Mając 16 lat, trenował ledwie dwa razy w tygodniu i niewiele wskazywało, że może być najszybszym człowiekiem w historii polskiego sportu (biegał na dystansie 100 metrów). W 1984 roku Marian Woronin pobił rekord Polski. Do dziś nikt nie zdołał się nawet do niego zbliżyć. Wynik Woronina to 9,992. Początkowo sędziowie zapisali go jako 9,99, ale po dokładnej analizie zmienili na 10,00.
Marek Wawrzynowski, WP SportoweFakty: Ma pan o ten wynik pretensje do sędziów, czy już się pogodził?
Marian Woronin, rekordzista Polski w biegu na 100 metrów: Byłem zmuszony się pogodzić pierwszego dnia, gdy dostałem informację. Nie było dyskusji, nie było możliwości zmiany tego wyniku. Pozostał niedosyt, ale ktoś może powiedzieć: "Trzeba było biec szybciej".
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: Justyna Kowalczyk w formie. Na trasie i w dobrych ripostach
Czytałem ostatnio, że Christophe Lemaitre był pierwszym rdzennym Europejczykiem, który przebiegł 100 metrów poniżej 10 sekund. Było to w 2010 roku. Tymczasem pański wynik z 1984 roku to faktycznie 9,992, do tego bieżnia była o 2 centymetry za długa. Może pan powiedzieć, że padł ofiarą wielkiej niesprawiedliwości.
To fakt, 9,99 wyglądałoby znacznie lepiej. Ale co robić, nie ja pierwszy i nie ostatni byłem "ofiarą" sztywnych przepisów. Teraz przebąkuje się, żeby zrobić pomiar do tysięcznych... ale nawet jak to wejdzie, to nie będzie działało wstecz. Nie ma o czym mówić.
Mógł pan pobiec szybciej?
Tak sądzę. Zwykle odbywały się dwa biegi jednego dnia. Wtedy zawodnik jest rozgrzany, mięśnie bardziej gibkie… gdyby na memoriale też odbył się drugi bieg, pewnie byłoby nieco lepiej, miałbym te 9,99 bez żadnych wątpliwości. No ale drugiego biegu nie było. A potem? W sprintach decyduje wszystko: pogoda, forma dnia, zdrowie. I nie było już nigdy takiego idealnego dnia. Może raz, rok później w Moskwie na Pucharze Europy, ale bieg został puszczony z lekkim falstartem i choć wygrałem, to nie udało się nadrobić straty (wynik Woronina to 10,14).
A wtedy w memoriale Kusocińskiego w 1984 roku mógł pan zrobić coś lepiej?
Tak, wystarczyło wykonać rzut na taśmę, przechylić się w ostatniej chwili.
Dlaczego pan tego nie zrobił?
A skąd miałem to wiedzieć? W skoku wzwyż zakłada pan poprzeczkę na konkretnej wysokości i skacze. W biegach długich można się zorientować po międzyczasie. W sprincie zawodnik nie wie, jaki ma czas. Nikt nie myśli o rekordzie świata. Liczy się tylko wygrana.
Ale czuł pan, że to jest "ten dzień"?
Nie podczas biegu. Wiedziałem, że jestem w bardzo dobrej formie, szykowaliśmy się do igrzysk olimpijskich w Los Angeles, forma szła do góry.
W Los Angeles wygrał Carl Lewis z wynikiem 9,99, drugi Sam Graddy miał 10,19. To mogły być pana igrzyska?
Była wielka szansa na medal.
Najlepszy polski wynik od tamtego czasu to 10,15. Po 36 latach. To przepaść. Dlaczego?
Bardzo trudne pytanie. Czasem mam wrażenie, że trenerzy, mając perełkę, chcą wygrywać za wszelką cenę zbyt wcześnie. Biorąc pod uwagę te wszystkie warunki, które dziś mają zawodnicy, wyniki powinny iść w górę…
Właśnie, warunki, supertrening, psychologowie. A wy co mieliście?
Mieliśmy jednego masażystę na całe zgrupowanie. Jak było większe, to dwóch na 80 osób. Odnowa była zapewniona na 50-70 procent. Nie dlatego, że byli słabi, ale było ich za mało, a możliwości ludzkie są ograniczone. Możesz wymasować ośmiu zawodników po godzinie, ale nie piętnastu, to ciężka fizyczna praca.
Tym bardziej trudno mi zrozumieć tę stagnację.
Mi w sumie też. Polska szkoła trenerska jest bardzo dobra. Dlaczego w Polsce nie ma tego wyniku? Nie potrafię powiedzieć. Dużo bym dał, żeby doczekać za życia zawodnika który pobije mój rekord. Może był taki zawodnik w kraju, który był w stanie mnie pobić, ale też trzeba zauważyć, że zawodnicy mają też więcej kontuzji. Ja przez całą swoją karierę nie miałem właściwie kontuzji.
