Nie minęło pół godziny meczu otwarcia Euro 2024, a cała Europa pomyślała to, co kreowana przez nieodżałowanego Janusza Rewińskiego postać "Siary" z "Kilera". Rozmach, z jakim grała drużyna Juliana Nagelsmanna był godny podziwu.
Niemcy wyszli na Szkotów, jakby rywale byli tylko ustawionymi na boisku treningowymi fantomami. Zupełnie ich sobie podporządkowali. Swoboda, z jaką prowadzili grę, mogła się podobać. Podobnie imponowała różnorodność, po jaką sięgali w budowaniu akcji.
Podopiecznych Nagelsmanna oglądało się naprawdę dobre, ale czy w piątkowy wieczór Monachium byliśmy świadkami początku marszu na Berlin, gdzie za miesiąc zostanie rozegrany finał? Zobaczyliśmy przyszłych mistrzów Europy? Albo choćby finalistów? Być może. Ale akurat po spotkaniu ze Szkocją takiego wniosku absolutnie wyciągnąć nie można.
Nie był on weryfikacją reprezentacji Niemiec. Żadną. Szkocja to jedna z najsłabszych drużyn Euro 2024. Grająca futbol prosty, by nie powiedzieć: prostacki. Archaiczny, z innej epoki, bez postaci, bez osobowości. Bez turniejowego doświadczenia. Na mundialu ostatni raz grała w 1998 roku, a od tego czasu na Euro wystąpiła tylko raz - przed trzema laty. Bilans? Remis i dwie porażki, 1:5 w bramkach.
ZOBACZ WIDEO: Co się dzieje z Robertem Lewandowskim? "Kadra musi to wyrzucić z głowy"
Lepszego rywala w meczu otwarcia gospodarze sobie wymarzyć nie mogli. To była gra kontrolna z rywalem z niższej ligi. Albo wręcz uświetnienie jubileuszu jakiegoś amatorskiego klubu. Takiej różnicy klas, piłkarskiej kultury w meczu mistrzostw Europy dawno nie widziałem.
Zawodnicy Steve'a Clarke'a nie sprawdzili gospodarzy na jakimkolwiek poziomie. Nawet nie potrafili spróbować wprowadzić chaosu, w którym czują się najlepiej. Nie mogli pokazać swoich mitycznych walecznych serc, bo wszystko działo się dla ich za szybko. Tak szybko, że nawet nie mieli szans zniechęcić Niemców faulami.
Co wiemy po tym meczu o Niemcach? Że potrafią znęcać się nad słabszymi. Co ten mecz im dał? Na pewno rozpęd. Podbuduje też morale po nieudanych meczach kontrolnych przed Euro 2024 z Ukrainą (0:0) i Grecją (2:1). Nie sądzę, by okazał się meczem-pułapką. Za dużo jest w zespole Nagelsmanna świadomych, doświadczonych piłkarzy, którzy zdają sobie sprawę z poziomu piątkowego rywala. Nie czas na euforię.
Jedno można za to założyć "w ciemno". Mimo wbicia Szkotom pięciu goli, Niemcom do roli murowanych faworytów Euro 2024 brakuje jednego: "9" z prawdziwego zdarzenia. Króla pola karnego. Kogoś, kto z bardziej wymagającym rywalem będzie "otwieraczem do konserw". Kogoś takiego jak Robert Lewandowski. Albo samego Roberta Lewandowskiego.
W systemie Nagelsmanna nie byłoby miejsca dla takiego napastnika? W Bayernie obecny selekcjoner nie narzekał, gdy miał do dyspozycji Polaka. "Lewy" dał mu ku temu 50 "powodów". Że w reprezentacji Polski napastnik Barcelony nie jest już tak skuteczny? To wyobraźmy sobie sytuację, w której jest "obudowany" reprezentantami Niemiec...
To wręcz absurdalna sytuacja, że kraj, dla którego strzelali Uwe Seeler, Gerd Mueller, Karl-Heinz Rummenigge, Rudi Voeller, Juergen Klinsmann i Miroslav Klose, od dekady nie może doczekać się środkowego napastnika klasy światowej. Odkąd w 2014 roku, po zwycięskim mundialu w Brazylii, reprezentacyjna karierę zakończył ten ostatni, nasi zachodni sąsiedzi z zazdrością spoglądali na reprezentację Polski.
Nic w tym jednak dziwnego - grający wtedy u nich "Lewy" w tym czasie strzelił 64 gole dla Biało-Czerwonych. Mało tego, spośród wszystkich uczestników Euro 2024, to Lewandowski zdobył najwięcej bramek na niemieckich stadionach, na których zostaną rozegrane mistrzostwa Europy. Cieszył się na nich łącznie aż 306 razy. Obłędna liczba.
Sami Niemcy głośno przyznawali, że brak im kogoś takiego jak "Lewy", przed Euro 2016, MŚ 2018, Euro 2020 i MŚ 2022. Nie ma przypadku w tym, że po MŚ 2014, gdy z kadrą pożegnał się Klose, Niemcy na wielkich turniejach zawodzili. Na Euro 2016 jeszcze siłą rozpędu doszli do półfinału, ale potem albo odpadali w fazie grupowej (MŚ 2018, 2022), albo w 1/8 finału (Euro 2020).
A historia najnowsza futbolu pokazuje, że - mimo ewolucji dyscypliny i elastyczności taktycznej - wielkie turnieje wygrywa drużyna, która gra z klasyczną "9". I to o określonej klasie. W XXI wieku wyjątkiem byli Hiszpanie podczas Euro 2012. Ale czy Florian Wirtz, Kai Havertz i Jamal Musiala to już poziom Andresa Iniesty, Cesca Fabregasa i Davida Silvy? Zresztą nawet wtedy z ławki wchodził Fernando Torres.
To aż nieprawdopodobne, że Niemcy przez dekadę nie "wyhodowali" kolejnej wielkiej "9" po Klosem. I to mając pod nosem archetyp środkowego napastnika. "Napastnika wikturiańskiego" wręcz, jakim w Bayernie stał się Lewandowski. Doszło do tego, że na Euro 2024 na własnej ziemi grają z - z całym szacunkiem dla niego, jego bilansu w kadrze i jego gola ze Szkocją - Niclasem Fuellkrugiem. To nie jest wróżba złota.
Maciej Kmita, WP SportoweFakty