Choć była mistrzynią olimpijską w skoku w dal i wielką gwiazdą polskiego sportu, władze Polski Ludowej wcale za nią nie przepadały. Nazywały ją bumelantką, szykanowały, karały za urojone przewinienia, odebrały nawet stypendium, gdy była w ciąży. A na igrzyska w Melbourne, gdzie nie miała sobie równych, nie wysłano jej trenera.
Elżbieta Krzesińska (z domu Duńska), od której śmierci mija dokładnie pięć lat, nigdy jednak nie żałowała swoich decyzji i ostrej walki z władzami. Nawet gdy w pewnym momencie ta walka doprowadziła ją do biedy i braku pieniędzy na jedzenie.
Łyżwy, a nie skoki
Krzesińska tak naprawdę nie chciała być lekkoatletką. Od najmłodszych lat była zafascynowana sportami zimowymi, marzyła o karierze panczenistki. Zimowe dni, spędzane z braćmi na naturalnych lodowiskach Elbląga, sprawiły, że zakochała się w łyżwach.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: Maria Szarapowa w wersji retro. Fani są zachwyceni
Urodziła się w Młocinach, dziś będących częścią Warszawy. Wraz z rodziną mieszkali tam do Powstania Warszawskiego. W 1944 roku gestapowcy spalili ich dom, a oni ruszyli do Elbląga.
Do sportów letnich było jej nie po drodze. Z powodu kompleksów wstydziła się pokazywać w skąpych strojach, przez co w szkole opuszczała kolejne lekcje wychowania fizycznego. Doszło nawet do tego, że na koniec roku groziła jej "dwója". Profesor dał jej szansę - sprawdzian ze skoku w dal.
- Pewnie oczy wyszły mu na wierzch, bo bez żadnego przygotowania, na bosaka, skoczyłam w dal powyżej 4.80, a potem, na międzygimnazjalnych zawodach szkolnych 5.32. Tyle skakały reprezentantki Polski. Na dodatek wygrałam skok wzwyż i bieg sprinterski - wspominała.
W końcu przekonano ją, żeby zapisała się do klubu. Już wtedy lokalne gazety pisały o wielkim talencie polskiej lekkoatletyki. Przełom nastąpił, gdy przeniosła się na studia medyczne do Gdańska. Tam poznała tyczkarza Andrzeja Krzesińskiego, który został jej trenerem, a także miłością na całe życie.
I już w wieku 18 lat przywiozłaby z igrzysk w Helsinkach swój pierwszy medal olimpijski. Z jej występem w Finlandii wiąże się słynna historia z warkoczem, która poruszyła wówczas cały kraj.
"Bumelantka" straciła medal przez warkocz
- Od dziecka miałam długie włosy. Skakałam techniką naturalną, byłam gibka i przy lądowaniu mocno odchylałam się do tyłu. I w Helsinkach ten warkocz pociągnął po piasku. Sędziowie w pierwszej chwili podali, że skoczyłam 592 czy 596 centymetrów, już nie pamiętam dokładnie. Tym samym wskoczyłam na podium, spychając Węgierkę Gyarmatt na 4. miejsce. Węgrzy, mający wówczas wiele do powiedzenia, wnieśli protest. Konkurs został na krótko przerwany. A później mój wynik skorygowano na 5,62 i spadłam na 12. miejsce - opisywała po latach w rozmowie z Trójmiasto.pl.
Po konkursie w Polsce zapanowała narodowa dyskusja na temat warkocza zawodniczki.
- Kraj podzielił się na dwa obozy. Jedni krzyczeli: "Duńska, obetnij warkocz, bo my nie chcemy tracić cennych centymetrów". Drudzy zgoła odmiennie: "Duńska, nie wolno ci obcinać warkocza, gdyż jest on własnością narodową" - słyszałam. Stanęło na tym, że skróciłam warkocz, a podczas zawodów chowałam go z koszulkę.
Zainteresowanie młodą lekkoatletką nie było już wtedy w smak lekkoatletycznym władzom. Oni już ją znali bardzo dobrze, przede wszystkim z twardego charakteru. Już jej pierwszy przyjazd na zgrupowanie kadry narodowej w Złocieńcu przyniósł aferę.
- Opiekujący się nami pan Dunecki spóźniał się na trening, więc poszłam sobie na spacer do sąsiadującego ze stadionem lasu. Gdy wróciłam, pan Dunecki już prowadził zajęcia. "Jesteś bumelantem" - powiedział do mnie. Bumelant to w tamtym czasie było bardzo modne słowo. Bumelanctwo oznaczało pasożytnictwo, nieróbstwo i próżniactwo – w stalinowskim socjalizmie wady godne najwyższego potępienia i społecznej dezaprobaty. I natychmiast odpowiedziałam: "Większym bumelantem jest Pan, bo to Pan spóźnił się na trening".
- Zrobiła się afera. Szef obozu, jakiś betonowy stalinowiec, zażądał ode mnie natychmiastowych przeprosin. Odmówiłam. Dopiero po prośbach mojego pierwszego trenera, pana Mariana Hoffmana podeszłam do pana Duneckiego i najciszej, jak potrafiłam, i tak, żeby nikt nie widział, wykrztusiłam z siebie "przepraszam". Ale ja zawsze była rogata dusza - ujawniała w książce "Dwie strony mikrofonu" Andrzeja Miklasa.
Kolejny raz trafiła do notatek partyjnych, gdy podczas wizyty w Berlinie, wraz z innymi reprezentantkami, wybrała się na zakupy do zachodniej części miasta. Wtedy chciano ją za to wyrzucić z kadry. Ostatecznie do tego nie doszło, ale już jako nastolatka była na celowniku komunistycznych władz.