Szczęście?
Trudno jednoznacznie odpowiedzieć. Kontuzje mogą wynikać z różnych sytuacji, choćby zbyt intensywnego treningu w wieku młodzika i juniora.
Pan nie ćwiczył intensywnie?
Byłem prowadzony bardzo delikatnie. Nie wszyscy trenowali siedem dni w tygodniu.
Pan był jednym z ostatnich przedstawicieli sportu podwórkowego?
Można tak powiedzieć. Całe dnie spędzaliśmy na boisku, graliśmy w piłkę, zimą jeździliśmy na łyżwach, na nartach, każdy coś robił. Dziś są pozamykane blokowiska, dzieci są prowadzone w wieku 5-6 lat na zajęcia z piłki nożnej. Mam wrażenie, że zbyt wcześnie zaczyna się specjalistyczny wyścig w wielu dyscyplinach, trenerzy prześcigają się, żeby jak najwcześniej osiągnąć jak najlepszy wynik, wygrać zawody, podreperować ego. W moich czasach nie mówiono o trenerach z czasów dzieciństwa.
Akurat pan o swojego zadbał. Andrzej Emilianowicz nie został zapomniany.
Tak, mówiłem o nim często, starałem się to nagłaśniać. Andrzej Emilianowicz był moim nauczycielem od wychowania fizycznego w szkole podstawowej, potem w szkole średniej był Winicjusz Nowosielski, a potem trafiłem do Legii i do końca trenowałem pod okiem Tadeusza Cucha.
Ile miał pan lat, gdy Emilianowicz pana wyłowił?
To było w IV klasie podstawówki, po zakończeniu nauczania podstawowego.
I co pan takiego zrobił na tym wuefie, że nauczyciel złapał się za głowę?
Nic nie zrobiłem, nie złapał się. Ja zawsze byłem słaby.
Słucham?
No tak. Po prostu lubiłem trenować. Koledzy i koleżanki chodzili na SKS, więc i ja poszedłem.
Zaraz, zaraz, chce mi pan powiedzieć, że najszybszy człowiek w historii polskiego sportu był słaby z WF-u?
A co w tym dziwnego? Ja do wieku juniora starszego nie byłem żadnym wielkim zawodnikiem, nie wygrałem żadnych mistrzostw Polski. Jasne, w klasie pewnie nie byłem najszybszy, jak jeździliśmy z naszą szkołą z Piastowa na zawody powiatowe do Pruszkowa czy Brwinowa, to nigdy nie byłem w czubie.
Czyli co się wydarzyło?
Poszedłem do technikum kolejowego, montowali reprezentację szkoły na warszawską olimpiadę młodzieży, załapałem się do drużyny. Nagle wygrałem 100 i 200 metrów i wtedy moja kariera nabrała rozpędu.
Wciąż nie dostrzegam klucza, który otworzył panu drzwi do kariery.
Ja też nie do końca wiem.
Pan miał przez cały okres młodości dwa treningi tygodniowo...
Zgadza się.
Gdyby pan trenował tak jak się dziś szkoli, z tym całym zapleczem, odżywianiem i tak dalej, biegałby pan szybciej?
Może byłoby lepiej, a może moja kariera byłaby piękna, ale krótka. Przy zwiększeniu obciążeń we wczesnej fazie mógłbym zrobić jakiś wynik wcześnie, ale pytanie brzmi, ile wytrzymałbym na najwyższym poziomie. Tymczasem moja kariera trwała 14 lat, od 1974 do 1988. 14 lat na topie, zwiedziłem cały świat, miałem przepiękne, cudowne życie. Czy dziś miałbym to wszystko? Czy mój organizm by wytrzymał?
Na igrzyska w Seulu już pan nie pojechał.
Minimum, żeby pojechać, wynosiło 10,2, a ja pobiegłem 10,21. Zakończyłem karierę. W Korei Południowej i tak bym wiele nie ugrał.
Słynny bieg Carl Lewis – Ben Johnson obejrzał pan w telewizji.
I tak bym obejrzał, bo wtedy raczej nie miałem wielkich szans na finał. Zaczynał się ten czas, gdy sprint bardzo poszedł do przodu. Gdy w 1984 biłem rekord Europy, to rekord świata wynosił 9,93.
Calvin Smith w Zurychu. Wydawało się, że czarnoskórzy zawodnicy nie są wtedy poza zasięgiem. Czas pokazał, że są. To ma podłoże genetyczne?
