- To była podróż do innej rzeczywistości - opisuje Ryszard Rybak, gracz Lecha Poznań. W 1988 roku Kolejorz w 1/8 finału Pucharu Zdobywców Pucharów mierzył się z FC Barceloną. A dla zawodników z Polski okresu końca komunizmu to była podróż nie tylko sportowa.
Inne realia
W epoce tanich lotów kibice podróżują po całej Europie na mecze swoich drużyn. Jak wspomina Rybak, w latach 80. na taki luksus nie mogli sobie pozwolić nawet piłkarze z socjalistycznej Polski. Do Katalonii pojechali autokarem. I zderzenie z Zachodem wywarło wrażenie.
- To po prostu inny świat. Dzisiaj wyjazd do Monachium, Paryża, Madrytu nie jest niczym specjalnym. Za żelazną kurtyną byliśmy odcięci od świata - odpowiada zawodnik.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: stadiony świata. Ten film można oglądać bez końca
- Klimat, ciepło, miasto kolorowe, uśmiechnięte, otwarte. Z każdego rogu biła reklama. Wyjechaliśmy z szarej, ponurej, smutnej Polski. Hiszpania i Polska były jak dzień i noc - wspomina.
Poziom udogodnień sportowych jednego z najlepszych klubów świata nie mógł się równać z tym, co było dostępne w naszym kraju.
- Dzisiaj mamy piękne stadiony. My mieliśmy archaiczny obiekt, ale i tak jeden z najlepszych w Polsce. To było jednak nic w porównaniu z Camp Nou. Od tej strony patrząc, wszystko było olbrzymie - przybliża gracz.
Mecz, którego nie chciała transmitować telewizja
Drużyna z Wielkopolski pojechała do Katalonii w roli Kopciuszka. Nikt nie spodziewał się, że na Camp Nou, przeciwko ekipie wielkiego Johana Cruyffa, polski zespół zaprezentuje się tak dobrze. Na czele z telewizją, która postanowiła nie transmitować meczu. Jak twierdzi nasz rozmówca, nieprzypadkowo.
- Kwestią było to, ile przegramy. Tak myśleli ludzie. W Polsce nawet nie było transmisji z meczu wyjazdowego, żeby nie było wstydu. Komunistyczna władza nie chciała utożsamiać się z klęską, porażką. Wszyscy myśleli, że pokonają nas 3:0, 4:0 nawet 5:0. Dopiero przekaz był z rewanżu - wyjaśnia Rybak.
W Katalonii padł jednak remis 1:1. Wszystko więc miało się rozstrzygnąć w Wielkopolsce. I to właśnie Lech strzelił pierwszego gola. Na stadionie w Poznaniu zapanowała euforia. - Strzeliliśmy bramkę, a mieliśmy jeszcze, dwie trzy sytuacje - wspomina.
Później jednak Duma Katalonii zdołała wyrównać. Mimo wszystko obraz gry był zdecydowanie bardziej wyrównany niż sądzili przed rywalizacją wszyscy eksperci.
- Oni w Hiszpanii dominowali, stosowali filozofię Cruyffa, która opierała się na posiadaniu piłki. W meczach z nami też przeważali posiadaniem, ale w sytuacjach mieli tylko minimalną przewagę. Ten wynik nie został nam podarowany przez Boga - opowiada Rybak.
Ostatecznie o wszystkim zadecydowały rzuty karne. Przed ostatnią, piątą serią był remis. Alexanko podszedł do karnego i... nie trafił w bramkę. Bramkarz Lecha jednak ruszył się przed strzałem, czego nie wolno było robić w tamtym czasie. Karny został powtórzony, ale rywal znów przestrzelił. Polski zespół stanął przed niepowtarzalną szansą.
Bogusław Pachelski mógł zapewnić Kolejorzowi awans do ćwierćfinału. Jednak Andoni Zubizarreta obrobił i rywalizacja trwała dalej. W siódmej kolejce Damian Łukasik uderzył w poprzeczkę i marzenia Lecha o awansie prysły.
- Piłkę meczową mieliśmy my. Gdyby Bogusław Pachelski strzelił, to wyeliminowaliśmy Barcelonę. Biednemu chleb masłem na ziemię spada - śmieje się Rybak. - Synowi mówię, że z Barceloną nie przegrałem. Dopiero rozstrzygnęły karne. Oczywiście to też umiejętności piłkarskie, ale w regularnym meczu przez 210 minut nie byli w stanie nas pokonać. To mała, ale jednak satysfakcja - podsumowuje Rybak.
Otrucie w Marsylii?
Dwa lata później. Lech rozgrywał spotkanie z Olympique Marsylia. W składzie miał sporo piłkarzy pamiętających jeszcze rywalizację na Camp Nou. A rywal był nie mniej klasowy. Nie bez przyczyny tamtą drużynę nazywa się "Milionerami".
