Zebrzydowice, Jastrzębie, potem kilka mniejszych wiosek. Ten sam przystanek, ten sam kościół. W sumie jakieś 50 kilometrów. Trafiłbym tam z zamkniętymi oczami. Przez 10 lat jeździliśmy tą samą trasą. Dzień w dzień.
Pięciu chłopa takich jak ja w maluchu, z torbami na kolanach. Kupiliśmy go z kolegą na spółkę za 500 złotych, żeby dojeżdżać na treningi z Cieszyna do Rybnika. Grzegorz Jarząbek prowadził jedyny klub ju-jitsu w okolicy, w szkole podstawowej. W zimie przy minus 20 pchaliśmy samochód, żeby ruszył. To była nasza droga do marzeń. Nie patrzyliśmy na te wszystkie niedogodności, bo liczył się tylko trening.
Potem były jeszcze dwa maluchy, aż w końcu awansowaliśmy na Opla Kadeta za 1500 złotych. Laliśmy do niego olej rzepakowy z marketu. Wychodziło wiele razy taniej. W tych nowych autach pewnie silnik by się zatarł, ale to był stary dobry diesel z 1980 roku, więc latem wystarczał sam olej, zimą trzeba było trochę rozrobić z paliwem. Mieliśmy wtedy stary sprzęt, jakieś rękawice, które komuś już nie były potrzebne, wytarte dresy zamiast kimona. Brałeś, co było pod ręką.
Na początku do gal się dokładało. Za pierwszą walkę dostałem 500 złotych. Nie wystarczyło na paliwo. To mnie kształtowało. Nieważne, jak jest, musisz robić swoje. Wytrwałość i świadomość tego, co się robi, to podstawa.
Od kiedy wygrałem pierwsze zawody w brazylijskim ju-jitsu, wiedziałem, że chcę żyć z uprawiania sportu. Wcześniej marzyłem o tym, by być żołnierzem i jeździć na misje. To by było fantastyczne życie. Ale pierwsze pogięte dyplomy, pierwsze puchary zmieniły moje spojrzenie. Chciałem być najlepszy.
"Cios, który cię nie wyłącza, nie istnieje" Po walce z Israelem Adesanyą nawet nie zszedłem do szatni. Od razu był pierwszy wywiad na żywo. Czasem do tego wracam, odsłuchuję i śmieję się sam z siebie. Boże, to ja czy jakiś pijany nastolatek krzyczy: "Jon Jones, where are you!".Ale tu nie ma czasu na piękne zdania z podręcznika. Po 25 minutach wyniszczającej walki mówisz coś w nieswoim języku. Radość, adrenalina, euforia, emocje. Dochodzi pierwszy ból w stopie. Walczyliśmy dużo piszczel na piszczel. "Cholera, chyba jest pęknięte". Krzyczę do Doroty i chłopaków, żeby przynieśli lód.
Kiedyś po takiej walce szło się na ostre afterparty. Dziś mam swoje lata, wypełniam obowiązki medialne. Dla dużych stacji wywiady jeden na jednego, dla pozostałych konferencja prasowa. Dwie godzinki i do hotelu. Siedzimy, pijemy piwko, pogadamy, zmęczenie powoli dopada. Zaczyna coraz bardziej boleć. Mój stary trener Eugeniusz Mandrysz mówił: "Cios, który cię nie wyłącza, nie istnieje". Miał rację. Podczas walki adrenalina jest tak wielka, że jak nie dostaniesz nokautu albo nie złamiesz nogi, to walczysz. Ból jest normalny, jest naturalny, musisz go zaakceptować. Oczywiście jest "ból" i ból. Zdarzyło mi się walczyć ze złamaną ręką. Nic nie czułem. Czasem skutki przychodzą nawet dwa dni po walce.
Dlatego trzeba wykorzystać moment i nacieszyć się wygraną. Zostaję sam z Dorotą. Za chwilę się wyłączam i myślę. "Zrobiłem to!". Mam swoje 5 minut próżności, celebrowania. Spełniam swoje wielkie marzenie.Z hurtowni na bramkę
Gdy zaczynaliśmy z chłopakami, nikt z Polaków nie był nawet w stanie zbliżyć się do UFC. To było tak odległe. Potem, gdy Tomek Drwal walczył dla nich, pojechaliśmy do niego do Stanów Zjednoczonych i sparowaliśmy z zawodnikami z UFC. Wtedy zrozumiałem, że ta "Liga Mistrzów" nie jest aż tak odległa, jak się wydawało. Oczywiście, były ogromne różnice, ale głównie w treningu, organizacji.
