Czy pamiętasz ten mecz? Polska - San Marino 1:0

Rok 1993 na początku nie zapowiadał się jako ten, który utkwi w pamięci piłkarskich kibiców nad Wisłą. W sparingach poprzedzających mecze eliminacyjne Mistrzostw Świata 1994 reprezentacja Polski nie odnosiła wybitnych sukcesów (poza zaskakującym 2:2 z Brazylia), ale i nie skompromitowała się zbytnio, remisując z Cyprem, Litwą i Izraelem oraz wygrywając z Finlandią. Blamaż był za to blisko w pierwszym spotkaniu eliminacyjnym z San Marino, gdzie przed remisem z amatorami uratowała nas ręka Jana Furtoka.

W tym artykule dowiesz się o:

Do eliminacji amerykańskiego Mundialu reprezentacja Polski przystępowała opromieniona sukcesem kadry olimpijskiej, która z Barcelony przywiozła niespodziewanie srebrny medal. Nie poszczęściło się nam jednak w losowaniu grupy i trafiliśmy na Anglików, Holendrów, Norwegów, Turków i wspomniane San Marino. Początek zmagań mógł budzić nadzieję, bo najpierw na własnym terenie pokonaliśmy reprezentację spod znaku półksiężyca, a potem już na wyjeździe po golach Marka Koźmińskiego oraz Wojciecha Kowalczyka zremisowaliśmy 2:2 z kadrą Oranje.

Po takim starcie wydawało się, że trzy punkty w trzecim pojedynku z San Marino są - jak się obecnie mówi - oczywistą oczywistością. Jak mogło być inaczej, skoro był to kraj, który dopiero od kilku lat mógł się poszczycić własną reprezentacją wyselekcjonowaną z około tysiąca zarejestrowanych graczy. Zresztą tak samo jak teraz, trzon drużyny tworzyli amatorzy, którzy piłkę łączyli z pracą zawodową. Po naszej stronie mieliśmy wspaniałe pokolenie młodych piłkarzy, których po kadrze olimpijskiej Janusza Wójcika "odziedziczył" opiekun pierwszej drużyny - doświadczony Andrzej Strejlau. Nazwiska Andrzeja Juskowiaka czy Tomasza Wałdocha nie były wówczas anonimowe w Europie, Roman Kosecki już wtedy robił furorę poza granicami, a atomowego uderzenia Leszka Pisza bali się wszyscy. Słowem, nic tylko wbić "ogórkom" - jak mawiał trener Wójcik - kilka bramek i cieszyć się ze zwycięstwa. Wszyscy byli tego zdania, a dziennikarze prześcigali się w domysłach ile razy golkiper gości będzie musiał sięgać do siatki. Tymczasem rzeczywistość okazała się zupełnie inna.

28 kwietnia 1993 był dniem, kiedy Polacy nagle zapomnieli jak się gra w piłkę, a jedynym którego w pomeczowych komentarzach oszczędzili dziennikarze był Aleksander Kłak. Pozostałą dziesiątką na stadionie w Łodzi ogarnęła jakby niemoc, anemia i nie wiadomo co jeszcze. W zachowanym do dzisiaj w internecie skrócie tego spotkania widać jak nasi reprezentanci nie potrafili wykorzystać idealnych okazji bramowych. Nawet mając przed sobą tylko golkipera rywali napastnicy tak rozegrali piłkę, że skończyło się spalonym. Gdyby nie fakt, że gracze San Marino również nie grzeszyli skutecznością, mogłoby być jeszcze gorzej. Już w pierwszej połowie goście mogli objąć prowadzenie, ale polscy obrońcy wybili piłkę z linii bramkowej. Dużo szczęścia mieliśmy też w dwóch innych sytuacjach, gdzie najpierw wychodzący sam na sam z Aleksandrem Kłakiem napastnik posłał piłkę wysoko nad poprzeczką, a potem, gdy nasz bramkarz popisał się dobrą interwencją po uderzeniu z rzutu wolnego.

Los okazał się jednak dla nas łaskawy w 70. minucie spotkania. Najpierw klasę pokazał - grający wówczas w Osasunie Pampeluna - Kosecki, który pięknie ograł rywala pod linią końcową i po efektownym zwodzie dośrodkował piłkę z boku pola karnego. Tam w piątce sprytem i cwaniactwem popisał się natomiast Furtok, który nabiegając na futbolówkę ostatecznie wepchnął ją do siatki prawą ręką. Sędzia jednak niczego nie zauważył i wskazał na środek boiska. Strzelcowi bramki natomiast nie pozostało nic innego jak unieść ręce w geście radości, ale chyba też i ulgi. Taki wynik utrzymał się do końca spotkania i po ostatnim gwizdku sędziego chyba tylko opatrzności należało dziękować za cudowne ocalenie honoru polskiej piłki.

