Robert Korzeniowski: Zdrowie i odzyskana wolność będą naszą odroczoną nagrodą (wywiad)

Newspix / Maciej Figielek/400mm.pl / Na zdjęciu: Robert Korzeniowski
Newspix / Maciej Figielek/400mm.pl / Na zdjęciu: Robert Korzeniowski

- Sport często wiąże się z odroczoną nagrodą. W przypadku epidemii koronawirusa będą nią zdrowie i odzyskana wolność. Ona przyjdzie. A przyjmując filozofię długodystansowca, łatwiej będzie nam znieść trudy osamotnienia - mówi Robert Korzeniowski.

W tym artykule dowiesz się o:

[b]

Grzegorz Wojnarowski, WP SportoweFakty: Ze względu na sportowe doświadczenia, na wiele godzin i kilometrów przemaszerowanych w samotności, jest panu łatwiej znosić czas izolacji, zamknięcia, niż przeciętnemu Kowalskiemu?
[/b]
Robert Korzeniowski, 4-krotny złoty medalista olimpijski w chodzie sportowym (Atlanta 1996, Sydney 2000, Ateny 2004): Zacznę od tego, że samotność długodystansowca jest trochę wyolbrzymiona. Wiele treningów robi się w pojedynkę, ale w moim przypadku samotne wyjazdy trwały nie dłużej, niż kilka dni. Zwykle przebywałem w większej lub mniejszej grupie, gdy wyjeżdżałem trenować przez 3 tygodnie czy miesiąc, zawsze ktoś mi towarzyszył.

Sytuacja jest nowa dla nas wszystkich, jestem przekonany że wszyscy jesteśmy debiutantami. Przeszłość długodystansowca i umiejętność pracy zdalnej - bo zawsze tak pracowałem - na pewno ułatwiają mi funkcjonowanie w obecnych realiach. Myślę, że jest mi trochę łatwiej niż innym, ponieważ od początku nie miałem złudzeń, że kryzys wywołany wirusem szybko się skończy. Kolejne restrykcje wprowadzane przez władze nie są dla mnie zaskoczeniem.

Nie jest jednak tak, że w ogóle mi nie doskwierają. Funkcjonuję na ograniczonej przestrzeni, nie mogę trenować poza domem i dlatego powoli zmieniam go w centrum przygotowań sportowych, na przykład właśnie zainstalowałem na tarasie trenażer rowerowy. Z synami rozstawiliśmy też bramki, zamówiliśmy sztuczną trawę, którą rozłożymy na podjeździe do garażu i zrobimy tam boisko. Radzimy sobie jak możemy. Póki co starcza mi energii, żeby wprowadzać różne innowacje. My mamy jeszcze trochę przestrzeni, bo mieszkamy w domku szeregowym. Trudniej mają ci, którzy mieszkają w blokach, tak jak całe moje rodzeństwo i rodzice. Podziwiam te osoby.

ZOBACZ WIDEO: Nasz dziennikarz na pierwszym froncie walki z koronawirusem. "To staje się rutyną"

Dlaczego według pana kryzys, który przechodzimy, musi potrwać?

Biologia, analiza zachowań społecznych, obserwacja tego, co działo się w Chinach - tam nie skończyło się to przecież po miesiącu. Gdy 11 marca zabierałem dziecko ze szkoły, wtedy w zamyśle na dwa tygodnie, od razu mówiłem, że do Wielkanocy szkoła na pewno nie wróci. Nie jestem epidemiologiem, ale wystarczyło przytomnie myśleć, żeby to przewidzieć.

Ludzie zwracają się teraz do pana z prośbą o rady, wskazówki?

Oczywiście. Mam nawet w tej sprawie zapytania od biznesu, właśnie przygotowuję brief w oparciu o własną sportową historię. Po igrzyskach w Barcelonie w 1992 roku, gdy szedłem po srebrny medal, ale zostałem zdjęty z trasy przez sędziów na kilkaset metrów przed metą, przeszedłem coś w rodzaju osobistej kwarantanny. Była prosperita, było świetnie, a tu nagle spadłem z piedestału i potrzebowałem kilku lat, żeby się odbudować. Mój przykład pokazuje, że nie wolno tracić nadziei, trzeba konsekwentnie szukać swojej drogi do celu, ale też starać się działać na nowych zasadach. Sam upór i odporność na cierpienie niewiele dają.

Druga sprawa to jak radzić sobie z codziennością, która dla nas wszystkich wygląda teraz inaczej. Regularnie w Eurosporcie pokazuję różne sportowe ćwiczenia do wykonywania w domowych warunkach, niektóre razem z żoną Justyną. Uważam, że powiedzenie "w zdrowym ciele zdrowy duch" nabiera teraz szczególnego znaczenia i wiele osób zaczyna rozumieć, co ono znaczy.

Pana sportowa kariera pokazuje, że warto być wytrwałym i konsekwentnym. Na pierwsze sukcesy czekał pan długo, medale zaczął pan zdobywać w wieku 27-28 lat.

