Na stadionie warszawskiego Hutnika ponad 300 dzieciaków rywalizuje w mistrzostwach Ukrainy w piłce nożnej. Chcą grać tak bardzo, może żeby zapomnieć o grożącym im do niedawna niebezpieczeństwie, że nawet nie siadają do oglądania w telewizji meczu reprezentacji walczącej o awans na mundial.
To mali mieszkańcy domów dziecka, których z Ukrainy walczącej z rosyjskim okupantem ściągnięto do Polski. Większość trafiła do nas za pośrednictwem organizacji kierowanej przez Aleksandra Kartasińskiego. Fundacja Happy Kids w ostatnich miesiącach pomogła w ewakuacji ponad dwóch tysięcy ukraińskich dzieci z terenów, którym groziło zajęcie przez wojska rosyjskie.
Fundacja chce zapewnić uchodźcom nie tylko bezpieczeństwo, ale także sprawić, by dzieci zapomniały o tragicznych wydarzeniach w ojczyźnie. Jednym ze sposobów jest sport. O szczegółach planu opowiada prezes Fundacji Happy Kids, Aleksander Kartasiński.
Mateusz Puka, WP SportoweFakty: Niedawno wrócił pan z Ukrainy. Co pan tam robił?
Aleksander Kartasiński (prezes Fundacji Happy Kids): Chciałem sprawdzić, jak obecnie wygląda sytuacja w Ukrainie i czy w najbliższym czasie będzie szansa, by choćby część naszych podopiecznych mogła wrócić do swoich domów. Dodatkowo pracujemy nad stworzeniem przynajmniej tysiąca dodatkowych miejsc w centralnej Ukrainie dla dzieci z domów dziecka z Ługańska, Doniecka czy Krematorska. Tworzymy nowe placówki, a jednocześnie pracujemy nad tym, by wyremontować zbombardowane ośrodki.
Rosjanie nie oszczędzili nawet domów dziecka?
W Hulajpolu po uderzeniu rakietą z ośrodka została jedynie sterta gruzów. Na szczęście wcześniej udało się stamtąd ewakuować dzieci. One teraz pytają, czy będą mogły wrócić do swojego miasta. Trudno jest oznajmić, że ich domu już nie ma. Podobnych sytuacji są dziesiątki. W obwodzie Zakarpackim opiekujemy się domem, w którym przebywa ponad 90 sierot wojennych, mających do dyspozycji jeden prysznic i dwie toalety.
Jak wygląda sytuacja dzieci, które udało się ewakuować do Polski?
One najprawdopodobniej już do końca życia będą musiały radzić sobie z tragicznymi wspomnieniami. Jedna z grup dotarła do nas pociągiem, który był ostrzeliwany rakietami. W innym mieście zagrożenie postrzeleniem było tak duże, że dzieci wybiegały ze schronu do autobusu, by jak najszybciej uciec z dotychczasowego miejsca pobytu. W wielu przypadkach transport dzieci z zagrożonych miejsc to była ucieczka dosłownie w ostatniej chwili. Uczestniczyłem w akcji ratowania kilkumiesięcznych dzieci, które na rękach przenosiłem z łóżeczek do karetki. Część z nich miała miesiąc, najmłodsze siedem dni, ale wszystkie łączył to, że na całym świecie mają już tylko nas.
Przed trudnym wyborem stanął także personel domów dziecka, który musiał wybierać, czy woli uciekać z podopiecznymi, czy zostać przy rodzinie w Ukrainie.
To osobisty wybór każdego człowieka, ale muszę powiedzieć, że zachowanie ukraińskiej społeczności wobec wojny jest budujące. Byłem świadkiem wielu wzruszających momentów i słuchałem przejmujących historii. Jedna z opiekunek pracujących w domu dziecka przyznała, że widziała, jak Rosjanie zastrzelili jej męża.
Był żołnierzem?
Oczywiście, że nie. Jego błąd polegał tylko na tym, że wyszedł na ulicę przed swoim domem w nieodpowiednim momencie i natknął się na brutalnych Rosjan. Ta kobieta straszliwie przeżywała śmierć męża, ale mimo to zdobyła się na niesamowity gest. Gdy rozmawialiśmy, zdjęła ślubną obrączkę i poprosiła, bym zrobił z nią coś, co pomoże uratować innych przed śmiercią. To była najcenniejsza rzecz, jaką miała, a mimo to zdecydowała się ją oddać, by przysłużyć się dobru innych. Nie przyjąłem daru, ale zachęciłem ją, by poświęciła się pomocy innym dzieciom, które także straciły najbliższych na wojnie.
