Tomasz Skrzypczyński, WP SportoweFakty: Zapytał ktoś kiedyś panią, czy jest normalna?
Małgorzata Pazda-Pozorska, rekordzistka Europy w biegu 24-godzinnym: Jeszcze nikt mnie o to nie pytał, ale czasami sama się nad tym zastanawiam. Zwłaszcza gdy przeliczyłam dystans przebiegnięty w biegu 24-godzinnym. Wyszło ponad 260 kilometrów, a takiej odległości nie przejechałam nawet samochodem!
Zdaje sobie pani sprawę, jak to brzmi dla tak zwanego przeciętnego człowieka, że ktoś przebiegł w dobę 260 km?
- Wiem. Ludzie tego nie mogą pojąć, sama też nie mogę sobie wbić do głowy, że potrafię biec i to bez zegarka, w odpowiednim tempie i taki dystans. Wchodzę po prostu w jakiś trans, jak na kołowrotku, i biegnę, dopóki nie przekroczę mety.
Momentem zwrotnym w pani życiu był rok 2008. Cierpiała pani na półpaśca oka, trafiła do szpitala, gdzie podano nieodpowiedni lek. Skutek: pięć minut śmierci klinicznej.
- Wtedy przewartościowałam życie. Postanowiłam łapać każdą chwilę i spełniać marzenia. Bieganie nie było moim pierwszym marzeniem, zadecydował przypadek. W telewizji zobaczyłam reklamę zachęcającą do założenia butów na nogi i joggingu. No i po prostu wstałam, założyłam buty i pobiegłam.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: sprinterzy w szoku! Tego na mecie nie spodziewali się
Jaki był pierwszy cel?
- 10 km w Biegu Niepodległości w Gdyni. To był pierwszy raz, gdy zdołałam pokonać taki dystans. Na mecie rozglądałam się za pucharem dla mnie, ale okazało się, że uzyskałam zbyt słaby czas. Było trochę śmiechu, ale to był też mój kolejny cel. I żeby zejść poniżej 40 minut, musiałam pracować rok.
- Kolejnym był czas poniżej trzech godzin w maratonie. Nie okazało się to takie proste, trzykrotnie brakowało dosłownie sekund. Udało się w końcu w 2017 roku. Wtedy wpadłam na szalony dziś dla mnie pomysł - wzięłam udział w Spartathlonie (legendarny grecki ultramaraton o długości 246 km z Aten do Sparty - przyp. red.).
Ten dystans mnie wtedy "zabił", ukończyłam bieg tylko dzięki głowie, mój organizm nie był przygotowany na taki wysiłek. Zaczęłam biegać ultramaratony od Spartathlonu, na którym wszyscy kończą. Z drugiej strony najgorsze już za mną. Zarzuciłam sobie wysoki pułap i każdy bieg jest już dla mnie łatwiejszy niż w Grecji.
Jak w ogóle jest możliwe bieganie przez 24 godziny?
- Wszystko jest w naszych głowach, to jest decydujące. Podczas biegu powtarzam sobie: "Nie możesz być zmęczona! Wyobraź sobie, że jest wojna i musisz biec!". Granice można przekroczyć, ale to nie zrobi się samo.
A jak wyglądają codzienne treningi?
- Przebiegam około 10 kilometrów. W stosunku do znajomych z reprezentacji Polski nie wygląda to imponująco, ale mam pracę, dziecko, dom, normalne życie. Pięć treningów godzinnych w tygodniu nie wymaga ogromnych wyrzeczeń.
30 sierpnia w Pabianicach pobiła pani rekord Europy - w ciągu doby przebiegła 260 km 608 m (więcej TUTAJ). Na dodatek z niezaleczoną kontuzją!
- Dwa tygodnie przed startem płakałam, miałam na nodze otwartą ranę, musiałam chodzić o kulach. Po biegu też płakałam, ale ze szczęścia. Nie było łatwo, bo padał straszny deszcz, przez co rana się otworzyła. Tabletka i zawziętość pomogły w zrealizowaniu celu, psychika to 70 procent. Wszystko w życiu jest przewrotne.
Co jest najtrudniejsze w bieganiu przez 24 godziny?
- Dla mnie najtrudniejszy jest sen. Kryzys przychodzi od razu, gdy robi się ciemno i zaczyna się walka ze sobą. Ale wiem, że to potem minie i że muszę to przetrwać. Śmieję się, że to można porównać do wesela. Tam też człowiek w pewnym momencie odczuwa znużenie, ale nagle pojawia się fajna muzyka i znowu idziemy na parkiet. To coś podobnego
A jedzenie? Pani dieta w Pabianicach była dosyć eksperymentalna.
