Król życia. Trzy lata od śmierci Stanisława Terleckiego

- Jego życie to był scenariusz na film. Jaki? Jaki pan chce! Thriller polityczny, komedia, dramat - nie ma wątpliwości Maciej Terlecki. Od śmierci jego ojca Stanisława, wielkiego talentu polskiego futbolu, mijają dziś trzy lata.

Tomasz Skrzypczyński
Tomasz Skrzypczyński
Stanisław Terlecki Newspix / Grzegorz Michałowski / Na zdjęciu: Stanisław Terlecki
Mówił o sobie, że gdyby teraz grał w Barcelonie, byłby lepszy od Messiego. Sprawa nie do zweryfikowania. Bezsporne jest jednak, że był jednym z najwybitniejszych dryblerów w historii polskiego futbolu. O umiejętnościach piłkarskich, pozwalających mu grać w najlepszych klubach na świecie.

Życie Stanisława Terleckiego potoczyło się jednak inaczej, choć w USA płacono mu więcej pieniędzy niż gwiazdom NHL, w pełnych gwiazd sportu kraju to dla niego ludzie przychodzili na trybuny. Umarł w biedzie, w 30-metrowym łódzkim mieszkaniu, uzależniony od leków i alkoholu. Dokładnie trzy lata temu.

Król życia

W Polsce był niechciany. Zawieszony przez PZPN nie mógł grać, oszczędności na koncie nie było, a żeby było co jeść, żona musiała zastawiać w lombardzie swoje pierścionki. Wyjechał do USA do pracy. Chciano go wprawdzie w Club Brugge, jednak próbowano oszukać go przy podpisywaniu kontraktu. Wtedy dostał ofertę z Pittsburgh Spirit, w czym wielka zasługa polskiego trenera Jana Kowalskiego. Płacili dużo. Jeden problem - gra w hali.

ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: tiki-taka Barcelony w... Arabii Saudyjskiej. Ręce same składają się do oklasków

- Kiedyś dostał zaproszenie na testowy mecz dla tych piłkarzy, którzy nie mają klubu. Jego zespół wygrał 10:3 a on strzelił 8 czy 9 bramek. Tym amerykańskim trenerom szczęki opadły: "skąd on się wziął?". Ale śmiał się, że co to za gra na hali - ujawniał nam jego syn, Maciej.

- W Pittsburghu uznano, że ludzie potrzebują rozrywki i zainwestowano w drużynę. Chcieli ojca, ale ten śmiał się, że rzuci im zaporową sumę. I powiedział 200 tysięcy dolarów przy podpisie i tyle samo rocznie. I przeszło - dodawał.

W latach 80. XX wieku Terlecki zarabiał w USA ok. 25 tys. dol. miesięcznie. Było to ponad 800 razy więcej niż przeciętny zarobek w Polsce! Przy takich pieniądzach nawet konieczność gry w hali może nie mieć znaczenia. Ale nawet w takich okolicznościach radził sobie znakomicie - w pierwszym sezonie Terlecki strzelił 73 bramki.

- Stasiek był tam bardzo poważany. Świetnie odnajdował się na sztucznej trawie i na hali - mówił Władysław Żmuda, który w tym czasie również był zawodnikiem Cosmosu. Trzymali się razem, dzięki temu Żmuda mógł poczuć trochę wielkiego świata, bo kosmopolityczny Terlecki robił za tłumacza, zwłaszcza w rozmowach z Johanem Neeskensem, z którym blisko się trzymali.

Terlecki utrzymał się w USA przez lata, został powołany na Mecz Gwiazd, grał w legendarnym klubie Cosmos Nowy Jork. Zarobił gigantyczne pieniądze.

- Staszek po powrocie do Polski był królem świata. Stać go było na wszystko. Za roczną pensję mógł nabyć kamienicę do remontu w centrum Warszawy! - przekonywał dziennikarz "Super Expressu" Piotr Dobrowolski.

Jak to jednak możliwe, że 25-letni reprezentant Polski musiał szukać pracy w USA?

