30-40 lat iść ze swoją żoną za rękę po parku, uśmiechać się do niej i czuć szczęście. No i marzę, żeby w przyszłym roku na mistrzostwach Europy w Krakowie zdobyć złoty medal, spojrzeć na chłopaków i powiedzieć "zrobiliśmy to!".

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×