Nieco ponad tydzień temu wrócił pan z miast najbardziej dotkniętych agresją Rosjan. Jak wygląda teraz życie w tych miejscach?
Choć widziałem już sporo krajów pogrążonych w wojnie, to widok ruin w Borodziance, Hostomelu, Irpieniu czy Buczy już na zawsze zostanie w mojej pamięci. Jeszcze nigdy nie widziałem czegoś takiego. W Buczy spędziłem nawet noc i nie mogłem zrozumieć, jak to możliwe, że tam cały czas mieszkają ludzie. Krajobraz tego miasta przypomina Warszawę tuż po powstaniu w 1944 roku. Praktycznie wszystko jest zniszczone, nie ma prądu, wodociągów. Mimo to z każdym dniem kolejni mieszkańcy wracają do swoich domów, które w większości są już tylko stertą gruzów.
Jest aż tak źle?
Nie wiem, czy w Buczy ostał się choćby jeden budynek, który ma wszystkie okna i drzwi. W blokach są porozrywane ściany i odsłonięte klatki schodowe. Mimo warunków zagrażających życiu, ludzie wracają do mieszkań i próbują urządzać się na nowo. Czasami za podstawę nowego domu służy jedynie część komina, która nie zawaliła się w wyniku ostrzałów. Ludzie przyjeżdżają szukać pamiątek i mieszkają w fatalnych warunkach.
Gdzie sytuacja jest najtragiczniejsza?
Bez wątpienia w Borodziance, bo tam ludzie całymi tygodniami ukrywali się stłoczeni w piwnicach, a wychodzili jedynie po to, by pogrzebać tych, którzy nie wytrzymali pobytu w fatalnych warunkach. W ten sposób placyk przed jednym z większych budynków przemienił się w cmentarz.
Proces odbudowy tego miasta już się rozpoczął?
Na razie priorytetem jest uporządkowanie zgliszczy budynków i przeszukanie ich. Temperatury są coraz wyższe i niestety nad Borodzianką zaczyna się unosić coraz intensywniejszy zapach rozkładających się ciał. To on jest wskazówką dla odpowiednich służb, by zajęły się odkopywaniem gruzów na konkretnej działce. Niestety wiele ludzi zostało zasypanych gruzami we własnym domu, a każde takie ciało trzeba teraz znaleźć i pochować w ziemi. Inaczej okolicom Kijowa i innych miast grozi epidemia.
Jak znoszą to mieszkańcy tych miast? Mają jeszcze wiarę, że uda im się wkrótce wrócić do normalnego życia?
Niesamowite jest to, że mimo wszechogarniającej tragedii ludzie wciąż potrafią się cieszyć każdym drobiazgiem. Nigdy wcześniej nie widziałem, by kogoś tak bardzo uszczęśliwił widok ocalonego biurka czy łóżka. Taki mebel od razu staje się ich centrum życia i daje nadzieję na odzyskanie normalności.
Miejscowości zrównane z ziemią uda się wkrótce odbudować?
To temat na lata, bo oczywiście odbudowanie wszystkiego jest możliwe, ale pytanie, kto za to zapłaci. Ludzie nie mają pieniędzy, domów, a na domiar złego często mają jeszcze kredyty, które będą musieli spłacać przez kilkanaście lat. To prawdziwy dramat, który będzie utrudniał powrót normalnego życia.
Miał pan okazję rozmawiać z mieszkańcami tych miast? Jak oni reagują na to, co działo się tam w ostatnich miesiącach?
Każdy reaguje zupełnie inaczej. Nawet w Buczy i Borodziance widziałem uśmiechniętych ludzi, którzy wesoło pozdrawiali nas, niosąc wodę do swojego gospodarstwa. Niektórzy już zdążyli pogodzić się z losem i zaczęli nowe życie. Oni wierzą, że ktoś im pomoże i wszystko uda się niedługo odbudować. Jednocześnie u wielu ludzi widać strach, przygnębienie i depresję, a skutki tego stanu są trudne do przewidzenia. Dodatkowo wciąż nie można mówić o stabilizacji, bo w Kijowie praktycznie codziennie wyją syreny. Część ludzi natychmiast zbiega do schronów, a część zdążyła zobojętnieć i żyje swoim życiem.
Nawet w Kijowie wciąż nie można czuć się bezpiecznie?