Nie wydaje mi się, żebym czekał jakoś szczególnie długo. 28 lat to w wielu dyscyplinach klasyczny wiek, w którym wchodzi się na szczyt. Statystyki mówią, że medal olimpijski zdobywa się zwykle między 8 a 13 rokiem treningowym. Ja wywalczyłem złoto w Atlancie w 13. roku, zmieściłem się w górnej granicy. Niewiele jednak brakowało, żeby udało mi się już cztery lata wcześniej w Barcelonie.

Dla chorowitego chłopca z Podkarpacia droga do olimpijskich triumfów musiała być długa i trudna.

Byłem chorowity z punktu widzenia medycznego, ale nigdy nie byłem słabeuszem, który sobie nie radzi i uważa się za gorszego. Kiedy jeszcze mieszkałem w Jarosławiu miałem częste anginy i zwolnienie z wuefu, ale na całe szczęście nikt mnie nie zwalniał z podwórka. A że z małej miejscowości z Podkarpacia? Od 12 roku życia mieszałem już w Tarnobrzegu, gdzie zaczęła się moja ścieżka sportowa. To mogło być zarówno słabością, jak i siłą. Można mieć kompleksy, że jest się z biednego regionu, małego miasteczka, ale z moich obserwacji wynika, że właśnie tacy ludzie osiągają najwięcej. Mówiąc po piłkarsku, mają największy ciąg na bramkę. Dzieciaka z dużej aglomeracji, żyjącego w dostatku, dużo trudniej jest zachęcić do ponadnormatywnego wysiłku.

Powiedział pan kiedyś, że jako nastolatek musiał się na nowo narodzić. Wymyślić samego siebie jako swojego superbohatera.

Zdecydowanie tak było. Jeszcze w wieku 12 lat byłem leczony w sanatorium w Rabce, zabraniano mi nawet rekreacyjnego biegania na nartach. Powtarzano, że mogę być dobrym uczniem, brać udział w konkursach filatelistycznych, ale w sporcie to bez przesady. Ja wbrew wszystkim zacząłem jednak trenować judo i to mi bardzo pomogło. Wolałem widzieć siebie jako Bruce'a Lee, niż mózgowca. Nauka szła mi bardzo dobrze, dostawałem świadectwa z czerwonym paskiem, ale nigdy nie zgadzałem się ze stereotypem, że świetny uczeń musi być słabym sportowcem albo odwrotnie.

Tym superbohaterem, na którym się pan wzorował, był właśnie Bruce Lee?

Bruce Lee oraz Bronisław Malinowski, który nie poddał się w swojej najtrudniejszej walce - o złoty medal olimpijski w Moskwie z Filbertem Bayim z Tanzanii. Po swojej tragicznej śmierci Malinowski stał się w polskim sporcie postacią mityczną. Dla mnie też był postacią szczególną. Kimś wyjątkowym, osobą jakby z innego świata, był dla mnie jednak Bruce Lee. Sam nigdy się nim nie stałem, ale swoje "Wejście smoka" miałem. W filmach często był postacią niepozorną, ale w chwili próby zawsze dawał radę. I to jak! Ja wchodziłem w świat sportu w podobny sposób. Przed zawodami, w których zdobyłem swój pierwszy tytuł mistrza Polski w chodzie sportowym, nikt na mnie nie stawiał.

Do tego sportu trafił pan zresztą przypadkiem.

Ja mówię raczej o okolicznościach, nie o przypadku. Jako dzieciak oczywiście nie marzyłem, żeby zostać chodziarzem, bo nawet nie wiedziałem jak wygląda chód sportowy. Jednak kiedy po stanie wojennym trener Mieczysław Żarnowski reaktywował w mojej szkole sekcję lekkoatletyczną, szukał obsady dla wszystkich tradycyjnych konkurencji. I stwierdził, że skoro dobrze spisuję się w biegu na 1500 metrów i całkiem nieźle walczę na przełajach, pewnie w chodzie na 10 kilometrów, którego nigdy nie trenowałem, też sobie poradzę.

I poradził pan sobie, chociaż nie od razu.

Pierwsze międzywojewódzkie zawody chodziarskie, w których wziąłem udział, miały miejsce w Lublinie i były moim absolutnym debiutem na dystansie 10 kilometrów. Wcześniej nie przeszedłem tyle nawet na treningu. Zająłem jednak trzecie miejsce i o dziwo zakwalifikowałem się do grona 24 juniorów młodszych, którzy mieli prawo startu na ogólnopolskich zawodach mistrzowskich. To był lipiec 1984 roku, Spartakiada Młodzieży w Poznaniu, czyli ówczesne mistrzostwa Polski juniorów. Wielka impreza, Spartakiada 40-lecia PRL-u. Wizytował nas Juan Antonio Samaranch, przyjmował go Wojciech Jaruzelski, na stadionie grali Mister Zub, Wanda i Banda.