Od strony sportowej wyglądało to tak, że u nas jeden trener odpowiadał za wszystko, tam był trener od zapasów, od walki w parterze, od kick boxingu, od przygotowania motorycznego. Z całym zapleczem świetnych zawodników oni mogli sparować cały czas. My ćwiczyliśmy trzy razy w tygodniu, oni dwa razy dziennie. I te ich kluby "na wypasie". Trening był bardziej profesjonalny. Wiedzieli dokładnie, co robią i po co. My robiliśmy bicepsy jak jacyś kulturyści. Nie mieliśmy tej wiedzy, samoświadomości. Ale z czasem zaczęła się wymiana myśli, różne spotkania, przyjeżdżali trenerzy z Zachodu. Gdy po kilku latach pojechałem do Stanów Zjednoczonych, zrozumiałem, że wszystko, co robię tam, mogę zrobić w Polsce. W kilka lat pokonaliśmy drogę, której pokonanie miało nam zająć wieczność.
Tamta pierwsza wyprawa do USA wiązała się z przykrym wydarzeniem. Zerwałem więzadła i trafiłem do szpitala. Usłyszałem, że moje ubezpieczenie nie zapewnia mi leczenia ani nawet diagnozy. Firma ubezpieczeniowa mnie oszukała. Miałem zapłacić 900 dolców za to, że lekarz powie, co mi jest i przepisze środek przeciwbólowy. A miałem wyliczone wszystko co do centa na każdy dzień i zostało mi już tylko 300 dolarów. Odpuściłem. Jakoś doczekałem do Polski. Dobrze, że kolega miał kule."Musisz trenować ciężko, ale też mądrze. Mądrość to klucz. Trzeba znać siebie. Moja droga to równowaga. Yin i Yang. Ale nie szukajcie w tym większej filozofii. Nie lubię filozofii. Po prostu chciałem i chcę być najlepszy"Jan Błachowicz
Walczyłem, stawałem się coraz mocniejszy i z czasem rosła we mnie wiara, że mogę trafić do UFC. Gdy do tego doszło, miałem 31 lat. Dużo? W boksie tajskim 21-letni chłopcy kończą kariery, mając 300 walk na koncie. Są wyniszczeni, wypaleni. Ja wszedłem na szczyt, mając inną wiedzę życiową, doświadczenie, dojrzałość.
Nie ma sensu szukać kwadratowych jaj
W UFC walczyłem o przetrwanie. Byłem po dwóch kolejnych porażkach i gdybym przegrał ponownie, wypadłbym. Może do końca życia byłbym niespełniony. Cienka jest granica między wielkim sukcesem a klęską...
Po porażkach z Jimim Manuwą i Corey'em Andersonem walczyłem o życie z Igorem Pokrajacem. Chociaż Chorwat nie był rywalem na moim poziomie, trudno się wchodzi do oktagonu ze świadomością, że porażka oznacza twój koniec. To jak walka z 10-kilogramowym plecakiem. Ale wygrałem. Potem nastąpiły dwie porażki i kolejna walka o być albo nie być, z Devinem Clarkiem. Tu nie miałem już takiego stresu. Czułem się mocny. Wygrałem.
Muszę mieć wszystko poukładane
Musisz trenować ciężko, ale też mądrze. Mądrość to klucz. Trzeba znać siebie. Moja droga to równowaga. Yin i Yang. Ale nie szukajcie w tym większej filozofii. Nie lubię filozofii. Po prostu chciałem i chcę być najlepszy. Najpierw w mieście, gdy oglądaliśmy z chłopakami filmy z Van Dammem, Stallone'em, Norrisem, Schwarzenegerem, Bruce'm Lee. Potem w powiecie, później w województwie, w kraju i w końcu na świecie.
Żeby do tego doszło, musisz poznać swoje potrzeby. Czasem chcesz wypić piwo albo zjeść cukierka. Dobry kolega powiedział mi kiedyś: "Jak uważasz, że nie powinieneś pić piwa, ale masz wielką ochotę, to wypij. Myśl o tym piwie będzie cię kosztowała więcej energii niż jego wypicie". Wychodzę z takiego założenia, żeby podchodzić do wielu rzeczy rozsądnie. Oczywiście, odżywiam się zdrowo. Muszę mieć wszystko poukładane, spokojną głowę. Nie mogę myśleć o tym, że pies jest u weterynarza i tak dalej. Dlatego otaczam się ludźmi, których lubię i szanuję.
