Jacek Wszoła: Dziewczyny w sztafecie to istny cud

- Nagle wokół mnie narobiło się osób, które miały gotowe recepty na to, co powinienem zrobić, żeby być jeszcze lepszym. Wiedzieli to lepiej niż ja - opowiada Jacek Wszoła, mistrz olimpijski w skoku wzwyż z 1976 roku.

Marek Wawrzynowski
Marek Wawrzynowski
Jacek Wszoła Newspix / Na zdjęciu: Jacek Wszoła
Z powodu zagrożenia epidemią koronawirusa, apelujemy do Was, byście unikali dużych skupisk ludzkich, uważali na siebie, poświęcili czas sobie i najbliższym. Zostańcie w domu, poczytajcie. Pod hasztagiem #zostanwdomu będziemy proponować Wam najlepsze teksty WP SportoweFakty z ostatnich lat.

To była już końcówka Igrzysk Olimpijskich. Na mistrza olimpijskiego w skoku wzwyż typowano Dwighta Stonesa, amerykańskiego rekordzistę świata. Kanadyjczycy liczyli na swojego Grega Joya. Złoto sprzątnął im sprzed nosa zaledwie 19-letni Polak, Jacek Wszoła. Był to wynik uznany wówczas za sensację, choć zawodnik z Warszawy nie ukrywał, że przyjechał do Kanady jak po swoje.

Marek Wawrzynowski, WP SportoweFakty: Co poszło "nie tak" w Montrealu? Miał pan zająć 3. miejsce, a zdobył złoty medal.

Jacek Wszoła: Przed igrzyskami w periodyku "Track & Field" typowano medalistów i złoto przyznano Dwightowi Stonesowi. Drugi miał być jego rodak Bill Jankunis. Nie ukrywam, trochę mnie to zirytowało.

Udowodnił pan ekspertom, że nie mieli racji.

Tak, choć cztery lata później spotkałem w Moskwie dziennikarza, który typował i tłumaczył, że Stones był wówczas rekordzistą świata. Wyjaśnił mi swój sposób myślenia, a ja to przyjąłem. Ale żeby było jasne, to tylko ciekawostka. Dla mnie te typowania, plebiscyty nigdy nie miały znaczenia, one nie wpływały w żaden sposób na to, jak skakałem.

ZOBACZ WIDEO F1. Kubica będzie miał pod górkę z Giovinazzim? "Są profesjonalistami. Nie będzie żadnych pretensji"

A z pana dodatkowo zeszło ciśnienie.

Bo zdałem maturę. To był naprawdę dla mnie ciężki rok.

Źle się pan uczył?

Nie można tak powiedzieć, proszę jednak pamiętać, że życie profesjonalnego sportowca to nie jest tylko trening i zawody. To regeneracja, przygotowanie, zgrupowania, pełno różnych spraw. Dlatego trochę się pomęczyłem z matematyką, to w końcu taka dyscyplina, że jeśli coś stracisz, musisz się głęboko cofnąć, by to nadrobić.

Amerykanie nie przewidzieli, że w Montrealu spadnie deszcz. Pański ojciec, Roman, przewidział.

Podczas treningów w Spale polewał rozbieg wodą, szukał utrudnień, wyjścia ze strefy komfortu. Mówił, że musimy być gotowi na wszystko.

Czyli jeśli założysz na nogi ciężarki, to po ich zdjęciu pobiegniesz szybciej…

Coś takiego. Prawda jest taka, że wszystkie najlepsze wyniki były robione w idealnych warunkach, przy pięknej słonecznej pogodzie. A co będzie, jeśli spadnie deszcz? Jeśli będzie zimno?

I tak się stało.

Zimno było nawet większym problemem.

Choć Amerykanie pisali potem, że Stones przy złej pogodzie więcej tracił.

Ich problem. Prawda taka, że traciliśmy wszyscy, przecież krótko po igrzyskach brałem udział w zawodach, gdzie skoczyłem 2,29, czyli 4 cm wyżej. Pobiłem rekord Europy. W Montrealu mój problem był taki, że nie było się już w co przebrać.

Ze względu na deszcz odpuścił pan trzy pierwsze próby?

Nie, po prostu czułem się tego dnia mocny. To był wyjątkowy dzień, wyjątkowa otoczka i chciałem zrobić coś wyjątkowego. Poza tym przepisy były takie, że w razie identycznego wyniku wygrywał ten, który oddał mniej skoków. Takie ryzyko było opłacalne.

Kamera pokazała na Jacka Wszołę żującego gumę. To ze stresu?

Raczej byłem głodny. Było dużo przerw, organizatorzy próbowali doprowadzić rozbieg do jak najlepszego stanu i coś trzeba było "zjeść". A przy okazji, już po powrocie z igrzysk pojechaliśmy do telewizji, udzieliłem krótkiego wywiadu i potem musiałem odpowiadać na pytania telewidzów. I jeden facet zapytał: "Dlaczego pan żuje gumę?". Nie wiedziałem, co zrobić. Tak mnie to zdziwiło, że przylepiłem tę gumę pod stołem.