- Moją dewizą życiową było zawsze mówić prawdę. Kłamać nie potrafiłam. Zawsze mówiłam to, co pomyślałam. Nie potrafiono z nami rozmawiać, nie traktowano zawodników jak ludzi, a tylko jako maszyny do robienia wyników - tłumaczyła.
Wymarzone złoto w męskich butach
Już na kolejnych igrzyskach Krzesińskiej nie przeszkodził ani warkocz, ani rywalki, ani władze związku. Choć te ostatnie robiły, co mogły, bo do Melbourne w 1956 roku nie wysłano jej trenera. Ona sama nie miała wątpliwości, że pojawiło się tak wielu partyjnych, chcących za darmo zobaczyć Australię, że zabrakło miejsca dla tych naprawdę ważnych.
Już przed igrzyskami pobiła rekord świata w Budapeszcie, skacząc 6,35 m. W Melbourne powtórzyła wynik, zdobywając złoto i bijąc rekord olimpijski. A wszystko w zbyt dużych o dwa rozmiary butach!
Otóż po eliminacjach jej obuwie skradziono z bieżni stadionu. Uratowała ją firma Adidas, jednak miała do dyspozycji tylko buty sprinterskie w jednym numerze i to na dodatek męskie! - Zmobilizowały mnie jednak brednie, które czytałam o sobie w miejscowej prasie. Że jestem radzieckim wynalazkiem, że moje rekordy nie są wiarygodne - przekonywała.
A jej buty znalazły się. Po zawodach dostrzegła je na stopach... reprezentantki ZSRR Nadieżdy Dwaliszwili.
- Złoto zdobyłam dla tych, którzy we mnie wierzyli. Czułam, że ten medal potrzebny jest narodowi - mówiła już ze złotym medalem na szyi.
Represje, ratowanie ciąży i medal
Nawet po tym sukcesie, nawet gdy po jej powrocie ludzie na peronie w Gdańsku nosili ją na rękach, musiała się mierzyć z dalszym szykanowaniem "stalinowskiego betonu". Jak opisywał Miklas, kolejne problemy pojawiły się, gdy wraz z mężem ogłosili, że spodziewają się dziecka.
Wtedy władze po prostu cofnęły jej stypendium. Zaczęło brakować pieniędzy, przez co zaczęło też brakować jedzenia. Bieda wpłynęła na jej ciążę, a życie dziecka było zagrożone.
"Mistrzyni olimpijskiej, Złotej Eli, z której dumni byli wszyscy Polacy, brakowało czasem na jedzenie! Wdała się anemia i ciąża była bardzo zagrożona. Uratować mogło ją tylko lekarstwo, które w Polsce było nie do zdobycia. Na szczęście jej znajoma, Elżbieta Zunge z "Przeglądu Sportowego", nie informując nawet Krzesińskich, szybko poprosiła syna, który mieszkał w Paryżu i pracował w "L’Equipe", by postarał się o lek. Ten o sprawie napisał, wystosowując prośbę, by lekarstwa dla mistrzyni olimpijskiej wysyłać do Warszawy, do redakcji "PS". Odzew był natychmiastowy" - czytamy. W 1958 roku szczęśliwie urodziła zdrową córkę.
Mimo problemów Krzesińska nie chciała przerywać studiów medycznych, nie zamierzała też rezygnować z kariery. W 1960 roku, mimo kontuzji odniesionej na krótko przed igrzyskami, wywalczyła w Rzymie srebrny medal. A mało brakowało, by było drugie złoto.
- Prowadziłam w konkursie z wynikiem 6,27 do ostatniej kolejki skoków. Wtedy podeszła do mnie Rosjanka Krepkina. Zaczęła narzekać, że nie może sobie poradzić z rozbiegiem. Prosiła, żeby jej pomóc. Więc udzieliłam jej kilku wskazówek. W ostatniej kolejce Krepkina skoczyła 6.37 i zepchnęła mnie na drugie miejsce - wspominała kulisy swojego drugiego olimpijskiego krążka.
Dwa lata później Krzesińska wywalczyła swój ostatni medal wielkiej imprezy w karierze, zajmując drugie miejsce na mistrzostwach Europy w Belgradzie. Wkrótce zakończyła karierę i rozpoczęła pracę stomatologa. Wraz z mężem wróciła też do Warszawy, pracowała w Skrze i Spójni, była też trenerem olimpijskiej kadry w skoku w dal, on zajmował się tyczkarzami. Zwolniono ich po igrzyskach w Moskwie.
Wtedy z mężem dostali propozycję wyjazdu do USA, by przygotować tamtejszych lekkoatletów do igrzysk w Los Angeles. Krzesińskiej powierzono pod opiekę siedmioboistkę Cindy Greiner i płotkarkę na 400 metrów Judi Brown. Pierwsza zajęła na IO czwarte miejsce, Brown sięgnęła po srebro.
Do Polski wrócili dopiero w 2000 roku. Sześć lat wcześniej, wydała wspomnienia pt. "Zamiatanie warkoczem".
Zmarła w Warszawie 29 grudnia 2015 roku w wieku 81 lat po długiej chorobie. Została pochowana w Alei Zasłużonych na Cmentarzu Wojskowym na warszawskich Powązkach.
Był królem życia, skończył w 30-letnim mieszkaniu. Czytaj więcej--->>>
Wielkie polskie gwiazdy. Rozpoznasz wszystkie?--->>>