Mnie to wszystko zaimponowało, odleciałem. Nieważne, że byłem ubrany jak pajac, w za duże buty i koszulkę, elastyczne skarpetki za kolana. O taktyce, treningu chodziarskim, nie wiedziałem wtedy nic. Walczyłem jednak dzielnie. Wystarczyło, żeby dojść do mety, choć na ostatnim miejscu. Zdublował mnie nawet przedostatni zawodnik. Zachwyciłem się jednak tym, co zobaczyłem. Duże zawody sportowe w Poznaniu dla to był chłopaka z Tarnobrzega wielki świat, awans. Chciałem oglądać ten świat dalej, wszystko jedno czy jako biegacz, chodziarz czy hokeista na trawie.

Entuzjazmu i zapału do pracy musiało być w panu naprawdę dużo, bo kolejne ogólnopolskie zawody już pan wygrał.

I żartuję sobie, że od tego czasu potem już musiałem wygrywać, żeby udowodnić, że to nie był przypadek. Regularnie potem wygrywałem w juniorach a gdy przeszedłem do kategorii seniorów i w 1990 roku zdobyłem złoto, nie oddałem go przez kolejnych 15 lat.

Kiedy pojechał pan na pierwsze zagraniczne zawody?

W 1986 roku. Jeszcze jako junior pojechałem do Borskiego Mikulasza, dziś to jest na Słowacji. Zawody sportowe a przy tym ogromny festyn. Pamiętam że nazywało się to "Zahoracka dvadsatka". Byłem nimi zafascynowany, przywiozłem całej rodzinie drobne prezenty. W tym samym roku pierwszy raz zakwalifikowałem się do reprezentacji Polski, na zawody "Przyjaźni". To były takie mistrzostwa demoludów. Pojechałem do Neubrandenburga i zająłem trzecie miejsce. Bardzo dobry wynik, bo Polska zdobyła tam w lekkoatletyce tylko cztery brązowe medale, a mój był pierwszy. Do dziś pamiętam potworne warunki na trasie. Żar lał się z nieba, buty wtapiały mi się w tartan. Przed oczami mam też jedną scenę jak z filmu. Bieda w polskim sporcie była wtedy taka, że nie dostałem z Polskiego Związku Lekkiej Atletyki koszulki startowej. Tylko orzełka. Srebrnego na czerwonym tle, jeszcze bez korony. Przed zawodami siedziałem i przyszywałem go do siatkowego podkoszulka, który dała mi mama.

A pierwszy wyjazd na Zachód, za żelazną kurtynę?

Do Ipswich w Anglii, w roku 1987 na juniorski mecz międzypaństwowy z RFN i Wielką Brytanią. Wygraliśmy, ja swoją konkurencję też. Dla mnie to było zderzenie z innym światem. Nie wiedziałem jak posługiwać się pilotem do telewizora, nigdy wcześniej nie widzieliśmy tylu jogurtów i soków. A już absolutnym szokiem był śmigłowiec, którym tata jednej z brytyjskich chodziarek wylądował obok stadionu, żeby jej pogratulować. Z tego wyjazdu przywiozłem sobie kasetę Marillion - "Script for a Jester's Tear". Komentował i tłumaczył ją nieodżałowany Tomasz Beksiński.

To jeszcze pierwsze igrzyska. Tu akurat wiadomo gdzie i kiedy, Barcelona 1992. Debiut prawie medalowy.

A jak mówią słowa reklamy, prawie robi wielką różnicę. Co z tego, że 400 metrów przed metą byłem drugi, skoro do tej mety nie doszedłem. Zdyskwalifikowano mnie z powodów nieprawidłowości technicznych w chodzie. To dość skomplikowane...

Wyjazd na igrzyska był dla mnie wielkim momentem, to marzenie każdego młodego człowieka, który trenuje sport. A z drugiej strony olbrzymim dramatem. Nie można być bardziej nikim niż sportowcem, który po swoim występie nawet nie figuruje na liście wyników. Przed zawodami byłem pierwszy na światowych listach, tuż przed metą drugi, a w wynikach gdzieś na szarym końcu z dopiskiem "nie ukończył". Coś absolutnie dramatycznego. Trudno było mi się z tym pogodzić, przeżyłem kilkutygodniową żałobę. Dostałem ogromną życiową lekcję. Nauczyłem się myśleć nie tylko o wygrywaniu, ale o dążeniu do perfekcji, która jest solą sportowej rywalizacji.

Dziś widzę to jako czas moich kolejnych narodzin. Najpierw musiałem urodzić się dla sportu, stać się tym superbohaterem, o którym mówiliśmy wcześniej. A Barcelona była takim momentem, który ma chyba każdy superbohater - gdy wszystko idzie dobrze, nagle coś się psuje i prawie ginie. Jednak po to, żeby się podnieść i stać się jeszcze mocniejszym. Barcelona, potem mistrzostwa świata w Stuttgarcie, gdzie też zdjęto mnie z trasy przed metą, były czasem dramatycznych przemyśleń. Zastanawiania się, czy ja się w ogóle do tego nadaje, czy to co robię nie jest zwyczajnym tępym uporem. Musiałem się nauczyć, że nic na siłę i trzeba znaleźć, która może nie dać przekonania o własnej nieomylności, ale za to da efekty.

