Efektowne wieżowce Dohy zniknęły daleko w tyle. Autobus mknie autostradą, wokół tylko sucha ziemia. Nagle kierowca skręca w jedną z bocznych dróg i dociska hamulec. Wychodzę na olbrzymi plac przypominający pustynię pełną drobnych kamieni. Jeden silniejszy podmuch wiatru i cały jestem w kurzu.
Samo południe, wysoko zawieszone słońce nie ma dla nikogo litości. Trzydzieści stopni, powietrze stoi. Duszno tak, że nie ma czym oddychać. Po piaszczystej ziemi snują się jak duchy grupki mężczyzn z Indii, Bangladeszu, Nepalu, Sri Lanki czy Kenii. Co drugi zatrzymuje na mnie wzrok na kilka sekund.
Jestem tu obcy.
Obowiązuje ruch dwukierunkowy. Albo idziesz do centrum handlowego, albo wracasz na ogromne osiedle dla migrantów.
Innej opcji nie ma.
Moses recytuje wiersz o Katarze
Na trzy miliony mieszkańców Kataru, tylko 300 tys. to obywatele tego państwa. Ok. 90 procent stanowią migranci, głównie z południowej Azji i Afryki, którzy przyjechali za chlebem. Nie pasują do obrazu nowoczesnej, ekskluzywnej Dohy, więc Katar zakwaterował ich na obrzeżach miasta, między innymi w Asian City.
Z zewnątrz "osiedle" nie wygląda źle. Gospodarz mundialu postarał się, żeby na obrazie, który podstawi pod nos zagranicznym kibicom i dziennikarzom, było jak najmniej ciemnej farby.
Pod wysokim ogrodzeniem zagaduję mężczyznę w koszulce Barcelony, który badawczo mi się przygląda. Ma na imię Moses i jest Kenijczykiem. Przybył do Kataru pół roku temu. Wskazuje turystom drogę w centrach handlowych, strefach kibica, na stacjach metra. - Jedź na FIFA Fan Festival na Corniche, bracie! Tam mnie znajdziesz.
- Mam czterech braci i pięć sióstr. Ojciec zmarł pół roku temu przez papierosy, miał problemy z płucami. Jestem najstarszy z rodzeństwa, więc musiałem utrzymać rodzinę. A w Kenii to niemożliwe. Sprzedawałem startery do telefonów, ale z tego byśmy nie wyżyli - opowiada Moses.
Potem przestaje ze mną rozmawiać i zaczyna recytować.
- Traktują mnie bardzo dobrze. Mam zakwaterowanie, dobre pieniądze, na przestrzeni
lat bardzo dużo się zmieniło na plus. To wszystko dzięki mundialowi.
Jedzenie? Wyśmienite.
Łóżka? Wygodne, można się wyspać. Naprawdę!
Pieniądze? Godne! 600 dolarów USD. W Kenii mógłby pomarzyć!
"Jestem taki szczęśliwy, że tu jestem!".
I nie wiadomo już, czy Moses przybył z Kenii, czy z folderu reklamowego mistrzostw świata.
- Od 2010 roku w Katarze miało zginąć od sześciu do kilkunastu tysięcy migrantów.
Co z wyzyskiem i niewolniczą pracą, o której rozpisują się media z całego świata? - zagaduję.
- Mamy władze, które pomagają pracownikom! Jeśli ktoś nie jest zadowolony z pensji, albo czuje się przepracowany, może iść do pobliskiego biura dla migrantów, a oni na pewno pomogą - recytuje dalej Moses. Tracę nadzieję, że choć na chwilę znów wrócimy do szczerej rozmowy.
- Jeśli nie wierzysz, sam zobacz, jak mieszkamy! Mamy nawet strefę kibica!
- Ochrona mnie wpuści?
- Oczywiście! Każdy może tam wejść! Idź koniecznie.
Idę.
"Będziesz robić zdjęcia?"
