Histeria, jaka wybuchła po blamażu reprezentacji Polski w Kiszyniowie (2:3 z Mołdawią w el. Euro 2024), była godna lepszej sprawy. Nastąpiło powszechne oburzenie i wkurzenie, kibice domagali się przeprosin, a media żądały głów. A jeśli nie głów, to przynajmniej tego, żeby Robert Lewandowski oddał opaskę, bo nie jest godzien pełnić funkcji kapitana.
Napięcia było dużo, krzyku co niemiara. Pomysłów na uzdrowienie, poza absurdalnymi, zero. Wniosków ze sztabu kadry również nie słyszałem. Santos wrócił do Portugalii, piłkarze rozjechali się po kurortach, działacze zajęli się innymi sprawami. Wszystko zostało po staremu.
Kibic reprezentacji do rozczarowań powinien się już dawno przyzwyczaić. Gdy mu się wydaje, że już mamy dobrych piłkarzy, to dostaje z boiska bolesną odpowiedź. A jeśli ten kibic liczy, że po laniu od Mołdawii reprezentanci połączą się z nim w cierpieniu, będą tygodniami topić smutki i jeszcze stracą apetyt, to jest naiwny.
Publikowane na Instagramie wesołe fotki piłkarzy i ich partnerek z plaż, imprez i egzotycznych wycieczek, szybko powinny przypomnieć zwykłym zjadaczom chleba, że świat się jednak nie zatrzymał. Kiszyniowska klapa przeszła do historii. Nie ma czasu na płakanie nad rozlanym mlekiem. Robota influencerska nie pozwala na pustkę. Produkty same się przecież nie wypromują.
ZOBACZ WIDEO: Robert Lewandowski straci opaskę kapitana reprezentacji Polski?
Patrzenie w przyszłość też nie bardzo ma sens. Bo po porażkach kadry nie zostaje nic poza jazgotem. Emocje rozgrzewają do czerwoności, świat wokół nas trochę się zakrzywia, a rzeczywistość odrealnia. Dyskusja o naprawie reprezentacji niczego nie przyniosła. Bo to, że brakuje nam liderów z krwi i kości, i że w tej drużynie jeden nie skoczy w ogień za drugiego, wiedzieliśmy od dawna. Nawet jeszcze przed głośnym wywiadem Łukasza Skorupskiego.
Pomysł, żeby Lewandowskiemu zabrać opaskę, wydał się absurdalny nawet Cezaremu Kucharskiemu, który ma z "Lewym" dwa procesy w sądzie. I to najwięcej mówi o jakości tego pomysłu.
Oczywiście Robert ma swoje za uszami, bo znowu nie stanął na wysokości zadania (ale kto stanął?). Nie wyszedł do telewizji, nie wziął na klatę tego, co wziąć wypadało. Absurdalne jest to, że on ciągle popełnia te same gafy. Jakby nie uczył się na błędach, jakby ze swoim sztabem nie odrabiał lekcji. Ledwo z trudem wykaraskał się ze smrodu, jaki roztaczał się nad drużyną i jej kapitanem po aferze premiowej na mundialu, a już wpakował się w kolejne kłopoty wizerunkowe.
Problem tkwi w tym, że Lewandowski nie jest gotowy, żeby w komunikacji publicznej być autentycznym, bezpośrednim i po prostu szczerym. Przez to, że stara się nadmiernie uważać na to, co mówi i jak się zachowuje, traci na spontaniczności. Zbyt dużo kalkuluje i w efekcie jego przekaz do mediów i kibiców jest plastikowy. Sztuczny. Stać go na więcej.
Sztuczne jest też to, jak się ratuje PZPN, byle się tylko od porażki w Kiszyniowie odciąć. A niech się do kogoś innego to wszystko przyklei. Przerabialiśmy to już pół roku temu, przecież "afera premiowa" też była niczyja. Udało się w niej utopić tylko Michniewicza, cała reszta radośnie płynie dalej.
Ale nauka nie idzie w las. Już dzień po meczu z Mołdawią media donosiły, że działacze PZPN wydali z siebie pierwszy pomruk niezadowolenia z Fernando Santosa. Że generalnie są rozczarowani, a szef związku Cezary Kulesza chce się osobiście spotkać z Portugalczykiem.
Niby nic nadzwyczajnego, bo przecież prezes z selekcjonerem spotykają się dość często. Ale informacja podana w tym czasie i w taki sposób robiła wrażenie. Przekaz miał być taki, że oto wkurzony prezes wzywa trenera na dywanik. Tylko w domyśle pozostaje, że ma Portugalczyka zdrowo op...rzyć. Czy kibice to kupią? Pewnie niektórzy tak. Ale ten, kto wie, jak naprawdę wyglądają stosunki pomiędzy Santosem a Kuleszą, ma świadomość, że to wszystko hucpa. Zresztą działacze związku – kiedy tylko złość kibiców trochę ostygła – zaraz pospieszyli z wyjaśnieniami, że o zwalnianiu trenera to w ogóle nie było mowy.
Ale po co w takim razie o tym spotkaniu wcześniej do mediów trąbili, już nie wyjaśnili. Nie powiedzieli też, co im przekazał na spotkaniu Santos. Widać nie mają się czym pochwalić.
A największą winą Santosa jest to, że nadal nie wie, gdzie się znajduje. Myli się w powołaniach, myli w zestawieniu składu i przy robieniu zmian. Może byłoby mu łatwiej, gdyby szli z PZPN-em ręka w rękę, ale praktycznie od początku nie idą. Sytuacja zaczyna niepokojąco przypominać tę z czasów pracy z kadrą Leo Beenhakkera. Najpierw go wiwatowano, a później przy każdej okazji rzucano kłody pod nogi. Tyle że Holender zdążył przynajmniej awansować do mistrzostw Europy. Santos też ma jeszcze na to szanse, ale musi pokazać, że umie wyciągać wnioski i że rozumie, co tu się dzieje. Bo jak na razie trudno to o nim powiedzieć.
CZYTAJ TEŻ:
Michniewicz nie chce Polaka w klubie w Arabii Saudyjskiej