Indywidualista

- To był geniusz dryblingu, absolutnie wybitny pod tym względem. Zawsze te kilka tysięcy ludzi na nasze mecze przychodziło i co tu dużo kryć, znaczna część dla Staszka. Jak on wchodził między tych obrońców, to już wszyscy wiedzieli, co zrobi, i tylko czekali, żeby to zobaczyć... a on wtedy robił coś zupełnie innego, szedł tam, gdzie nikt by nie przypuszczał. Ten chłopak to było zjawisko - mówił nam Bogusław Hajdas, trener Gwardii Warszawa, do której Terlecki trafił w wieku 18 lat.

Szkoleniowiec wiedział, że na Racławickiej długo nie utrzyma takiego diamentu. Mimo ogromnych umiejętności nastolatkowi nie brakowało też determinacji do treningów.

Hajdas: - Miał talent do ciężkiej pracy. A może nawet harówki. Myśmy schodzili z ostrego treningu po 1,5 godziny i mówiłem: Stasiu, złaź. A on, że jeszcze chwilę zostanie. Wracałem do szatni, przebierałem się, wychodziłem, a on tam dalej był. Rozstawiał pachołki, dryblował między nimi, dośrodkowywał. I potem to wszystko wyszło.

Wychodziło na tyle, że już po dwóch latach trafił do ŁKS-u Łódź, a po kolejnym, w 1975 r, zadebiutował w pierwszej reprezentacji Polski. Dla Jacka Gmocha miał być podstawowym piłkarzem drużyny, która na MŚ w Argentynie powalczy o złoty medal. W ostatniej kolejce sezonu 77/78 doznał jednak kontuzji i na turniej nie pojechał. Sam jednak przekonywał później, że był zdrowy, a o jego braku przesądziły układy.

Terlecki miał nie pasować do drużyny z bloku komunistycznego. Młody chłopak nie krył się z opozycyjnymi poglądami, działał w organizacjach studenckich. Jak przedstawiał w swojej książce "Spalony" Andrzej Iwan, Terlecki szedł po bandzie.

"W 1980 roku polecieliśmy na tournee do Brazylii, gdzie był z nami pułkownik Henryk Celak z komendy MO. Autokar gdzieś na chwilę się zatrzymał, wysiedliśmy na papierosa, a Staszek zerwał dwa duże liście i przyłożył sobie do głowy w ten sposób, że wyglądał jak osioł z wielkimi uszami, po czym zwrócił się do Celaka: - Taki jest model dzisiejszego milicjanta! Zastanawiałem się, czy to jeszcze odwaga czy już głupota".

Terlecki nie pojechał na MŚ do Argentyny, ale w kolejnych latach był etatowym kadrowiczem. Wszystko zmieniła słynna "Afera na Okęciu", największa zadyma czasów PRL-owskich. Chodziło o wstawienie się piłkarzy za bramkarzem Józefem Młynarczykiem, który przyjechał nietrzeźwy.

Oprócz Terleckiego, przeciwko wyrzuceniu bramkarza z kadry był też m.in. Zbigniew Boniek czy Żmuda. Terlecki został ostatecznie jedynym winnym. Widzewiacy złożyli samokrytykę i jakoś się wywinęli, wrócili ostatecznie do kadry i pojechali na mundial. Terleckiego koledzy nie poinformowali, że jadą "załatwić" sprawę do stolicy. I tak jeden z najbardziej utalentowanych w historii polskiej piłki zawodnik nie pojechał na mistrzostwa świata w Hiszpanii w 1982 r.

Smutny koniec

Z USA do Polski wrócił w 1986 roku, jako milioner. W Podkowie Leśnej pod Warszawą postawił imponujący dom. Przez dwa sezony grał jeszcze w Legii, z którą zdobył dwa krajowe puchary. Karierę zakończył w grającej wtedy w niższych klasach rozgrywkowych Polonii.

I to był dla niego największy dramat. Nie umiał sobie poradzić z brakiem popularności, czuł zawód, że ominęły go sukcesy polskiej piłki. A miał umiejętności większe od tych, którzy jeździli na wielkie turnieje czy grali w europejskich pucharach.