Ma podłoże różnorakie. Weszły już inne metody treningu, świat zaczął nam uciekać. Jednym z głównych powodów były pieniądze, które weszły do lekkiej atletyki. Wcześniej sport był amatorski, z czasem zaczęto organizować płatne mityngi. Najpierw były półlegalne, ale z czasem zaakceptowano to. Pokazali się zawodnicy z Afryki, których za moich czasów nie było. Choćby Frankie Fredericks z Namibii. W tym samym czasie doszło do wielkiego wyścigu Amerykanów z Kanadyjczykami. I z czasem pałeczkę przejęli Jamajczycy oraz generalnie zawodnicy z obszaru Morza Karaibskiego. To był efekt właśnie pieniędzy, które pojawiły się w LA. Łowcy głów zaczęli krążyć po świecie, po biednych krajach, oglądali zawody i szukali przyszłych medalistów. Oferowali stypendia. W dawnych czasach z Jamajki był jedynie Donald Quarrie, który wygrał w Montrealu bieg na 200 metrów.
A my? Przecież mieliśmy polską szkołę lekkiej atletyki i nagle nie ma żadnego sprintera? Pan był jakimś - przepraszam za wyrażenie - jednorazowym zjawiskiem?
Może i tak. Gdy odchodziłem w 1988 roku, drugi najlepszy zawodnik miał wynik 10,40. Potem byli zawodnicy jak Marcin Urbaś, Marcin Nowak.
Jasne, świetni sportowcy, ale ich najlepsze wyniki na 100 metrów to 10,3 oraz 10,21. Wciąż bardzo daleko do pańskiego rekordu.
Być może brakuje rywalizacji wewnątrz grupy. Rywalizacja zawsze nakręca. Myśmy na pewno mieli też szczęście, że jeździliśmy wspólnie na zawody sportowe, spędzaliśmy czas razem, znaliśmy się, nakręcaliśmy. Na przykład jak Irenę Szewińską zapraszali na zawody jako gwiazdę, to ona zawsze wytargowała, żeby jeszcze kilka osób pojechało.
Ale wróćmy do spraw genetycznych. Wokół tego od lat toczą się rozmaite dyskusje. Pan miał wynik 9,992, potem Christophe Lemaitre 9,92, był wcześniej Pietro Mennea.
Teraz pojawił się jeszcze Filipo Tortu, również Włoch. Zszedł poniżej 10 sekund.
I to tyle, jeśli chodzi o tzw. rdzennych Europejczyków. Myśląc o sprincie, myślimy o zawodnikach z USA, Kanady i głównie z Jamajki.
Są pewne rejony na naszym globie, które dają ludziom pewne predyspozycje. W biegach średnich i długich dominują zawodnicy z Afryki, i to właściwie z jednego płaskowyżu.
Jeśli chodzi o Kenijczyków, to dodatkowo większość pochodzi z jednego plemienia, Kalendżin.
Właśnie. I to samo jest ze sprinterami. Proszę poszperać w historii. Ben Johnson pochodził z Jamajki, Linford Christie podobnie, również Carl Lewis miał korzenie na Jamajce. Wielu świetnych sprinterów pochodzi nie tylko z Jamajki, ale całego regionu. Jeśli w sporcie mówimy o talencie, to w znacznej mierze chodzi o budowę ciała. Budowa kości, mięśnie. Może jest jakiś składnik w ziemi, jakiś minerał, który spowodował przez setki lat, że mają taką budowę mięśni a nie inną. I raz na jakiś czas trafi się taki zawodnik jak Usain Bolt. A więc z odpowiednią budową mięśni, o wzroście niemal dwóch metrów, stopie 47, z odpowiednią motoryką. Może gdyby też poważniej podszedł do kariery, byłby dłużej na topie... a może bezstresowe życie pozwoliło mu dojść do tego poziomu.
Wróćmy na chwilę do Polski. Czy nie jest tak, że chłopak w Polsce patrzy na tych wszystkich sprinterów z Jamajki i myśli: "Po co mam biegać, jak i tak nie mam szansy na wygraną"?
Sporo w tym racji i bardzo dużo winy rodziców. My wciąż żyjemy w biednym państwie, porównując do zachodniej Europy. Media napędzają ten wyścig, pokazując zarobki zawodników. Rodzic myśli: "Jeśli Lewandowski, mając lat 18, nie wyróżniał się, a dziś jest najlepszy na świecie, to mój syn też może być najlepszy na świecie". Podczas Czwartków Lekkoatletycznych nie było chłopców, którzy wygrywali na 60 metrów, a potem dostawali się do kadry. Dziewczyny tak, chłopcy nie.