Dobrze, że nie zapalił pan na wizji. W Montrealu podczas konkursu podobno między startami się zdarzało.

Co tu dużo mówić, chowałem się w bramie i popalałem. Dla Amerykanów to było szokujące, oni bardziej są przyzwyczajeni do purytańskiego wizerunku sportowca, który nie pije, nie pali, jest ideałem. Dla nich my, Europejczycy, zawsze byliśmy "dziwnym narodem".

Istnieje coś takiego jak magia igrzysk?

Oczywiście.

Paraliżuje?

Mnie nie. Musiałem raczej okiełznać swój entuzjazm. Oczywiście było podniecenie, ale przecież od 1974 roku byłem najlepszym polskim zawodnikiem w tej dyscyplinie, 5. zawodnikiem mistrzostw Europy. Miałem rekord życiowy 2,26. Więc jeśli dziś ktoś mówi, że mój skok był "niespodziewany", to się myli.

Podoba mi się ten obrazek, gdy po udanym skoku późniejszego srebrnego medalisty, Grega Joya, podbiega pan do niego i go serdecznie ściska, gratuluje.

No, ale co w tym dziwnego?

Gdyby strącił poprzeczkę, pan miałby już złoty medal.

No to prawda, ale wie pan, myśmy się dobrze znali. Tam na szczycie jest mała grupka zawodników, która rywalizuje ze sobą stale, przebywamy ze sobą, po prostu się lubimy. Oni mi gratulowali, ja im. Podobnie jest ze skoczkami o tyczce. Widział pan ten obraz w Monte Carlo, jak Piotrek Lisek pobił w Monaco rekord Polski? Od razu wszyscy się na niego rzucili, wyściskali, gratulowali. Pewnie w świecie, gdy walczy się o sponsora, o każdego "lajka" w mediach społecznościowych, wygląda to dziwnie, ale tak jest.

I pan z dnia na dzień musiał się stać dorosły.

No tak, nagle narobiło się osób, które miały gotowe recepty na to, co powinienem zrobić, żeby być jeszcze lepszym, albo przynajmniej zachować wysoką formę. Wiedzieli to lepiej niż ja, choć doszedłem do jakiegoś poziomu i wydawało mi się, że wiem jak. Ale wie pan, zawsze tak jest, nie wiem, czy to nasza przypadłość, że wiemy wszystko na każdy temat.

Zaniepokoił ich wynik podczas meczu lekkoatletycznego z NRD i ZSRR, krótko po igrzyskach.

Skoczyłem wtedy 2,20.

A ludzie gwizdali.

Bo nie wiedzieli, że nie trenowałem. W ogóle miałem w tych zawodach nie startować. Zrobiłem sobie wakacje. Byłem w lesie, nad morzem.

Złoty medalista olimpijski wychodzi na plażę w środku sezonu. Już to widzę.

Musiałem szukać pustych plaż, bo by mnie zadeptali. Taka prawda. Ale szybko potem wróciłem do formy.

W Montrealu miał być pan trzeci, a był pierwszy, w Moskwie miał być pan pierwszy, a był drugi.

Przegrałem tylko z Gerdem Wessigiem.

Który potem już nic ważnego nie wygrał.

Jakby poszperać w Internecie, to coś tam jeszcze powygrywał w NRD…

A że był z NRD, to naturalnie pojawia się pytanie o doping.

Wiele lat później dziennikarz "Przeglądu Sportowego" Maciek Petruczenko robił śledztwo, z którego wyszło, że Wessig był objęty narodowym programem dopingowym, który funkcjonował w NRD.

Podobno tylko w młodości.

Tego nie wiem, ale w ogóle proszę sobie wyobrazić coś takiego, że kraj wspiera doping - to szokujące.

Jednak wy wiedzieliście, że NRD-owcy się szprycują.

No pewnie. W Montrealu kiedyś szliśmy wieczorem na stołówkę z Władkiem Kozakiewiczem. Przed nami szła taka grupa, że gdyby było ciemno, naprawdę można by się było wystraszyć. Ale widać było z tyłu po dresach, że to NRD-owcy. Rozmawiali ze sobą niskimi głosami, po niemiecku. Myśleliśmy, że kulomioci. Dopiero gdy ich minęliśmy, Władek powiedział: "Widziałeś? To były kobiety...". Pływaczki niemieckie.

Jak powiedział niemiecki trener na konferencji pytany o niskie głosy swoich podopiecznych: "One przyjechały tu pływać, a nie śpiewać".

Tak, wszyscy wiedzieli, że się szprycują, ale dopiero odsłonięcie archiwów po zjednoczeniu Niemiec pokazało skalę zjawiska. Wyciągano najlepszych, obejmowano ich programem, robiono wyniki.

Podobno w RFN też był doping na masową skalę.

