Po podpisaniu kontraktu z UFC, Jotko (16-1) pokonał Bruno Santosa, przegrał z Magnusem Cadenbladem, a następnie odprawił z kwitkiem Tora Troenga i Scotta Askhama. Teraz czeka go starcie z Bradleyem Scottem (10-3). Do tego pojedynku Jotko szykował się głównie w Tajlandii.
WP SportoweFakty: W końcu w domu.
Krzysztof Jotko: Tak. Jak zawsze, trochę podróżowałem przed pojedynkiem. Postanowiłem po raz kolejny wyjechać do Tajlandii. Miałem tam spędzić miesiąc, ale bardzo mi się podobało i trochę się zasiedziałem. Zamiast miesiąca, były dwa. Byłem tam od początku grudnia.
Nie tylko pan. Na Facebooku widziałem znane z KSW twarze.
- Tak. Przyjechali chłopaki z Ankos MMA Poznań - Mateusz Gamrot, Borys Mańkowski, Piotr Niedzielski, Krzysztof Klaczek, Marcin Bilman. Był Łukasz Bieńkowski.
Jak było?
- Można jednym słowem powiedzieć - cudownie! Zamierzam tam częściej zaglądać, bo naprawdę było super. Piękna pogoda, mili ludzie, tanio, świetne warunki do trenowania. Kusiło mnie, żeby wyjechać, bo w Polsce w tym okresie było zimno, łatwo o jakąś chorobę. To był główny powód.
Jak wyglądały święta w innej kulturze?
- Poszliśmy do klubu. Nie mogę tego nazwać dyskoteką, natomiast było ciekawe jedzenie, muzyka na żywo, a po godzinie - jak to w Tajlandii - zaczął się pokaz walk w boksie tajskim. Można powiedzieć, że Tajowie "naparzali" się przez całą Wigilię.
Czym się różniły treningi tam od tych w Polsce? Oprócz pogody.
- Tym razem byłem na wyspie Phuket i tam powoli wszystko zaczyna wyglądać jak u nas. Można tak samo dobrze potrenować parter i stójkę. Oczywiście, to jest kolebka muay thai, więc głównie trenuje się tam uderzenia. Ale zapasy i parter też pojawiają. Przyjeżdża mnóstwo zawodników z całego świata - głównie z Rosji i Brazylii. Jest z kim popracować.
Mógł pan też potrenować sferę mentalną. Widziałem, że wyprowadzał pan na spacer tygrysa.
- Tak i udawałem, że wszystko jest w porządku. Na zdjęciu wyglądam jak twardziel, ale tak naprawdę byłem przerażony. "Kotek" ważył około 200 kg i nie wyglądał na zadowolonego.
Wspomniał pan o sportach uderzanych, z których Tajlandia słynie. Rozumiem, że to właśnie ta płaszczyzna ma być kluczowa w walce z Bradleyem Scottem w Londynie.
- Myślę, że nie do końca. Oczywiście, chciałem potrenować trochę stójki, bo aktualnie w UFC to uderzenia robią różnicę. Parteru jest mniej, wszyscy potrafią wstawać, zapasy są na wysokim poziomie. Uważam, że stójka gra teraz główną rolę i dlatego trzeba poświęcić jej więcej czasu.
Wracamy do Polski. W Warszawie też pan szlifuje uderzenia z Andrzejem Gmitrukiem i jego grupą bokserską.
- Bardzo dziękuję trenerowi, że postanowił pomóc mi w przygotowaniach i udostępnił mi chłopaków do sparingów. Na początku myślałem, że sobie nie poradzę z zawodowymi bokserami, ale okazało się, że jest bardzo dobrze. O dziwo zostałem nawet pochwalony.
Co oprócz Legii?
- Przyjechał do mnie mój brat zza oceanu Peter Sobotta. Trenujemy razem parterowo. Będę też odwiedzał Łukasza Rolę z Palestry.
Parę słów o rywalu. Wydaje się, że na papierze Bradley Scott powinien być łatwiejszym przeciwnikiem niż chociażby Scott Askham, którego pan pokonał.
- Askham jest wyższy, jest mańkutem. Scotta nie można go lekceważyć. On walczy z normalnej pozycji. Rozmawiałem, z chłopakami z Anglii, którzy z nim trenowali i powiedzieli mi, że ma bardzo ciężkie ręce. Trzeba będzie na to uważać. Szykuję się na trzy rundy. A co będzie w oktagonie - zobaczymy.
Kto będzie w pana narożniku podczas walki w Londynie?
- Łukasz Bieńkowski, Peter Sobotta i Piotr Zalewski.
A zastanawiał się pan, kto będzie ring girl w Londynie?
- A co to ma do tematu? (śmiech) Chyba wiem, skąd to pytanie. No dobra, pewnie będzie "moja" Carly...
Po ostatnim występie na UFC w Dublinie, tamtejsze media rozpisywały się, że wpadł pan w oko słynnej Carly Baker.
Mam nadzieję, że znów ją spotkam. Tym razem ruszę z jakąś "bajerką". Podszkoliłem trochę angielski w Tajlandii, więc będzie łatwiej się komunikować.
rozmawiał Artur Mazur
[b]Zobacz także:
[/b]