Oczywiście pamiętajmy, że mamy tam co najwyżej 13-latków, więc nie możemy na tym etapie określić skali talentu. Mówię jedynie o zjawisku. Nie każdy może zdobyć medal na igrzyskach, a każdy może grać w piłkę nożną na wysokim poziomie, być Lewandowskim. Zarabiać miliony. Oczywiście niekoniecznie tak jest, ale tak ludzie myślą. W lekkoatletyce zarabiają najlepsi, w futbolu wszyscy. Dwukrotny mistrz olimpijski Tomasz Majewski ma emeryturę olimpijską w wysokości kilku tysięcy złotych miesięcznie, najlepsi piłkarze mają miliony. Bez dwóch zdań najszybsi chłopcy uciekają do piłki nożnej. Podobne zjawisko obserwujemy w skoku wzwyż. Zawodnicy, którzy mają najlepsze predyspozycje, uciekają do siatkówki, bo tam są pieniądze.
Zaciekawiło mnie to, co pan powiedział, że u 13-latka trudno określić skalę talentu.
Podam przykład Piotrka Liska i Pawła Wojciechowskiego, a więc dwóch naszych świetnych tyczkarzy. Wojciechowski mając 12 lat skakał w dal i zajął 36. miejsce, zaś Piotrek Lisek w wieku lat 11 wygrał skok wzwyż i do tej pory ma rekord imprezy, 151 cm. Różne są drogi do sukcesu.
A co z tymi wszystkimi cudownymi dziećmi, które wygrywają różne zawody?
Mają fajną przygodę. W sporcie 4., 5. i 6. klasa szkoły podstawowej to przedszkole, nauka sportu. Można wyciągnąć budowę mięśnia, czy ma predyspozycje do biegów krótkich, czy długich. Ale wiele więcej nie można powiedzieć.
A pan co robił, mając lat 13? Już ustaliliśmy, że nie był pan największym talentem Polski.
Bawiłem się. Nasze treningi to była ogólnorozwojówka, gibkość, rozciąganie, łapanie wytrzymałości. Żadnej siły, żadnych specjalistycznych treningów. Cała szkoła podstawowa to była dla mnie zabawa. Trenowaliśmy, jeździliśmy na obozy sportowe, spędzaliśmy czas z przyjaciółmi. To były lata 60., nie mieliśmy tylu bodźców, ile mają dzieci obecnie, tylu możliwości spędzania czasu. My mieliśmy drewniany samochodzik, grę w kapsle i trening. Dziś dzieci mają komputery, multipleksy i wszystko czego zapragną. Dziś rodzic kupuje bilet na samolot i leci na wycieczkę zagraniczną. Wtedy nie było takich możliwości.
Ale pan miał.
Tak, mieliśmy rodzinę we Francji, więc wakacje spędzałem często w Paryżu. Ale obóz to co innego, przygoda z przyjaciółmi, wyjazd pod namiot. Frajda. Myślę, że to też przyciągało do uprawiania sportu. Oczywiście chciałem być pierwszy, ale wygrywanie nie było moją jedyną motywacją.
W pewnym momencie zaczęło być.
Tak, miałem 18 lat i pojechałem na pierwsze poważniejsze zawody. Rok wcześniej wygrałem warszawską Spartakiadę Młodzieży, potem pojechałem na mistrzostwa Europy seniorów w Rzymie w 1974 roku.
Ale czy to nie jest trochę kurtuazja? Przecież jeszcze u Andrzeja Emilianowicza, nauczyciela od WF-u, osiągnął pan wynik 10,3. To dla nastolatka fantastyczny wynik, w granicach medalu mistrzostw Polski.
Pewnie zdradzał spore możliwości, ale proszę pamiętać, że to był pomiar ręczny dokonany na zawodach w Ursusie. A pomiar ręczny ma to do siebie, że ma spory margines błędu. Powiedzmy, że to było faktycznie 10,5.
Pan jeszcze rywalizował z tymi najlepszymi, z Lewisem, z Johnsonem.
W 1985 roku pojechałem na mityng do Kolonii. Świat lekkiej atletyki żył biegiem na 100 metrów. Lewis i Johnson zmierzyli się w finale w Los Angeles i wygrał Amerykanin. Ale sztabowcy Johnsona rozpowiadali, że to zwykły przypadek. Dlatego doprowadzono do wielkiego pojedynku. Było nas tam ośmiu, ale liczyło się tylko ich dwóch.
I wygrał?
Ja wygrałem. Lewis był drugi, a Johnson trzeci.
Co na to rywale?
Carl Lewis mi pogratulował, potem się witał, zagadał. Fajny, normalny facet. Johnson był mrukiem, przygarbiony, zamknięty w sobie. Patrzył na nas wrogo, nie integrował się.
Pewnie sporo pan zarobił.
No niekoniecznie. Poszedłem do organizatora, spytałem, czy dostanę coś więcej. A on był wściekły. Powiedział, że popsułem mu całą imprezę. Część sponsorów płaciła za wygraną Lewisa, a część za wygraną Johnsona. Nikt nie chciał zapłacić za wygraną Woronina.
ZOBACZ Jacek Wszoła - co poszło nie tak w Montrealu
ZOBACZ Jak szybko człowiek może przebiec 100 metrów