Czesław Michniewicz po niespodziewanych zwycięstwach swoich zespołów przechwalał się, że jego drużyny potrafią "cierpieć" na boisku. To zapożyczenie z piłkarskiego języka hiszpańskiego - w skrócie oznacza, że drużyna świadomie oddaje inicjatywę rywalowi, cofa się do głębokiej defensywy i szuka swoich szans w kontrataku.
Na taki minimalistyczny i reaktywny styl można przymknąć oko, kiedy wyniki się zgadzają. Jeśli cel nie uświęci środków, czyli rozpaczliwa "obrona Częstochowy" i tak kończy się porażką, cierpią nie tylko piłkarze na boisku, ale też wszyscy dookoła. I niestety takie męki funduje drużyna Michniewicza.
Po sobotnim meczu z Walią (2:1) widzom przydałaby się oczu kąpiel. Wynik jednak je zamydlił i zamiast bić na alarm, że Biało-Czerwoni byli tylko bezbarwnym tłem dla rywali, środowisko klepało selekcjonera i piłkarzy po plecach za szczęśliwe zwycięstwo nad kadrą B rywali. Ludzie piłki zachowują się jak bohaterowie filmu "Nie patrz w górę". Katastrofa nadciąga...
ZOBACZ WIDEO: Lewandowski jednak w Liverpoolu? Znamy ostateczną odpowiedź!
Mało kto chce widzieć większy obrazek, a nasza eskapada do Kataru maluje się na razie w najczarniejszych barwach. "Wynik jest najważniejszy", "Zwycięzców się nie sądzi" - nie ma w świecie futbolu głupszych stwierdzeń. Z Walią Polska cudem urwała się ze stryczka, a ile kadra jest warta pod wodzą Michniewicza, pokazał mecz z Belgią (1:6).
Na tle (osłabionej) Belgii wyglądaliśmy jak zespół "Z podwórka na stadion" na tle zawodowców. To była Europa dwóch prędkości. Gdy rywale zbliżali się w okolice naszego pola karnego, Polakom mogło się zakręcić w głowie. Po końcowym gwizdku asystenci Michniewicza musieli kilku reprezentantów wykręcać śrubokrętem z murawy…
Nie można winą za to obarczyć jedynie piłkarzy. Przecież w znakomitej większości to zawodnicy grający na co dzień w najlepszych ligach Europy, więc przyzwyczajeni do wysokiego tempa, do wysokiej intensywności. Ale wyglądali jak pozostawieni sami sobie w zderzeniu z dobrze zaprogramowaną maszyną. Jakby z szablą wyszli na czołgi.
Michniewicz jest wierny starej piłkarskiej prawdzie, że zespół buduje się od defensywy. Zawsze chwalił się, że gra obronna to jego konik. Że nic nie pozostawia przypadkowi. Że jego zawodnicy mają wszystko rozpisane na nuty. Niestety, mecze reprezentacji na razie tego nie potwierdzają. Wręcz przeciwnie, obnażyły obecnego selekcjonera.
Bo nie ma mowy o doskonałej organizacji gry i skutecznej obronie, skoro w meczach ze Szkocją (1:1), Szwecją (2:0) i nawet teraz z Belgią (1:6) najlepsi w polskim zespole byli odpowiednio Łukasz Skorupski, Wojciech Szczęsny i Bartłomiej Drągowski. Kiedy najjaśniejszym punktem drużyny jest bramkarz, oznacza to, że rywale urządzili sobie trening strzelecki.
Drągowski w Brukseli skapitulował aż sześć razy, ale gdyby nie jego inne interwencje, wizyta w Brukseli skończyłaby się istną deklasacją. Czerwone Diabły oddały 18 strzałów, w tym 11 (!) celnych. Z drugiej strony, Polacy uderzyli na bramkę Simona Mignoleta raptem sześć razy i tylko raz celnie.
Michniewicz, czego można się było spodziewać, zaproponował kadrze styl nastawiony na przetrwanie, na przeszkadzanie. To jak czekanie na najniższy wymiar kary, ale na MŚ 2022 nikt nie będzie miał litości. Jeśli nic się nie zmieni, w zderzeniu z klasowym zespołem - jak nasi mundialowi rywale Argentyna i Meksyk - skończy się to katastrofą podobną do tej z Brukseli.
To sposób gry, na którym nie można niczego zbudować. To droga do pojedynczych zwycięstw (jak ze Szwecją), ale nie do odniesienia sukcesu. W styczniu Cezary Kulesza zatrudnił Michniewicza na umowę o dzieło w postaci awansu do MŚ 2022. Selekcjoner zadanie zrealizował, ale kolejne go przerosło.
Nie zazdroszczę prezesowi Kuleszy położenia. Przecież nie pożegna selekcjonera, który zapewnił Polsce mundial i - co ważniejsze - który jest ulubieńcem mediów, a dziennikarze trzymają nad nim parasol ochronny. Z drugiej strony, jeśli w porę nie zareaguje, a teraz jest na to ostatni dzwonek, wyprawa do Kataru może być bolesnym doświadczeniem. Na kolejny mundial, bez Roberta Lewandowskiego czy Kamila Glika możemy się już nie dostać.
Maciej Kmita, dziennikarz WP SportoweFakty