Przy bramie kręcą się ochroniarze. Ci, którzy wchodzą na osiedle, mają sprawdzane plecaki. Ruszam pewnym krokiem, przecież Moses mówił, że nie będzie żadnego problemu. Trafiłem na dobry moment. Przy wejściu puste krzesło i stolik. Strażnik pewnie na papierosie.
Faktycznie - łatwo poszło.
Główna droga ciągnie się w nieskończoność. Rzędy niskich jasnych bloków, w których mieszkają migranci. Betonowa pustynia. Tak jak przed centrum handlowym, mężczyźni najczęściej chodzą małymi grupami i co chwilę na mnie spoglądają.
Nagle spod ziemi wyrasta ochroniarz. Wycieczka trwała może pół minuty.
- Mieszkasz tu?
- Nie. Ale mam akredytację prasową na mundial. Chcę zobaczyć strefę kibica.
- Będziesz robić zdjęcia?
- Będę.
Ochroniarz zdezorientowany, ale uprzejmy. Musi się tylko upewnić, tłumaczy, czy na pewno mogę wejść. Wracam pod bramę i czekam, zaraz powinno być zielone światło. Strażnik dzwoni po szefa, a ten zjawia się w sekundę.
Barczysty, nalana twarz, krótkie włosy. Latynoska wersja "Gebelsa" z Pitbulla. Jest zmieszany jeszcze bardziej. Wpuści? Mogą być kłopoty. Nie wpuści? Tak samo. Zadaje podobny zestaw pytań jak kolega. Skąd jestem? Po co chcę wejść? Mam przy sobie kamerę? Co jest w plecaku? Gdzie dokładnie pracuję?
W końcu uznaje, że musi zadzwonić po "głównego menedżera". Uśmiech numer pięć schodzi z jego twarzy. Stoimy już kilkanaście minut, atmosfera gęstnieje.
Menedżer, Arab w czarnej koszuli, z włosami na żelu, chyba się zdenerwował, że podwładni zawracają mu głowę. Pod bramką akurat zjawia się jakiś dziennikarz z
Ghany, tyle że bez akredytacji FIFA.
- Tutaj pan nie wejdzie! Strefa prywatna! - gasi go "Czarna koszula" władczym tonem. "Gebels" przytakuje, żeby przypodobać się szefowi.
Menedżer mruczy coś do krótkofalówki, kiwa głową i już wiem, że jednak, wbrew zapewnieniom Mosesa, nie każdy może zobaczyć Asian City.
- Strefa prywatna. Po drugiej stronie ulicy ma pan drugą strefę kibica, może pan tam iść.
Nie ma dyskusji. "Czarna koszula" nie spuszcza ze mnie wzroku, dając do zrozumienia, że mam już sobie iść.
Próbuję jeszcze trzema innymi bramkami, ale tam też już krótka piłka: nie wolno. Wyciągam aparat, żeby zrobić zdjęcia. Wtedy ochroniarze podrywają się z krzeseł jak poparzeni. - Bez zdjęć! Bez zdjęć!
Chyba nie mam tu czego szukać. Czas na zakupy.
Tani obiad i bogaty emir na ścianie
Centrum handlowe Asian Town to podobno jedno z najtańszych miejsc w całej Dosze. Sklepy spożywcze, kino z filmami Bollywood, fryzjer, restauracje. Kuchnia nepalska, indyjska, afrykańska. Do wyboru, do koloru. Można tu zjeść obiad za dwanaście riali (około 15 zł), podczas gdy w centrum miasta trzeba zapłacić minimum cztery razy więcej.
W całej galerii jest tylko dwóch Katarczyków.
To emir Tamim bin Hamad al Sani i jego ojciec, Hamad bin Khalifa. Ich wizerunki wiszą m.in. na ścianie przy ruchomych schodach. Podobizna władcy Kataru zdobi też bramki przy wyjściu z supermarketu. W końcu centrum powstało za rządowe pieniądze. Oficjalnie: żeby migranci mieli trochę rozrywki. Ale głosy są podzielone.