Sam doświadczyłem alarmu bombowego, który był na tyle pilny, że musieliśmy zjechać z drogi międzymiastowej i ukryć się w specjalnie przygotowanym do tego okopie. Leżeliśmy tak przez kilkanaście minut, a miejscowi pokazywali mi nadlatujące bomby. Te akurat przelatywały nad naszymi głowami, ale na szczęście spadły kilka kilometrów dalej. Trudno przejść obojętnie obok czegoś takiego. Lokalni mieszkańcy potrafią już rozpoznawać typy broni, a po wysokości przelotu wiedzą, gdzie mogą trafić. Gdy ukrywaliśmy się przed rakietami, oni debatowali nad tym, gdzie spadną i czy ktoś zostanie zabity.
W Polsce dużo mówi się o bestialstwie Rosjan, którzy nie znają żadnych granic i zabijają nawet niewinnych cywili. Jak pan porówna pod tym względem tę wojnę do konfliktów, które obserwował pan w przeszłości?
Na własne oczy widziałem zrujnowane miasta i jestem przekonany, że Rosjanom w tej wojnie chodzi o zniszczenie narodu ukraińskiego. Ten konflikt przypomina mi to, co działo się w Jugosławii, gdzie też doszło do krwawych walk między sąsiadami. Skala konfliktu w Ukrainie wydaje się jednak znacznie większa, a przypadków bestialskich morderstw na cywilach jest bardzo dużo.
Jak Rosjanie obchodzili się z podopiecznymi domów dziecka, które znalazły się pod ich kontrolą? Udało się uratować te dzieci?
Niestety nie zdążyliśmy pomóc wszystkim dzieciom z Bojarki czy Krematorska. W tych miejscach dość powszechne są opowieści o tym, że dzieci z ukraińskich domów dziecka były wywożone autokarami w kierunku Rosji. Nikt nie wie, co się z nimi stało, ale prawdopodobny scenariusz to wywózka w głąb Rosji i poddanie intensywnej rusyfikacji. Młodsze z tych dzieci pewnie nigdy nie dowiedzą się, że pochodzą z Ukrainy. U starszych pewnie zachowają się jakieś wspomnienia, które jednak zostaną wyparte przez nową ideologię.
Jak wygląda sytuacja dzieci ewakuowanych do Polski, jak wygląda ich przyszłość?
W tym momencie opiekujemy się w Polsce dwoma tysiącami ukraińskich dzieci i robimy wszystko, by czuły się u nas jak najlepiej. Praktycznie wszystkie chcą wracać na Ukrainę i już dopytują, kiedy będzie to możliwe. Wnioski po mojej ostatniej wizycie w Ukrainie są jednak przygnębiające, ale planujemy, że pierwsze grupy wrócą do ojczyzny już podczas tych wakacji. Oczywiście mowa o przeniesieniu do ośrodków na zachodzie Ukrainy, gdzie jest względny spokój. Mamy świadomość, że wojna potrwa przynajmniej do końca tego roku, ale części dzieci już teraz można zapewnić w miarę bezpieczne warunki w ich ojczyźnie.
Opieka nad ukraińskimi dziećmi to jednak niejedyne zadanie Fundacji Happy Kids.
Jeszcze przed wybuchem wojny mieliśmy sporo pracy, bo na co dzień nasza fundacja prowadzi w Polsce 17 domów dziecka. Opieka nad ukraińskimi dziećmi ma jednak zupełnie inną specyfikę, musieliśmy zatrudnić nową kadrę, pomóc w zwalczeniu traumy spowodowanej wojną i zapewnić rozrywkę. Od kilku miesięcy robimy wszystko, by dzieci zapomniały o strasznych wydarzeniach, nocach spędzonych w piwnicach i ciągłym lęku przed kolejnymi bombardowaniami. Zaangażowaliśmy się w organizację mistrzostw Ukrainy w piłce nożnej, bo robimy wszystko, by skupić ich myśli na czymś innym.
Wsparcie od Polaków wciąż pozwala na ponoszenie tak gigantycznych kosztów pomocy?
Pierwsza fala pomocy była niesamowita, ale niestety konflikt już nieco powszednieje. Obecnie sytuacja nie jest jeszcze tragiczna, ale oczywiście pieniędzy jak zawsze jest za mało. Będziemy jednak działać tak długo, jak długo będziemy widzieli ogromne zaangażowanie naszych wolontariuszy i uśmiech dzieci.
***
Aleksander Kartasiński swoją karierę cały czas łączy z pomocą dzieciom. Od ponad 30 lat związany jest ze środowiskiem pieczy zastępczej, a od 2002 roku nieprzerwanie zajmuje stanowisko Prezesa Fundacji Happy Kids.
Czytaj więcej:
Ukraińskie dzieci zapomniały o meczu swojej reprezentacji
Mistrz Ukrainy walczy na froncie