To właśnie po starcie w Barcelonie mówił pan o śnie, w którym Meksykanie zabrali panu srebrny medal?

Nie przypominam sobie, żebym coś takiego mówił i żebym miał taki sen, w czasie kariery wkładano w moje usta wiele słów, które z nich nie padły. Miewałem inne sny - że zasypiam na zawody, peleton rusza a ja nie wiem co robić. Zaczynam gonić i doganiam stawkę.

W czasie mistrzostw Europy w Helsinkach w 1994 roku ten sen o mały włos stał się rzeczywistością.

Przekomiczna historia. Zaciąłem się w toalecie między stadionem rozgrzewkowym a głównym. Zamek za nic nie chciał ustąpić. A toaleta mieściła się tam w podziemnym przejściu wykutym w skale. Mógłbym sobie krzyczeć i krzyczeć, nikt by nie usłyszał. Na szczęście udało mi się prześlizgnąć pod drzwiami nie wybijając sobie przy tym barku. Zdążyłem na start i doszedłem na metę na dobrym piątym miejscu kwalifikując się dzięki temu do szerokiej kadry olimpijskiej na Atlantę.

Sportowe życie składa się z takich historii. Jest nieoczywiste, dlatego trzeba być czujnym umieć się zachować w każdej sytuacji. Nie odpuszczać treningu z byle powodu, nie dać się zatrzasnąć w toalecie albo w windzie, nie przestawać biec po lotnisku gdy samolot już praktycznie kołuje.

To też się panu zdarzyło?

Pewnie, że tak. Kołującego samolotu nie ścigałem, ale wpadałem z biletem w zębach do obsługi lotniska, gdy bramki były już zamknięte. Lądowałem w Meksyku bez grosza przy duszy i czekałem całą dobę na moją drużynę w strasznych warunkach. Wiele przeżyłem. Te doświadczenia później bardzo dobrze wpływały na moje działania już poza sportem.

Na karierę sportową chyba też. Gdy zaczęła się pana medalowa passa, w 1995 roku w Goeteborgu, był pan już doświadczonym zawodnikiem.

Doświadczonym i takim, który nabrał pokory do rywali. Choć potem dostałem jeszcze lekcję, gdy zachłysnąłem się sukcesami po trzech kolejnych złotych medalach. Stałem się też bardziej innowacyjny w treningach, byłem lepiej przygotowany merytorycznie, więcej ryzykowałem - brałem pod uwagę, że coś się może nie udać, ale jeżeli się uda będę miał przewagę. Moje wyniki były efektem rewolucji w treningach. Od 1995 roku pracowałem już tylko na swoich planach treningowych, mój trener Krzysztof Kisiel zajmował się wtedy już tylko logistyką i wsparciem technicznym. Nie był gotowy na innowacje w treningu, bo chyba brakowało mu pomysłu i odwagi. Coraz lepiej radziłem sobie z "żonglowaniem" klimatem i wysokością w czasie przygotowań, lepiej monitorowałem tętno, poziom kwasu mlekowego, przy wsparciu trenera-fizjologa Ryszarda Szula zacząłem korzystać z komputerowej analizy treningów w systemie Polar, która była wtedy nowością. To wszystko razem niesamowicie mi pomogło.

I doprowadziło do złotego medalu na 50 kilometrów w Atlancie. Z tego co słyszałem, to nie były dobrze zorganizowane igrzyska olimpijskie.

To były najgorzej zorganizowane igrzyska, na jakich byłem. Prawie dwugodzinne podróże zawodników z akademików na stadion przeszły już do legendy. Kierowca pytał się nas którędy na stadion olimpijski, bo GPS-ów jeszcze nie było, a kierowcy ściągnięci z innych miast zupełnie sobie w Atlancie nie radzili. W parku olimpijskim doszło do wybuchu, zginęły dwie osoby, turyści. Mieliśmy fatalne jedzenie, bardzo niedobre warunki bytowe, klimatyzację dało się ustawić tylko na najniższą możliwą temperaturę, inaczej nie działała. Człowiek z komitetu organizacyjnego igrzysk, który wiózł nas do wioski olimpijskiej, jeździł z nami dwie godziny dookoła niej, żeby znaleźć właściwe wejście. Kiedy osiem lat później słyszałem w Atenach Amerykanów używających sobie na Grekach, przypominała mi się ta prowizorka z Atlanty.

Na szczęście dla mnie to były bardzo udane igrzyska. Gdyby nie to, pewnie wspominałbym je dużo gorzej. Tak jak kibice, turyści, którzy padali ze zmęczenia z powodu ogromnego upału. Nad obiektami sportowymi wisiały czarne flagi które oznaczały, że wysiłek fizyczny jest zabroniony. A zawodnicy trenowali. Do dziś pamiętam warunki w czasie mojej "pięćdziesiątki" - 29 stopni Celsjusza, 93 procent wilgotności powietrza. Jakoś było trzeba się w tym wszystkim odnaleźć.