Jedni chwalą, a inni grzmią, że to nic innego jak segregacja rasowa. Wielu pracowników nie rusza się z Asian City. Jeśli gdzieś wychodzą, to tylko do najbliższego sklepu. - Nigdy nie jeżdżę do miasta, należę do tego miejsca. Policja cały czas sprawdza nasze papiery. Po co mam prosić się o kłopoty? - "The Guardian" cytuje Yusufa Aliego, 31-letniego Pakistańczyka.
Shabina Khatri, była wydawczyni Doha News: - To popularne miejsce, gdzie jest sporo rozrywek dla ludzi mieszkających nieopodal. Ale to też krok w kierunku segregacji migrantów, oddzielenia ich od reszty społeczeństwa.
Migranci mają swoje miasteczko. Centrum handlowe. Szkoły. W ostatnich latach media informowały o przypadkach, gdy nie byli wpuszczani do galerii czy restauracji w Dosze. Ochrona tłumaczyła, że to "obiekty przeznaczone dla rodzin".
Vani Saraswathi, wydawca strony Migrant Rights: - Kraje Zatoki Perskiej podejmują szereg działań, by zniechęcić migrantów do uczestnictwa w życiu publicznym. Tworzą getta, uzasadniając to kwestiami bezpieczeństwa.
[b]
Idziesz do biura. Składasz CV. Lecisz [/b]
Skoro Moses był z folderu reklamowego, szukam kogoś prawdziwego. Kilku odmawia rozmowy, jeszcze będą z tego jakieś problemy. Ale Dominic i Anthony od razu się zgadzają. Właśnie wracają z zakupów, odprowadzę ich pod czarną bramę.
Przyjechali z Ghany na trzymiesięczny kontrakt. Opiekują się turystami na statku wycieczkowym. Postanowili zaryzykować, to przecież tylko na chwilę. - Przed przyjazdem do Kataru trochę się wahaliśmy, bo sporo czytaliśmy o sytuacji migrantów. Ale postanowiliśmy spróbować. W kraju nie mieliśmy pracy. Zatrudnia nas tu zagraniczna firma z Europy. Gdyby byli to Katarczycy, może byłyby większe obawy - tłumaczą.
I opowiadają, jak dostać robotę w Katarze. Idziesz do biura pośrednika, zostawiasz CV, odbywasz rozmowę kwalifikacyjną. Jeśli nieźle sobie poradzisz, dzwonią szefowie bezpośrednio z Kataru. Potem jeszcze tylko badania lekarskie i można lecieć.
- My trafiliśmy całkiem nieźle. Pracujemy sześć dni w tygodniu, warunki są
bardzo dobre. Ale, wiadomo, w Katarze bywa różnie. Słyszeliśmy też o miejscach, w których jest źle, tak jak pisały media. Chyba zależy to od szczęścia. W jednej firmie traktują cię w porządku, a w drugiej już nie - mówią.
Dominica wkurza w Asian City tylko jedno. - Nie wolno gotować, tłumaczą to względami bezpieczeństwa. Według kontraktu jedzenie dostarcza firma cateringowa. Owoce, warzywa - OK. Ale jeśli ochroniarz znajdzie w plecaku mięso, to je zarekwiruje - opowiada.
Żałuje, bo jest całkiem niezłym kucharzem.
Dominic i Anthony zaraz znikną za wysoką bramą. Ochroniarz szybkim ruchem sprawdza im plecak. - OK, możecie iść. Macham na pożegnanie i ruszam na przystanek autobusowy przez kurz i kamienie.
"Dzięki, miło się rozmawiało".
Czas wracać do swoich światów.
Z Kataru - Dariusz Faron, WP SportoweFakty
ZOBACZ WIDEO: Były kadrowicz zdradza kulisy. Tak wygląda dzień po meczu na wielkim turnieju