Wrzucałem kolejny bieg
Nauczyłem się też kontrolować emocje. Przerabiać presję na paliwo. Kiedyś wyszedłem do walki bez emocji, nie miałem nic, byłem pusty w środku. To była pierwsza walka z Coreyem Andersonem. Przegrałem. To było dziwne uczucie. Czułem, że coś jest nie tak. Przetrenowanie, jetlag, wszystko się nałożyło. Wtedy zrozumiałem, że emocje muszą być. Dlatego dziś, jak jadę za ocean, to 2,5 tygodnia przed walką. Pamiętam o regeneracji, nie zarzynam się. Wcześniej, jak słabo szło, to mówiłem sobie: "Pewnie za mało trenujesz". Wrzucałem kolejny bieg i byłem jeszcze bardziej zajechany. Dziś jestem mądrzejszy.
Uczę się na błędach i to mnie rozwija. Do tej pory z trzema zawodnikami walczyłem dwukrotnie. Najpierw był Rameau Sokoudjou w KSW, potem Jimi Manuwa i Corey Anderson. Wszystkie rewanże wygrałem. To były dla mnie bardzo ważne walki, bo pozwoliły mi przeskoczyć własne granice. Pokazałem samemu sobie, że jestem mocny, że wystarczą drobne korekty i możesz być najlepszy.
Sznur mam zawsze przy sobie Jest takie znane powiedzenie: "Sky is the limit". Przerobiłem je na swoje: "Mind is the limit". Ogranicza cię jedynie twój własny umysł. Wiele dała mi książka "Obudź w sobie olbrzyma" Anthony'ego Robbinsa. Rozmawiałem też ze specjalistami, psychologami, ale ostatecznie sam musisz odnaleźć siebie. Słuchać siebie. Specjaliści nie wejdą do twojego wnętrza tak głęboko jak ty. Może ta książka była tylko elementem układanki, ale potem zacząłem inaczej patrzeć na siebie, bardziej świadomie.Przed drugą walką z Manuwą znalazłem faceta wiszącego na gałęzi w pobliskim lasku. Policjant powiedział mi, że lina wisielca przynosi szczęście. Wydało mi się to niedorzeczne, ale faktycznie tak dawniej wierzono. Wróciłem na miejsce i znalazłem jeszcze kawałek sznura. Mam go zawsze przy sobie, w trudnych momentach mi pomaga.
Zrozumiałem, że zrobiłem coś wielkiego
Wiele lat wchodziłem na swoją górę, ale w końcu dotarłem. Wygrane i zabiegi dyplomatyczne Doroty spowodowały, że w październiku w Abu Zabi doszło do walki o mistrzostwo świata z Reyesem. Choć pojechałem tam po to, żeby wygrać, to jednak nie do końca do mnie docierało to czego dokonałem. Jestem najlepszy na świecie…
Reyes był faworytem bukmacherów, ale jak zamykają się drzwi do oktagonu, to dla mnie nie ma znaczenia. Liczy się ten, kto lepiej odrobił pracę domową. Przyjechał Janek z Polski i kibice z całego świata pospiesznie zaczęli sprawdzać, co to jest ten Cieszyn. Wyszliśmy z hali, była 9 rano, 40 stopni, słońce paliło, bo walka została ustawiona pod amerykańskiego odbiorcę. Wskoczyliśmy do basenu.
Gdy przyleciałem do Polski, na lotnisku czekały na mnie setki osób. Spodziewałem się kilkunastu. Każdy chce zamienić słowo, zrobić sobie zdjęcie, autograf. Co tu się dzieje? Pojechaliśmy do Cieszyna. Na rynku rozstawiono wielki telebim, oglądaliśmy razem walkę, było tam 2 tysiące osób. Dostawałem wiadomości zarówno od wielkich zawodników jak i od zwykłych ludzi, którzy mają trudno w życiu, że jestem dla nich motywacją, że daję im siłę. "Pokazujesz nam, że nie wolno się poddawać". Dopiero wtedy zrozumiałem, że zrobiłem coś naprawdę wielkiego.
Dziś patrzę na to z perspektywy tego, który zdobył i obronił mistrzostwo świata. Mam za sobą dwie walki, z których jedna była najważniejsza w historii polskiego MMA, a druga jeszcze ważniejsza. Najwięksi zawodnicy, którzy wchodzili na szczyt, zawsze powtarzali, że trudniej się na nim utrzymać niż dojść. Dziś mogę to potwierdzić.