Łódzka lekcja pokory nie poszła jednak w las, bo niecały miesiąc później na szczęście nikt już nie lekceważył rywali i w Serravalle pewnie pokonaliśmy San Marino 3:0, a gole - tym razem wszystkie prawidłowo - strzelali Marek Leśniak i Krzysztof Warzycha.

Później było już jednak tylko gorzej, a mecz z piłkarzamie ze wzgórza w centrum Włoch okazał się ostatnim zwycięstwem Polaków w roku 1993. Po porażkach z Anglią i Norwegią z kadrą pożegnał się Strejlau, a Lesław Ćmikiewicz, który objął po nim reprezentacją kolejnymi trzema przegranymi zakończył eliminacje, które zaczęły się dla nas tak udanie. Ostatecznie w grupie wyprzedziliśmy Turcję i San Marino, choć gdyby nie ręka Furtoka lepsi okazalibyśmy się tylko od amatorów. Z drugiej strony ten zespół nigdy nam nie leżał, bo i w latach późniejszych kadra Zbigniewa Bońka niesamowicie męczyła się z tą drużyną, a całkiem niedawno przed stratą gola uchronił nas Łukasz Fabiański, który obronił rzut karny. Na szczęście mimo pewnych problemów każdy z późniejszych pojedynków kończył się zwycięstwem (nawet 10:0) polskiej reprezentacji, która nie musiała się już uciekać do takich nieprzepisowych zagrań.

Polska - San Marino 1:0 (0:0)

1:0 - Furtok 70'

Składy:

Polska: Kłak - Szewczyk, Wałdoch, Brzęczek, Czachowski, Kosecki, Koźmiński, Pisz, Ziober, Furtok, Juskowiak (65' Staniek).

San Marino: Benedettini - Canti, Gennari, Gobbi, Valentini, Bonini, Della Valle, Manzaroli, Mazza I, Zanotti (80' Francini), Bacciocchi (71' Mazza II).

Sędzia: Leslie Mottram (Szkocja).

Widzów: 20000.

***

Specjalnie dla portalu SportoweFakty.pl minimalne zwycięstwo i słynną rękę z tamtego meczu wspomina "polski Maradona" - Jan Furtok - który sprawił, że w 93 roku nie musieliśmy się wstydzić przed całą piłkarską Europą.

Mateusz Dębowicz: Polska piłka powinna chyba postawić panu pomnik. Uratował nas pan od chyba największej kompromitacji w historii rodzimego futbolu.

Jan Furtok: (śmiech) Tutaj nie chodzi o żaden pomnik. Naprawdę było ciężko, a dziennikarze piszący przed tym mecze sprawiali, że to ciśnienie było wysokie. Czy strzeliłem ręką? Specjalnie tego nie zrobiłem. To był takich odruch, bo byłem wkurzony tym, że ciągle jest 0:0, presja rośnie, a my ciągle nie strzelamy bramki. Tak wyszło.

Nie miał pan takiej myśli, żeby przyznać się sędziemu do ręki i powiedzieć, żeby nie uznawał bramki?

- Wydawało mi się, że to od kogoś jeszcze się odbiło i że to może samobójcza wpadła, ale dopiero na powtórce zobaczyłem, że to moja bramka.

Jest pan legendą śląskiej piłki, a mimo to poza regionem jest pan kojarzony głównie z ręką z San Marino. Nie denerwuje pana takie zaszufladkowanie?

- Na pewno denerwuje, bo w karierze strzeliłem tyle bramek, że znalazłyby się ładniejsze od tamtej. Kibice niestety pamiętają jednak tylko tamte gola z San Marino.

Widzi pan wśród graczy ze Śląska swojego następcę w reprezentacji?

- Nie można teraz tego postrzegać jako takiego Śląska jak kiedyś. To są inne czasy. Przywiązanie do klubu minęło. Teraz zawodnicy, kiedy tylko się pokażą, chcą wyjeżdża, najlepiej do klubów zagranicznych. Kiedyś nie było to możliwe i każdy grał w regionie.

***

Za tydzień na łamach naszego portalu będziemy wspominać kolejne spotkanie.

Komentarze (0)