Po karierze nie mógł znaleźć nowego sposobu na życie. Próbował w trenerce, jednak brakowało mu cierpliwości. Nie mógł zrozumieć, że nie wszyscy mają taką technikę w nogach, jak on. Powoli górka pieniędzy zaczęła topnieć.

- Nie pracował, ale prowadził dostatnie życie. Miał oszczędności, ale one topniały. Dom, dwa samochody, dobre wakacje. Wydajesz 100 tysięcy rocznie, piętnaście lat i robi się 1,5 miliona. A do tego złe inwestycje. Kupował działkę, wkładał 20 tysięcy na zaliczkę, a potem mówi: "dobra, nie chce mi się". Zainwestował w jakiś fundusz, potem zobaczył, że to wtopa i wycofywał pieniądze. I tracił - opowiadał jego syn, Maciej.

Na dodatek nie odmawiał pomocy. Przekazywał dotacje na szpitale, dawał potrzebującym, fundował sprzęt sportowy dzieciom.

Terlecki junior: - On był jak De Niro w "Chłopcach z Ferajny". Jak szliśmy do kościoła, ludzie wrzucali na tacę, aż brzęczało. A jak szeleści, to już ludzie myślą: "wow". A do nas jak podchodził parafianin z tacą, to dawałem 50 dolców, brat też i ojciec również. A oni patrzeli i kręcili głową z niedowierzaniem. I to on nie myślał, że go Bóg wynagrodzi. Po prostu myślał: "Mam to dam". I dawał. Albo wypisywał czek. A potem nie miał.

Wpadł w depresję, końcu pojawił się także alkohol. Kilka razy trafiał na odwyk, jednak za każdym razem nałóg powracał. Rodzina, przez lata pomagająca mu stanąć na nogi, w końcu postawiła weto, że Terlecki sam musi zrozumieć swoją sytuację i wykonać pierwszy krok. Wtedy zwracał się do przyjaciół.

- Stasiek to był dobry, fajny człowiek, ale był utracjuszem. Kiedyś byłem zły na jego rodzinę, że mu nie pomogła. Ale z czasem zrozumiałem, że to oni mieli rację - mówi Jacek Bogusiak, który pomagał mu w ostatnich trzech latach życia. W rozmowie z WP SportoweFakty ujawniał, jak wyglądały.

- Były lekarstwa, psychotropy, końskie dawki proszków na ból głowy, tych dostępnych na każdej stacji benzynowej. Mógł wziąć na raz całą garść i funkcjonował. To go niszczyło. Każda depresja, małe bóle głowy były leczone dużymi dawkami leków przeciwbólowych.

To właśnie przedawkowanie tabletek mogło być przyczyną śmierci Terleckiego. Pod koniec grudnia 2017 roku obdzwonił wszystkich znajomych i bardzo czule z nimi rozmawiał. Tak, jakby chciał się pożegnać. 28 grudnia mieszkająca z nim w Łodzi kobieta zadzwoniła po pogotowie, gdy nie mogła go dobudzić. Dzień wcześniej znalazła go w domu pijanego do nieprzytomności.

- Czuwałam przy nim całą noc. Zaniepokoiło mnie, że chrapał, a nigdy tego nie robił. Przysnęłam po 5 rano, obudziłam się o 7, była cisza, już nie chrapał. Na tętnicy szyjnej sprawdziłam tętno. Miał, musiał wtedy jeszcze żyć. Lecz gdy starałam się go obudzić, nie reagował. Zadzwoniłam po pogotowie. Przyjechali i stwierdzili zgon - mówiła jego partnerka, która jest pewna, że Terlecki popełnił samobójstwo i świadomie przedawkował leki.

- Jego życie to był scenariusz na film. Jaki? Jaki pan chce! Thriller polityczny, komedia, dramat - nie miał wątpliwości Maciej Terlecki.

Robert Lewandowski najlepszy! Czytaj więcej--->>>

Robert Lewandowski skomentował wyróżnienie--->>>

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×