- Tak, krówki, rosół i arbuz! Co ciekawe, nie mam swojego stałego jadłospisu, wcześniej na przykład jadłam dużo pomarańczy. Ale gdy zobaczyłam je na trasie w Pabianicach, pomyślałam: "Jezu, tylko nie to". Okazało się, że organizatorzy przygotowali dużo arbuza i ta dieta się sprawdziła.
A ból fizyczny daje o sobie znać?
- Czasami pojawia się ból zmęczeniowy, ale dla mnie to nie jest kryzys. Generalnie w trudniejszych momentach przypominam sobie o najcięższych chwilach. Jak wtedy, gdy miałam połamane kończyny i leżałam w szpitalu jak warzywo, nie mogąc nawet ruszyć szyją.
To było w 2015 roku. Po upadku z konia doznała pani urazu głowy, przez co na pewien czas zanikły wzrok i pamięć.
- Nigdy tego nie zapomnę, nikt, kto nie był w takiej sytuacji, nie może sobie wyobrazić, jak to jest. Czasami sobie o tym przypominam w trakcie biegów i aż sama się wzruszam, a łzy napływają mi do oczu. Wiem, że to tylko moje i nikt mi tego uczucia nie zabierze. To mnie bardzo wzmacnia.
Po jakim czasie wszystko wróciło do normy?
- Powrót do całkowitej sprawności trwał miesiąc, ale pamięć wróciła już po tygodniu, poprawiała się z godziny na godzinę. Pierwszy moment to była pustka i ciemność. To przerażające, gdy ktoś mówi ci, że masz córkę, a ty nie pamiętasz.
I przez pięć lat nie chciała pani znów wsiadać na konia. Aż do ubiegłego miesiąca.
- Zrobiłam to dla córki, żeby była ze mnie dumna. Ma 10 lat i chciała się pochwalić koleżankom, że jeździ konno wspólnie z mamą. Postanowiłam się przełamać, choć odwlekałam to od lipca. Miałam w planie tylko wejście na konia, ale udało się nawet zagalopować. Zamierzam sobie to jednak dawkować, próby będę robić raz na dwa miesiące.
Nie jest pani zawodowym maratończykiem, ma swoją pracę w centrum rehabilitacji w Słupsku. Jak ona wygląda?
- Osiem godzin dziennie pracuję z ludźmi niepełnosprawnymi ruchowo. Dla mnie to też pewien trening, raz zmierzyłam sobie na zegarku, że jednego dnia w pracy pokonuję 12 kilometrów. To, co widzę na co dzień, pozwala mi złapać dystans. Pacjenci są w mojej głowie na trasie, przypominają mi się wtedy ich pierwsze kroki i problemy, jakie musieli pokonać, by osiągnąć swój mały sukces.
Jak reagują pacjenci, gdy dowiadują się, że zajmuje się nimi rekordzistka Europy?
- Czasami pytają, czy to naprawdę ja, jak to się robi, generalnie są w dużym szoku. Ale bardzo mnie wspierają, zawsze mi kibicują. Za każdym razem po powrocie z zawodów czeka na mnie tort. Pracodawcy też nie robią problemów, czasami bardzo pomagają, gdy praca może kolidować ze startami.
W swoich mediach społecznościowych pisze pani o "liście sześciu celów". Długo nie było wiadomo, co jest tym ostatnim.
- Napisanie książki. Miałam ją wydać po zaliczeniu ultramaratonu Ultra-Trail du Mont-Blanc. Jednak ze względu na koronawirusa został przełożony i nie wiadomo, czy jeszcze się odbędzie. Pisałam książkę trzy lata, na samym początku nie miałam pojęcia, że uda mi się tak wiele osiągnąć
Mając na koncie takie sukcesy, łatwo stawiać sobie kolejne cele?
- Tak naprawdę one same się pojawiają! Kolejnym jest poprawienie swojego wyniku w biegu 24-godzinnym i wskoczenie na pierwsze miejsce na listach światowych. W przyszłym roku w maju są mistrzostwa świata i tam też zamierzam walczyć o zwycięstwo.
Często pyta się pani siebie o tajemnicę sukcesu?
- Nie robię tego dla pieniędzy, nie muszę startować, żeby przeżyć miesiąc. Nie mam żadnej spiny, nie czuję presji, nic się nie stanie, jak nie dam rady. I może dzięki temu mi to wychodzi.
Angelika Cichocka: uczę się biegać na nowo. Czytaj więcej--->>>