Pan odnalazł się najlepiej ze wszystkich startujących.

Przed startem miałem bezsenną noc, tylko na chwilę się zdrzemnąłem. Nie pomagali mi nasi siatkarze, którzy skończyli już turniej i wracali po jakiejś imprezie, uruchamiając wszystkie spłuczki w toalecie na przeciwko drzwi do mojego pokoju.

Dzień był bardzo pochmurny, mglisty, cała ta wilgotność wisiała nad asfaltem. Pamiętam, że stając na linii startu miałem w sobie ogromny spokój. Ani trochę się nie denerwowałem, gdy dwóch Hiszpanów - Valenti Massana i Jesus Garcia Bragado - wystartowali tak, że mieli 200 metrów przewagi nad peletonem. Ginęli w tej mokrej, gorącej mgle. Kiedy jednak peleton ruszył dość szybko ich doścignęliśmy.

Kiedy miał pan kryzysowy moment?

Bardzo trudne były dla mnie kilometry między 30 a 40. Rwane tempo, obok mnie bardzo silny zawodnicy, jak Białorusin Wiktor Ginko i główny faworyt do złota Fin Valentin Kononen, mistrz świata z Goeteborga. Trzeba było to wytrzymać, nie szarżować. Kontrolowałem czołówkę, a decydujący atak przypuściłem na 42-43 kilometrze. 7-8 osobowa grupa w której szedłem zaczęła się rwać. Widziałem, że Kononen już nie daje rady, a Ginko też nie wygląda na mocnego. Na podejściu postanowiłem szarpnąć. Na próbę, ale zauważyłem, że nikt nie ma albo ochoty, albo siły, żeby mnie gonić. Zyskałem dużą przewagę.

Cztery kilometry przed metą zaczął mnie ścigać Rosjanin Michaił Szczennikow. Odrabiał po kilkanaście sekund na kilometrze, ale był za daleko za mną. Dwa kilometry przed metą miałem na nim minutę przewagi, to było już nie do odrobienia, więc mogłem się lekko rozluźnić i kontrolować dystans. Na mecie byłem 6 sekund przed Szczennikowem.

Z dzisiejszej perspektywy mogę powiedzieć, że poszło mi łatwiej, niż sądziłem. I że to były pierwsze zawody, do których podszedłem w przygotowaniach bardzo kompleksowo - pod względem metodyki treningowej, strategii, logistyki. No i głowa zadziałała tak jak powinna. Byłem pewny siebie, a na trasie w pełni przekonany, że idę po swoje.

Cztery lata później w Sydney stawał pan na starcie jako multimedalista.

Ale też jako mistrz, który rok wcześniej przegrał mistrzostwa świata w Sewilli. Właśnie dlatego, że uwierzyłem we własną wielkość. Nabrałem przekonania, że inni powinni padać przede mną na twarz i zastanawiać się kto będzie drugi, bo przecież pierwsze miejsce jest zarezerwowane dla mnie. Tamta przegrana - znów zostałem zdjęty z trasy - była dla mnie wyjątkowo upokarzająca. Poskutkowała opracowaniem bardzo ambitnego planu na Sydney. Postanowiłem wykorzystać unikalną szansę przygotowania się do dwóch dystansów i powalczyć o złoto zarówno na 20 kilometrów, jak i na 50. Plan zakończył się sukcesem i z Australii wracałem już nie tylko jako multimedalista mistrzostw świata, ale też igrzysk olimpijskich.

Powiedział pan, że zwycięstwo w Atlancie było stosunkowo łatwe. A te dwa triumfy w Sydney?

Na 20 kilometrów bardzo się napracowałem. Nie mogłem wtedy stracić czujności na ułamek sekundy, ponieważ szliśmy w bardzo mocnym tempie. Moje tętno na końcu dochodziło do 198, średnie tętno zawodów 193. Do tego przykre zdarzenie z Bernardo Segurą, który w sposób nie fair zaatakował mnie w tunelu. Jeszcze 2-3 kilometry przed metą był bardzo daleko, a potem zaczął mnie błyskawicznie doganiać. W tym tunelu po prostu podskakiwał, odbijał się od podłoża i robił 1,5-metrowe kroki. To dało mu na mecie te 3 metry przewagi.

Na całe szczęście nie dałem się sprowokować i nie odpowiedziałem takim samym złamaniem przepisów. Sytuacja była dla mnie o tyle dramatyczna, że widziałem już jak taka akcja uszła Segurze na sucho na mityngu w hiszpańskiej La Corunii. Bałem się, że tym razem będzie tak samo. Nie wiedziałem, że Meksykanin był formalnie zdyskwalifikowany 7 minut przed finiszem, tylko wniosek nie dojechał na metę. Kolejna dobra lekcja - kiedy ktoś próbuje wygrać z nami idąc na skróty, nie grajmy na jego zasadach, bo to się i tak nie opłaci.