Prezesem francuskiej drużyny był wtedy mocno ekscentryczny Bernard Tapie. Chciał zrobić wszystko, by jego drużyna była najlepsza na Starym Kontynencie. A rywalizacja z Kolejorzem w II rundzie Pucharu Europejskich Mistrzów Klubowych miała być tylko formalnością.
Naszpikowany gwiazdami zespół, z Jeanem-Pierrem Papinem, Erikiem Cantoną, Chrisem Waddlem czy Jeanem Tiganą, pod wodzą legendarnego Franza Beckenbauera, który kilka tygodni wcześniej poprowadził Niemcy do mistrzostwa świata, w Poznaniu przeżył jednak prawdziwy szok. To gospodarze ostatecznie okazali się lepsi i wygrali pierwszy mecz rywalizacji 3:2.
- Czuliśmy się jak bohaterowie, jak ludzie z innej bajki, którzy dokonali czegoś wielkiego. To była mission impossible. Wszelkie porównania były na korzyść Olympique Marsylia - opowiada były zawodnik Lecha, Andrzej Juskowiak.
- Zdawaliśmy sobie sprawę, że oni są faworytami. Myśleliśmy, że mogą nas zlekceważyć i w tym upatrywaliśmy swojej szansy. Podeszliśmy mocno skoncentrowani, mieliśmy umiejętności, by realizować taktykę i przeciwstawić się rywalom o wielkich możliwościach - dodaje.
Piłkarze z Wielkopolski podbudowani pojechali do Francji na rewanż. Przed meczem zaczęły jednak dziać dziwne rzeczy z częścią piłkarzy. Do dziś pozostaje zagadką, co wywołało problemy Polaków. Jednak najpewniej miejscowi podtruli przyjezdnych.
Kilku zawodników zaczęło się źle czuć. Dariusz Skrzypczak nawet dał radę zagrać, a Mirosław Trzeciak zszedł z boiska po 20 minutach. Zdziesiątkowany, powolny Lech nie był w stanie zagrozić rywalom i przegrał 1:6, odpadając z rozgrywek.
- Byli zmęczeni. Dariusz Skrzypczak zasypiał w szatni. Same mu się oczy zamykały. Adrenalina przed meczem zawsze jest, krew buzuje, a wielu z nas po prostu było ospałych. To było widać po zachowaniu na rozgrzewce, trudno się było skoncentrować - opisuje Juskowiak, którego trucizna jednak nie dotknęła.
- Dużo jest teorii. Jedna z nich jest taka, że coś było w soku pomarańczowym. Nie wszyscy go pili. Pewności jednak nie ma. Znając późniejsze wydarzenia, to dziwne, że niektóre zespoły miały w kolejnych latach podobne problemy - ocenia.
Lech przed historyczną szansą
W czwartek Lech Poznań stoi przed historyczną szansą. Po zwycięstwie 2:0 u siebie nad Djurgardens są blisko awansu do ćwierćfinału Ligi Konferencji Europy. Jak legendy klubu patrzą na dzisiejszą postawę Kolejorza?
- Nie można snuć zbyt daleko idących wniosków. Trzeba się po prostu skupić na rewanżu. Po zmianie przepisów bramki na wyjeździe nie mają już większej wagi niż te u siebie, to 2:0 to dobry wynik, ale jeszcze nie jest rozstrzygający. To tylko fajny kapitał, ale nie można dać się uśpić. Trzeba się będzie trochę napocić, zdrowia zostawić, by awansować - twierdzi Rybak.
Z kolei Juskowiak zwraca uwagę na historyczny sukces klubu z PKO Ekstraklasy.
- Lech zaszedł naprawdę daleko, biorąc też pod uwagę wagę przeciwników. Czasami defensywa Kolejorza jest mocna, nawet na wyjazdach, ale to metoda, by awansować do kolejnej rundy. W pierwszym spotkaniu z Djurgardens IF poznaniacy zagrali bardziej po szwedzku niż sami Szwedzi. Zaskoczyło to rywali, którzy nie mogli znaleźć sposobu - tłumaczy.
- Musimy brać też to, w jakim okresie są przeciwnicy. Szwedzi i Norwegowie dopiero zaczynają sezon, ale na przestrzeni ostatnich lat te drużyny pokazały swoją moc w Europie. Wszystko jest możliwe w Lechu. Nie widać tu żadnej granicy, także patrząc na przeciwników. Lech na własnym boisku może powalczyć z każdym - kończy Juskowiak.
Arkadiusz Dudziak, dziennikarz WP SportoweFakty
Czytaj więcej:
Awantura, wariograf, sąd i bunt arbitrów. Niebywała historia w polskiej piłce