W niedzielnym meczu z Osasuną Pampeluna (2:1) wywalczył rzut karny, udowodnił, że - jak Paweł Deląg w "Chłopaki nie płaczą" - ma bardzo mocną psychikę i drugi raz z rzędu swoim golem zapewnił Barcelonie zwycięstwo.
Tydzień po tygodniu był bohaterem mistrza Hiszpanii. Po czterech kolejkach nowego sezonu ma na koncie dwie bramki. W sumie nie jest źle, jak zaśpiewałaby Maryla Rodowicz. Ale niech te plusy nie przysłonią nam minusów. Spójrzmy na szerszy obrazek. To smutny widok.
Po letniej przerwie przykro patrzeć na Roberta Lewandowskiego. Gdyby nie trafienie z czterech metrów do pustej bramki Villarrealu i zamieniony na gola rzut karny z Osasuną, byłby najgorzej ocenianym graczem Barcy w czterech pierwszych meczach sezonu.
I nie mógłby mieć o to pretensji. Jest cieniem samego siebie. Gra, jakby był głównym bohaterem kręconej w absolutnej tajemnicy trzeciej części "Kosmicznego meczu" i przybysze z obcej planety odebrali mu talent.
ZOBACZ WIDEO: Nieprawdopodobne sceny. Cieszył się z gola ze środka boiska, a po chwili...
W Pampelunie miał raptem 32 kontakty z piłką - zdecydowanie najmniej spośród graczy pierwszej "11" Barcy. A co trzeci kontakt Polaka z piłką skończył się stratą.
Przez cały mecz z Osasuną miał 14 udanych podań - mniej w zespole Xaviego mieli jedynie zmiennicy. Wygrał tylko jeden z siedmiu pojedynków. Nie podjął ani jednej próby dryblingu (statystyki za sofascore.com).
Owszem, wielkości piłkarza czasem nie da się ująć suchymi danymi. Problem w tym, że Lewandowski w Pampelunie (i wcześniej z Getafe, Cadizem i Villarrealem) nie wyglądał na kogoś, w kogo grze można dostrzec przejawy geniuszu.
Wręcz przeciwnie. Wyglądał na zdezorientowanego. W drugiej połowie dał się nawet złapać na linii pola karnego na spalonego tak wielkiego, że nawet Magda Gessler w "Kuchennych rewolucjach" nie widziała tak zwęglonego kotleta.
Chociaż w kontekście Lewandowskiego i rozpoczynającego się w poniedziałek zgrupowania reprezentacji Polski bardziej na miejscu byłoby przywołanie innego telewizyjnego show - prowadzonego przez Krzysztofa Ibisza teleturnieju "Awantura o kasę"...
W głośnej rozmowie z Mateuszem Święcickim dla meczyki.pl i Eleven Sports "Lewy" rozstawiał wszystkich po kątach. Dzień później to on był przestawiany przez Jorge Herrando i Alejandro Catenę jak stary fotel. W porządku, luksusowy antyk, ale zawsze.
W decydującym momencie to on wykorzystał i wywalczył rzut karny, ale czy słynął dotąd z tego, że pada jak rażony piorunem od tzw. w żargonie piłkarskim "ciepłej dłoni"? No nie, jeśli wykorzystywał sytuacje, to inne - podbramkowe.
Nie ma nic złego w tym, że przechytrzył Catenę. To element futbolu. Ale świat pokochał go m.in. za takie rajdy jak z Albanią, Słowenią czy Danią albo za niezłomność z Bukaresztu, gdy grał dalej nawet po ogłuszeniu rzuconą z trybun petardą.
Niepokojące jest coś innego w zachowaniu "Lewego". On nie jest sfrustrowany słabą formą. Nie rozsadza go ambicja. Nie jest zły na siebie czy na kolegów. Wygląda na pogodzonego z losem, na zrezygnowanego. Stracił werwę, z którą wchodził do Barcelony.
Nie ma w nim tej dziecięcej radości, którą emanował, gdy przeniósł się z Bayernu na Camp Nou. Teraz z każdym meczem coraz bardziej przypomina tę ponurą wersję samego siebie z końcowego etapu w Monachium. Jakby znów jego głowę zaprzątały inne sprawy niż boisko.
A na nim gaśnie w oczach. W tym kontekście jego rozmowa z red. Święcickim sprawia wrażenie próby wykorzystania ostatniej realnej szansy na przedstawienie swojej prawdy o drużynie narodowej, aferze premiowej, PZPN.
Lewandowski umywa ręce. Prosi o ściągnięcie z siebie odpowiedzialności za los reprezentacji. Jakby wyczuwał nadciągająca katastrofę i szykował sobie alibi. Za dwa tygodnie, za miesiąc powie: "Ostrzegałem, biłem na alarm, chciałem wstrząsnąć drużyną".
No nie, nie jest to pożegnanie z reprezentacją godne najlepszego polskiego piłkarza w historii. Owszem, osiągnął w futbolu tyle, że "już nic nie musi, a może wszystko". Ale ostatnio wydaje się niewłaściwie interpretować te słowa.
Maciej Kmita, dziennikarz WP SportoweFakty