Jest pan chyba pierwszym i jedynym polskim sportowcem, który dowiedział się o złotym medalu olimpijskim w czasie udzielania wywiadu.

Rozmawiałem na wizji z Dariuszem Szpakowskim, starałem się jakoś pogodzić z tym, że zostałem srebrnym medalistą i myśleć o złocie na 50 kilometrów. I wtedy usłyszałem z głośników, że jednak to ja wygrałem. Bardzo wzruszający moment. Do dziś przechodzą mnie dreszcze kiedy widzę te obrazki. Potem trzeba było jednak spakować medal do kasetki i powiedzieć sobie, że jedno złoto już mam, ale chcę wywalczyć drugie.

Trudno było się zregenerować?

Fizycznie ta "pięćdziesiątka" nie sprawiła mi problemów, byłem do niej świetnie przygotowany i robiłem praktycznie co chciałem. Istniała jednak pułapka mentalna. Obawa, że w razie jakichś trudności zacznę sobie powtarzać, że właściwie to ja i tak jestem już mistrzem olimpijskim. Musiałem wzbudzić w sobie głód zwycięstwa. Myślę, że pomógł mi Segura, bo za jego sprawą na 20 kilometrów nie wchodziłem na stadion jako pierwszy, nie minąłem linii mety jako triumfator. A chciałem tego, chciałem zdobyć stadion. Tata obawiał się, czy starczy mi motywacji. Wtedy mama przypominała mu, że przecież pojechałem tam wygrać na 50 kilometrów.

I miała rację. Motywacji nie zabrakło.

Na trasie bardzo harcował inny Meksykanin, Joel Sanchez. Uciekał mi zygzakami, ale po 40. kilometrze wiedziałem już, że nie da mi rady. Przetestowałem go na podejściu. Zobaczyłem, że słabo odpowiada. Potem zaatakowałem, oderwałem się i ostatnie 5 kilometrów szedłem już spokojnie, całkowicie kontrolując sytuację. Z drugim na mecie Aigarsem Fadejevsem wygrałem o minutę i 20 sekund.

To były piękniejsze igrzyska niż te w Atlancie?

Bardzo otwarte, uśmiechnięte, pełne wolontariuszy z różnych krajów, z przepięknym parkiem olimpijskim. Australia w ogóle jest bardzo malownicza. Zdecydowanie igrzyska w Sydney były najpiękniejszymi, na których byłem. Odbyły się rok przed atakiem na World Trade Center, gdy nie czuliśmy się jeszcze zagrożeni przez terrorystów. I także dlatego były pełne uśmiechniętych kibiców i niezwykle radosne.

Przed ostatnim olimpijskim startem, w Atenach, też o mało nie dostał pan lekcji pokory. Na mistrzostwach świata w Paryżu stoczył pan ciężką walkę o złoto z Rosjaninem Germanem Skuryginem.

Było blisko bolesnej porażki. Z dwóch powodów. Fantastycznego rywala oraz mojej niedyspozycji. 15 dni wcześniej doznałem bardzo poważnego urazu mięśnia międzyżebrowego i oddychałem z trudem. Gdyby nie działania lekarza naszej reprezentacji, doktora Marka Proroka, byłoby bardzo niedobrze. Do mistrzostw byłem świetnie przygotowany, ale co z tego, skoro na dwa tygodnie przed startem miałem problemy z samodzielnym wstaniem z łóżka, bo nie mogłem napiąć mięśni brzucha. Na szczęście przy pomocy doktora Proroka doszedłem do siebie na czas i w Paryżu wiedziałem już, że idę po wszystko.

Walka na paryskiej trasie była najtrudniejszą, jaką kiedykolwiek stoczyłem. Po dwudziestu kilometrach byłem na zdecydowanym prowadzeniu, ale Skurygin nie miał ochoty mi odpuścić, od 30. kilometra wyraźnie się zbliżał, odrabiał po 10 sekund na okrążeniu. Obaj szliśmy wtedy na rekord świata, a przecież rekordzista i mistrz świata mógł być tylko jeden. Wiedziałem, że przyjdzie moment, w którym będę musiał coś zrobić żeby wygrać, ale nie wiedziałem co. Mieszkałem wtedy we Francji, na zawody przyjechali moi rodzice, na trasie stali kibice z flagami z napisem "Polska + Francja = Robert". Z tego względu był to dla mnie szczególny start, poza tym przed Atenami chciałem utrzymać przewagę psychologiczną nad rywalami i pozostać niepokonanym.

Co pan w końcu zrobił, żeby pokonać Skurygina?

