Nowe określenie po finale? "Drużyna-pyton" pasuje idealnie [OPINIA]

Zdjęcie okładkowe artykułu: PAP/EPA / TOLGA AKMEN  / Na zdjęciu: piłkarze Realu Madryt
PAP/EPA / TOLGA AKMEN / Na zdjęciu: piłkarze Realu Madryt
zdjęcie autora artykułu

Borussia grała odważnie, widowiskowo i ambitnie. Kilka razy była bliska strzelenia gola. Ale Real to drużyna-pyton. Wystarczy, że ofiara straci czujność i już kona w strasznych konwulsjach. Puchar Mistrzów już po raz 15. pojechał do Madrytu.

Racjonalność i przewidywalność to nie są cechy futbolu. Tu - częściej niż w jakimkolwiek innym sporcie - jest kompletnie odwrotnie: maluczki pokonuje giganta, faworyt bywa zaskoczony przez słabeusza, a Dawid wygrywa z Goliatem. Od czasów biblijnych ludzie uwielbiają takie historie. Dlatego też kochają futbol. Gdyby w DNA piłki nożnej nie była tak mocno wpisana niespodzianka, w ogóle nie warto byłoby siadać do oglądania sobotniego finału Ligi Mistrzów. Bo na Wembley faworyt był jeden: Real Madryt. Królewscy w ostatniej dekadzie pięć razy podnieśli w geście triumfu srebrny "puchar z uszami", a w ogóle od czasu kiedy Puchar Europy stał się Ligą Mistrzów, czyli od sezonu 1992/93, Real - do soboty - zagrał w finale osiem razy i osiem razy ten finał wygrał.

ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: kapitalnie to zrobił! Gol "stadiony świata"

Nie inaczej miało być tym razem w Londynie, bo rywalem była Borussia Dortmund. Zaledwie Borussia. Drużyna, która była co prawda "czarnym koniem" tegorocznej edycji Ligi Mistrzów, ale generalnie sezon ma słabiutki. W Bundeslidze skończyła dopiero na 5. miejscu (najgorszym w ostatnich latach) z aż 27 punktami straty do mistrza - Bayeru Leverkusen. Ale w Lidze Mistrzów Borussia - jakby za dotknięciem różdżki - zmieniała się w inną drużynę. Z żaby przemieniała się w piękną księżniczkę.

Choć, żeby być uczciwym, nie brakowało opinii, że w Europie drużyna z Dortmundu miała - jak to się mówiło na podwórku - więcej szczęścia niż rozumu. Szanowani eksperci piłkarscy stawiali tezy, że Borussia to nawet z grupy nie wyjdzie, bo za rywali miała PSG, AC Milan i Newcastle. I wtedy dortmundczycy zaskoczyli w Lidze Mistrzów po raz pierwszy, wygrali tę grupę. I co? I nic. Nadal ich lekceważono. Nie byli faworytem ani w 1/8 finału przeciwko PSV Eindhoven, ani w ćwierćfinale z Atletico Madryt, ani w półfinale z PSG. Za każdym razem to rywale cieszyli się, że trafiają na Borussię. Cieszyli się tylko do czasu, bo też za każdym razem wygrywała drużyna z Dortmundu. Jednak nawet jak doszła do finału, to wszyscy podkreślali, że to był tylko fart. Nic więcej. Ale - jak mawiał Kazimierz Górski - jeśli szczęście się powtarza tyle razy, to już nie jest samo szczęście...

Więc do roli tzw. underdoga Borussia zdążyła się przyzwyczaić. Dla piłkarzy BVB nie było niczym nowym, że na Wembley też nikt im nie daje żadnych szans. Ich rola w pojedynku z Realem była z góry określona i była podobna do roli byka w korridzie. Mieli tylko pięknie polec. Tymczasem niemiecki zespół zaczął ten mecz tak, jakby nie znał napisanego wcześniej scenariusza. Jakby wychodził z założenia, że finał to jest przecież tylko jeden mecz i może się zdarzyć wszystko. Jakby się kompletnie nie przejmował opiniami ekspertów, którzy podkreślali, że w dłuższym dystansie czasowym, sportowa jakość Realu musi być górą.

Ku zdumieniu ekipy z Madrytu, "byk z korridy" zaczął w Londynie nieoczekiwanie wierzgać. Widać nie pogodził się z rolą. Borussia na początku spotkania była po prostu lepsza. Jeśli, w tej fazie meczu, któraś z drużyn zawdzięczała coś szczęściu, to był to Real. Gola już w pierwszej połowie mogli zdobyć Karim Adeyemi, Niclas Fuellkrug czy Marcel Sabitzer. Ale albo świetnie bronił Thibaut Courtois, albo Królewskim pomagał słupek. Real wyglądał od początku bardzo niepewnie. Niespodziewanie dał się zdominować rywalowi z Bundesligi i nawet nie był w stanie wyprowadzać swoich słynnych zabójczych kontrataków. A jednak historia - nie tylko tego sezonu - nakazywała być ostrożnym z wyciąganiem pochopnych wniosków. Real to drużyna-pyton. Wystarczy, że ofiara zbytnio się rozluźni i już kona w strasznych konwulsjach. Tak właśnie jak Borussia. Finałowe duszenie Królewscy zachowali sobie na ostatni kwadrans. Najpierw Dani Carvajal strzelił gola głową, po chwili poprawił Vinicius Junior i zespół z Dortmundu już można było zbierać z podłogi. Po raz 15. Puchar Mistrzów pojechał do Madrytu. Zaskoczenia nie ma. Ale jeśli jakakolwiek drużyna na świecie miałaby odegrać rolę byka w tej korridzie na Wembley, to nikt nie zrobiłby tego piękniej niż Borussia.

Po drugim golu dla Realu, nienagannie ubrany Carlo Ancelotti, spojrzał na swoje pięknie wypastowane buty. Jakby chciał powiedzieć pod nosem: no to wygraliśmy. Ruszamy na salony, zaczynamy bal! Ale zrobił to bez triumfalizmu, bez szaleństwa. Wszystko spokojnie i z klasą. Ancelotti jest najlepszym przykładem tego, że czasem wielkość trenera może się objawiać nawet tylko tym, żeby swoim piłkarzom przede wszystkim nie przeszkadzać. Dać im grać i rozwinąć skrzydła. Tylko tyle i aż tyle. Prawdziwy mistrz.

Dariusz Tuzimek, WP SportoweFakty

Źródło artykułu: Dariusz Tuzimek