Jeśli jednak pan sobie w garażu coś bierze, to pana złapią, a jeśli stoi za tym machina państwowa, to ma pan większą szansę. Ale problem dotyczył nie tylko NRD. Jeden Bułgar zapytał Władka Kozakiewicza: "Ale skaczesz, co ty bierzesz?". A Władek do niego: "Nic". On nie mógł uwierzyć. Jak to nie bierze, przecież wszyscy biorą.

I ma pan żal z perspektywy czasu? Zamiast dwóch złotych medali olimpijskich ma pan jeden złoty i jeden srebrny.

Ale srebrny medal w skoku wzwyż to wielkie osiągnięcie. My mamy w sumie 4 medale olimpijskie w skoku wzwyż, ja mam złoty i srebrny (Artur Partyka srebrny i brązowy - przyp. red.), więc nie ma co narzekać. Jeśli mam żal, to o to, że nie zdobyłem trzeciego medalu, w Los Angeles.

Zdobyłby pan? Patrząc na najlepsze wyniki z roku, miałby pan szansę na brąz.

Na pewno bym powalczył. Nie ukrywam, że marzyłem nie o brązowym, a o drugim złotym medalu. Chciałem zrobić coś niezwykłego. A przecież żaden zawodnik w tamtym okresie nie zdobył trzech medali w skoku wzwyż (dopiero Patrik Sjoeberg w latach 1984-1992 wywalczył 2 srebrne i jeden brązowy medal - przyp. red.). Niestety, jakaś grupa na górze postanowiła, że coś tak mało istotnego jak sport musi ponieść konsekwencje wielkiej polityki.

Zarobił pan za to trochę pieniędzy.

Jeździliśmy po Europie z grupą skoczków ze Wschodu i USA, którzy nie załapali się na igrzyska i braliśmy udział w zawodach.

Jak Harlem Globetrotters.

Coś takiego. Jednego dnia brałem udział nawet w dwóch konkursach. Trzeba było żyć.

ZOBACZ: Jak szybko można pobiec, jak wysoko można skoczyć - gdzie są granice możliwości człowieka

Do Seulu w 1988 roku też pan nie pojechał.

Zabrakło mi centymetra do minimum olimpijskiego. Mogło być gorzej. Marianowi Woroninowi zabrakło 0,01 sekundy. Życie.

Zawsze mnie zastanawia ten wielki skok, jaki pan wykonał. Przecież w 1. klasie Technikum Budowlanego nie wygrał pan nawet zawodów szkolnych.

A nawet klasowych. Ale zbyt wczesne odnoszenie sukcesów w kategoriach młodzieżowych powoduje czasem, że trudno o nowe bodźce, podniesienie poprzeczki.

Może wpływ miał fakt, że pan był grudniowy i później do wielu rzeczy dochodził, musiał gonić?

To możliwe, faktycznie byłem rok młodszy od większości. A wie pan, ile to jest rok? Powiem tak, pomiędzy 12. a 13. rokiem życia urosłem 12 centymetrów.

A może po prostu sukces był panu pisany? Bo przecież z dziecka trenerów musi coś wyjść.

Nie da się ukryć, że od dziecka nasiąkałem atmosfera sportu. Gdy inne dzieci jeździły na wakacje, ja jeździłem na zgrupowania. Moi rodzice byli trenerami, ojciec lekkiej atletyki, mama gimnastyki. Latem jeździli na różne obozy a ja z nimi. I tak się plątałem pod nogami, patrzono tylko, żebym sobie czegoś nie zrobił.

ZOBACZ: Polacy wolą tenis stołowy od skoków narciarskich

Wyście zdobyli w Montrealu 26 medali, w Moskwie 32, tymczasem od 2004 roku nie możemy przekroczyć magicznej granicy 11 medali. Jak będzie w Tokio?

Ciężko. Co tu dużo mówić, mamy boiska, pełno obiektów, ale brakuje systemu. To tak jakby zbudować wielki most znikąd donikąd. Z wioski liczącej 1000 osób do wioski liczącej 800 osób. To musi być system. Rano na tych obiektach lekcje WF, po południu powinni tam trenować wyczynowcy pod okiem kilku trenerów. Tak jest w krajach, które odnoszą sukcesy. Zachodnie kraje stwarzają warunki do uprawiania sportu. Sporo korzystają na tym imigranci, którzy dzięki temu odnoszą sukcesy. Trzeba pamiętać, że aby zdobywać medale, trzeba mieć zawodników w biegach, sprintach. Rzuty są tylko cztery, skoki też.

No, ale biegi to już genetyka.

Można wyjść z takiego założenia, że nie da się wygrać z Jamajczykami. Ale przecież Marian Woronin ustanowił rekord Polski 36 lat temu. I co od tej pory? Nie urodził się nikt szybszy? Zresztą z Kenijczykami też nikt miał nie mieć szans, a jednak Kszczot i Lewandowski dają sobie radę. Podobnie dziewczyny w sztafecie, to istny cud. Może nie genetyka jest problemem, a odpowiednia selekcja...

Ile Polacy zdobędą medali w Tokio?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×