Nie zapomnę, gdy mój menadżer Antonio Agostinho na 5 kilometrów przed metą krzyknął po francusku "wypruwaj flaki!". I coś w ten sposób zdetonował. Poczułem wtedy, że muszę zrobić coś nadzwyczajnego. I pomyślałem sobie, że nie startuję na 50 kilometrów, że to jest ostatnia "piątka" z "dwudziestki". O dziwo moje ciało odpowiedziało na tę autosugestię i przyspieszyłem o 20 sekund na okrążeniu. Znów miałem tętno 198. Skurygin tracił do mnie wtedy tylko 6 sekund, gdybym utrzymał wcześniejsze tempo na końcu okrążenia byłby o 4 sekundy przede mną. I nagle Rosjanin zobaczył, że uciekłem mu na 100 metrów. Wtedy stracił wolę walki. Do mety doszedł drugi.

Na mecie pytał jak udało się panu tak przyspieszyć?

Nie. Był pełen podziwu i dziękował za piękną rywalizację. Przegrać w taki sposób było dla niego wielkim honorem. Tak zresztą przyznał na konferencji prasowej.

W Atenach też nie dał panu rady.

Tam miałem już młodszych rywali. Na trasie obowiązywała zasada "bij mistrza". Miałem 36 lat, wszyscy wiedzieli, że to mój ostatni start na igrzyskach i bardzo chcieli ze mną wygrać. Za wszelką cenę. Najbardziej chciał mnie pokonać Denis Niżegorodow, nieoficjalny rekordzista świata, który poprawił mój wynik z Paryża. Doświadczenie spotkało się z młodzieńczą bezczelnością. Jak się ono skończyło można zobaczyć na Youtube, popatrzeć jak mocno odwodniony i przegrzany Niżegorodow idzie od krawężnika do krawężnika. Rosjanin bardzo długo prowadził, ale na 7-8 kilometrów przed metą wyprzedziłem go i tak już zostało.

Co zdecydowało wtedy o pana zwycięskim pożegnaniu z igrzyskami?

Wygrałem wtedy w dużej mierze dzięki znakomitemu rozpracowaniu zawodów. Nieoceniona okazała się pomoc Jacka Gmocha, który był naszym attache olimpijskim. Przygotowania w Grecji planowałem razem z nim. Praca z Jackiem była fantastyczną przygodą. Skontaktował mnie z greckim miliarderem, nieżyjącym już Minosem Kyriakou, który miał polskie korzenie i wielki sentyment do Polaków. Kyriakou dał mi do dyspozycji cały dom ze służbą, z którego korzystałem w ostatnim okresie przygotowań, tuż przed startem igrzysk.

Jak zawsze przed ważnym startem los mnie sprawdził. 10 dni przed "pięćdziesiątką" mój przyjaciel, irlandzki chodziarz, uległ potwornemu wypadkowi zaraz po naszym wspólnym treningu. Wyjmowałem go z rozbitego samochodu, wzywałem pogotowie. Bardzo to przeżyłem, byłem kompletnie wytrącony z równowagi. Musiałem się jednak opanować, wyjść na start i zrobić swoje. Poprawki, drugiej próby, nie było.

Jak uczcił pan czwarte złoto igrzysk?

Przez cały tamten sezon miałem wizję, która mi towarzyszyła - że po zawodach w Atenach wchodzę ze złotym medalem na Akropol. I tak zrobiłem nazajutrz po zwycięstwie. Schodząc z Akropolu zrobiłem u pewnego greckiego sklepikarza zakupów na ponad 400 euro. Nakupiłem drobiazgów na prezenty - breloczków, talerzyków, notesików. Sprzedawca chyba mnie zapamiętał z telewizji i gdy chciałem zapłacić powiedział, że nie chce ode mnie pieniędzy, bo dostarczyłem mu mnóstwo radości. Obdarował mnie jeszcze dodatkowymi prezentami, które mogłem rozdawać znajomym w Polsce.

Ma pan jakieś szczególne olimpijskie wspomnienia związane nie ze swoimi startami, ale z występami innych polskich zawodników lub zawodniczek?

Złoto Kamili Skolimowskiej w Sydney. Swój złoty rzut oddała w momencie, gdy mnie dekorowano złotym medalem. Sama potem przyznała, że "Mazurek Dąbrowskiego", który zagrano wtedy na stadionie, uskrzydlił ją. Jej rzutu nie widziałem, bo byłem wtedy w innym świecie. Wiedziałem, że Kamila rzuca i że zrobiła super wynik. Ale nie to, że właśnie oddała rzut na złoty medal.

Był pan dumny, że przyczynił się do jeszcze jednego złota.

To nie było dzięki mnie. Dumny byłem z naszej lekkoatletyki, bo przywieźliśmy z Australii cztery złote medale. Poza mną i Kamilą wygrał także Szymon Ziółkowski. Zajęliśmy bardzo wysokie miejsce w klasyfikacji punktowej, chyba siódme. Zapamiętałem też jedno nieprzyjemne zdarzenie. Mieliśmy wtedy wspaniałą męską sztafetę 4x400 metrów, "lisowczyków" trenera Józefa Lisowskiego. Bardzo liczyliśmy na ich medal, niestety na jednej ze zmian Robert Maćkowiak się przewrócił.

Ile razy w karierze przeszedł pan startowo dystans 50 kilometrów?

