To mimo wszystko trochę zaskakujące, bo historia Jerzego Brzęczka, który po dramacie rodzinnym przejmuje opiekę nad dwoma siostrzeńcami - Dawidem i Kubą Błaszczykowskimi - jest materiałem na dobry film.
Opowieść o zakochanym w piłce chłopaku z zapomnianej przez Boga i ludzi wsi Truskolasy, który przebija się do reprezentacji, zdobywa srebrny medal na igrzyskach olimpijskich a na końcu zostaje selekcjonerem kadry narodowej, mogłaby być hitem kinowym, gdyby się za to wzięli fachowcy z Hollywood.
A na scenach, w których wujek buduje karierę piłkarską brutalnie osieroconego Kuby, ludzie płakaliby jak bobry. Ale jesteśmy nie w Ameryce tylko w Polsce i to, co mogło być atutem Brzęczka, stało się jego przekleństwem.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: ależ to zrobił! Ten film ma ponad 800 tys. wyświetleń
Niesamowite, że w kraju, w którym panuje taki - niekłamany, bardzo autentyczny przecież - kult rodziny, Brzęczek cały czas musiał walczyć z mniej lub bardziej zawoalowanymi oskarżeniami o nepotyzm. Taki Carlo Ancelotii zatrudnia w Realu Madryt syna, córkę i zięcia i wszystkim się to podoba.
A Brzęczek od początku musiał się tłumaczyć z powołań do reprezentacji dla Kuby, tak jakby wszyscy poprzedni selekcjonerzy nie korzystali z Błaszczykowskiego, który - zanim pojawił się w kadrze prowadzonej przez Brzęczka - grał u Pawła Janasa, Leo Beenhakkera, Franciszka Smudy, Waldemara Fornalika i Adama Nawałki.
Pewnie, że kiedy selekcjonerem został Brzęczek, to kariera piłkarska Kuby toczyła się już w dół po równi pochyłej. Ale Błaszczykowski był Brzęczkowi potrzebny w kadrze jako ktoś, kto mu pomoże trzymać szatnię i dyscyplinę w zespole oraz wzmocni autorytet ligowego trenera wśród zawodników z gigantycznym ego.
Tylko że Brzęczek nie potrafił powiedzieć wprost o roli Kuby, nie umiał pokazać kibicom, dlaczego jego siostrzeniec jest tak ważny dla powodzenia całego projektu. Zamiast tego selekcjoner grzązł w mętnych wyjaśnieniach, że Kuba jest zasłużonym zawodnikiem i reprezentacja Polski wiele mu zawdzięcza. To była ślepa uliczka.
Zaraz to podłapali twórcy memów oraz inni prześmiewcy i Brzęczek stał się dyżurnym obiektem żartów, pod szyderczą ksywą "wuja". Zresztą, co również kuriozalne, smrodek nepotyzmu roznosił się także wówczas, gdy Brzęczek trafił do Wisły. Teraz zarzuty szły w drugą stronę: że to siostrzeniec właściciel klubu pomaga wujkowi, bo daje mu u siebie robotę trenera.
A praca w Wiśle, w lutym 2022 roku, była Brzęczkowi potrzebna jak dziura w moście. Przez 13 miesięcy, odkąd został zwolniony z kadry, dostał kilka propozycji pracy i żadnej nie przyjął. Zagrożonej spadkiem z ligi Wisły Kraków naprawdę do niczego nie potrzebował. Z PZPN dostał potężną odprawę, więc nie była to kwestia kasy.
Pieniądze miał. Sława? No bez żartów, jaki kapitał uznania za utrzymanie Wisły mógł zbić? Żaden. Gdyby Biała Gwiazda została w Ekstraklasie, wszyscy by powiedzieli, że to oczywiste, nic wielkiego. Że dla trenera to była bułka z masłem, bo miał silny skład. Brzęczek wziął tę Wisłę, bo - jak to w rodzinie - chciał pomóc swoim siostrzeńcom, właścicielowi klubu Kubie i prezesowi Dawidowi Błaszczykowskiemu.