Nie jest to trudne do policzenia, nie było tych startów aż tak dużo jak na tyle lat kariery. Na pewno mniej niż 20, jak tak teraz liczę wychodzi mi, że 17 razy.

I za każdym razem w dzień po starcie był pan wściekle głodny, a potem czuł się tak, jakby przechodził ciężką grypę?

W odwrotnej kolejności. Najpierw była ta "grypa". Pierwszego dnia po starcie nie bardzo byłem w stanie jeść, bo po takim wysiłku żołądek jest zrujnowany. 36 do 48 godzin po "pięćdziesiątce" czułem się fatalnie. Wszystko tak mnie bolało, że nie chciało mi się przejść na drugą stronę ulicy. Gdy żołądek doszedł do siebie przez następne 7-10 jadłem mniej więcej co trzy godziny.

Czyli do rekreacyjnego uprawiania chodu sportowego rekomenduje pan pewnie krótsze dystanse? Raczej 5 kilometrów, niż 50.

W naszym klubie RK Athletics prowadzimy razem z żoną zajęcia z chodu w opcji dla amatorów, czyli fitness walking, i u nas na treningach uczestnicy najczęściej pokonują dystans 7-10 kilometrów, ale robią też sporo ćwiczeń dodatkowych. Chód jest według mnie sportem przyszłości, najbezpieczniejszym sportem długodystansowym oraz aktywnością, którą można uprawiać w każdym wieku. Najstarszy zawodnik, jakiego trenowałem, gościnnie na zajęciach w Kapsztadzie, miał 101 lat i świetnie sobie radził.

Dlaczego to najbezpieczniejszy sport?

Nie przeciąża stawów, w przeciwieństwie do biegania nie ma złego wpływu na kolana, ścięgna Achillesa, kręgosłup. Pozwala moderować wysiłkiem, fajnie zarządzać swoim tętnem. Nie naraża też na niekontrolowany kontakt z ziemią. Nie odbijamy się, nie lądujemy, a to sprawia, że osoby z nadwagą czy nieprzygotowane mięśniowo nie zrobią sobie krzywdy. Można trenować bez negatywnych konsekwencji zarówno na podłożu twardym, jak i na naturalnym. Bardzo dobra forma ruchu i najlepszy sport dla tych, którzy chcą zacząć realizować swoje noworoczne postanowienia. Chód harmonijnie angażuje całe ciało. Pracują ramiona, mięśnie grzbietu, pośladki, przednia i tylna część uda.

Poza prowadzeniem treningów, czym jeszcze zajmuje się pan 16 lat po wywalczeniu ostatniego olimpijskiego złota?

Pracuję w Eurosporcie jako ekspert i olimpijski ambasador stacji. Jestem zaangażowany w program medycyny sportowej w grupie LUXMED, która jest głównym partnerem medycznym PKOl, jak tylko umiem najlepiej staram się mobilizować nasze społeczeństwo do aktywności. Prowadzę wraz z 12 trenerami wspomniany już klub lekkoatletyczny RK Athletics. I jestem mówcą motywacyjnym. Jeśli chodzi o działania społeczne, jestem ambasadorem UNICEFu, przewodniczę Radzie Fundacji Aktywnej Rehabilitacji, działam w Fundacji Ronalda McDonaldsa oraz prowadzę własną nastawiona na rozwój aktywności fizycznej fundację. Na brak zajęć nie mogę narzekać.

Na koniec proszę jeszcze o jedną, najważniejszą pana zdaniem radę dla wszystkich tych, którzy ciężko znoszą czas izolacji, ograniczenia swojej osobistej wolności.

To co jest teraz bardzo istotne to poczucie długodystansowości. Powinniśmy podchodzić do sytuacji z przekonaniem, że szybko się to nie skończy, że trzeba poczekać. Sport często wiąże się z odroczoną nagrodą - teraz ciężko trenuję, żeby za kilka miesięcy cieszyć się z medalu, z sukcesu. W przypadku epidemii koronawirusa i izolacji nagrodą będzie zdrowie i odzyskana w pewnym sensie wolność. Ona przyjdzie. A jeśli przyjmiemy filozofię długodystansowca, łatwiej będzie nam znieść trudy osamotnienia. Pandemia będzie pewnie jakimś momentem w historii, który zmieni ludzkość. Jesteśmy w tym wszyscy razem i musimy wytrwać. Będziemy jeszcze silniejsi!

Czytaj także:
Lekkoatletyka. Anna Kiełbasińska: Dla mnie to było niedorzeczne
Polskie i światowe legendy sportu - rozpoznajesz je na zdjęciach?

Komentarze (1)
avatar
Jan Kowalski
14.04.2020
Zgłoś do moderacji
2
0
Odpowiedz
Obawiam się, że ani jedno, ani drugie. Przymusowa szczepionka de facto osłabia. Największa śmiertelność jest tam, gdzie się ludzi masowo szczepi. (Zerknijcie na mapę świata i ilości zachorowań. Czytaj całość