Brzęczek, nawet kiedy spadł do I ligi, nadal chciał pomagać. Został w Krakowie nie po to, żeby odcinać kupony i tłuc kasę, tylko żeby pomóc Wiśle wrócić do Ekstraklasy. Zgodził się nawet na obniżkę pensji. Gdy zaczął przegrywać, nikt o jego gestach i lojalności nie chciał pamiętać.
Pewnie, że otrzymanie przez Brzęczka, w lipcu 2018 roku, nominacji na selekcjonera, było na wyrost. Utopił się w za dużych dla niego butach. To powołanie to był kaprys Zbigniewa Bońka. I kaprysem byłego prezesa PZPN było również zwolnienie Brzęczka. Potraktowano go bezwzględnie i brutalnie. Boniek pokazał, że z Brzęczkiem można zrobić wszystko. Jedną decyzją odebrał mu kawał autorytetu w środowisku i mnóstwo zaufania kibiców. Brzęczek nigdy nie zdołał tego odbudować.
Żeby było jasne, on sam na tę swoją katastrofę zapracował. Do kadry poszedł kompletnie nieprzygotowany pod względem komunikacji. Popełniał błędy każdego rodzaju. Nie ułożył stosunków z Robertem Lewandowskim, a biczowany - z każdym meczem coraz mocniej - przez media, reagował jak człowiek bity. Próbował się bronić, ale robił to na tyle nieporadnie, że od razu przyklejono mu łatkę kogoś, kto jest nieufny, konfliktowy, wszędzie podejrzewa spisek i zamyka się w swojej oblężonej twierdzy.
Pewnie, że coś w tym było, ale który selekcjoner spokojnie wytrzymywał krytykę i nie odpowiadał adwersarzom ? Nawet pieszczochowi części mediów Czesławowi Michniewiczowi się ulało, gdy miał chwilę triumfu. A Brzęczek był "kopany" brutalnie. Na koniec dostał kopa z PZPN.
Nie pomogło mu również to, że swoją postawą nie budował w reprezentacji autorytetu selekcjonera. A obejmował kadrę po Adamie Nawałce, który ubierał się jak włoski milioner, a charyzmę miał taką, że jemu nikt takich pytań jak Brzęczkowi nawet nie śmiałby zadać. Nawałka to był "Pan Trener".
A Brzęczek od początku był... Jurkiem, bratem łatą. PZPN też mu nie pomagał, włażono selekcjonerowi na głowę. Już na samym początku zmuszono go do kuriozalnej rzeczy. W czasie zgrupowania kadry, między meczem z Portugalią a meczem z Włochami w pierwszej edycji Ligi Narodów, Zbigniew Boniek zabrał Brzęczka na mecz młodzieżówki Michniewicza do Danii na dwa dni. Po co? Żeby selekcjoner swoją obecnością w szatni przed kluczowym meczem kadry U-21 dodatkowo zmobilizował zawodników. Ciekawe, prawda?
W ten sposób Brzęczek stał się pierwszym i do tej pory ostatnim selekcjonerem, którego nie było na zgrupowaniu własnej reprezentacji. Kompletna aberracja. Nie pomogło mu to zbudować autorytetu u reprezentantów. Czy ktokolwiek miałby śmiałość zaproponować taką "wycieczkę" Adamowi Nawałce, gdy był selekcjonerem?
To tylko jeden przykład, ale wpadek było więcej. M.in. jedna z najbardziej spektakularnych, gdy Brzęczek pozwolił Małgorzacie Domagalik napisać o sobie biografię, w której autorka naiwnie porównała go do Kazimierza Górskiego, popełniając największe świętokradztwo w polskim futbolu.
Brzęczek pozwolił na to, by mu z kadry najpierw zabrali Kubę, a później mentora, psychologa Damiana Salwina. Selekcjoner pozycję miał coraz słabszą i słabł nadal. Więc gdy Boniek popchnął go w otchłań, to długo po selekcjonerze nie płakano.
Teraz też nikt po nim nie zapłacze. Ale to nie znaczy z kolei, że trzeba po nim skakać.