- W kadrze nie widzę takiej motywacji u zawodników jak w klubie. W Barcelonie jest inny Lewandowski niż w reprezentacji. Taki, który biega i walczy - wypalił kilka dni temu w programie "Cafe Futbol" Tomasz Hajto.
Nawet zważywszy na fakt, że były obrońca reprezentacji słynie z wyrazistych wypowiedzi, to jednak ta opinia wydała mi się więcej kontrowersyjna. Bo o ile mogę się zgodzić, że "Lewy" w naszej drużynie narodowej wygląda dużo mniej efektownie niż Barcelonie, to jednak o brak motywacji bym go nie posądzał.
Mało tego. Uważam, że to już problem selekcjonera Michała Probierza. Selekcjoner powinien znaleźć odpowiedź na pytanie: jak to się dzieje, że na zgrupowanie kadry przyjeżdża topowy napastnik świata, który - o czym świadczy jego dyspozycja w klubie - jest w bardzo wysokiej formie, ale jak tylko założy koszulkę z orłem na piersi, to natychmiast gaśnie.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: Co za strzał! Gol "stadiony świata" w Argentynie
Staje się przeciętniakiem, wyleniałym i bezzębnym tygrysem, marną kopią samego siebie z FC Barcelony. Kimś, kto na pewno nie jest zawodnikiem, który w pojedynkę rozstrzyga losy meczu. Dla mnie jest jasne, że ta bezsilność Roberta w reprezentacji nie bierze się z tego, że mu się nie chce.
Jest wręcz przeciwnie. Chce mu się. I to bardzo. Ale jakość "serwisu" (czyli podań od partnerów), jaką Lewandowski ma w klubie i kadrze, to dwie różne, nieprzystające do siebie rzeczywistości.
Wydawało się, że w czwartkowym meczu Ligi Mistrzów pomiędzy AS Monaco a FC Barceloną znów będziemy mieli do czynienia z tą - niekorzystną dla nas, kibiców kadry - metamorfozą. Ale nadzieja na fajerwerki zgasła jeszcze, zanim mecz się na dobre rozkręcił.
Lewandowski po meczach reprezentacji Polski ze Szkocją (3:2) i Chorwacją (0:1) miał prawo wyjeżdżać ze zgrupowania kadry co najmniej sfrustrowany, o ile nie rozczarowany. Bo przecież przyjechał na zgrupowanie z optymizmem, z nastawieniem, że kiedy się pokazać lepiej w biało-czerwonych barwach, jeśli nie teraz, gdy z Barcą zaliczył kapitalny start sezonu w LaLidze.
A jednak ani w Glasgow, ani w Osijeku, Robert poważniej nie zaistniał. Co prawda Szkotom strzelił gola z karnego, a przeciwko Chorwatom trafił nawet w poprzeczkę, ale to nawet nie była sytuacja bramkowa, to było... ćwierć sytuacji. Ot, piłka trafiła do niego przypadkowo, a nasz kapitan wyciągnął z tego przypadku 200 procent. W reprezentacji znów obejrzeliśmy Roberta, który grzęźnie gdzieś w środku pola, biega daleko od pola karnego rywali, a piłkę dostaje tyłem do bramki, kiedy nie stanowi zagrożenia.
W Barcelonie rozsądniej to poustawiali. Robert albo jest w polu karnym, albo w nie wbiega. I finalizuje akcje przodem do bramki. To znaczy tak się dzieje zazwyczaj. Bo akurat czwartkowa wizyta na stadionie Ludwika II w Monako to była dla piłkarzy FC Barcelony lekcja pokory.
Przesuwanie bez piłki, próby jej odbioru rywalom, sporadyczne szanse do kontr. I Lewandowski - dokładnie taki, jak opisywał go Tomasz Hajto - harujący, biegający i walczący. Ale bez okazji strzeleckich, bez możliwości sprawdzenia swojej snajperskiej formy.
Bo wszystko co złe, zdarzyło się Barcelonie już na początku meczu. W 10. minucie gry Marc-Andre ter Stegen fatalnie się pomylił. Podał piłkę do Takumiego Minamino tuż przed własnym polem karnym. Eric Garcia nie widział innego wyjścia, niż wyciąć Japończyka równo z trawą. Czerwona kartka ustawiła mecz. Sprofilowała go.
Grająca w "dziesiątkę" Barca nie mogła prowadzić swojej gry, budować akcji, utrzymywać się przy piłce. Przestawiła się szybko na pragmatyczną grę bezpośrednią. Hansi Flick nauczył Barcelonę, że czasem warto pocierpieć, że można na chwilę zapomnieć o pięknym stylu, jeśli ma to przynieść zwycięstwo. Tyle tylko, że tym razem z Monaco nie udało się wywieźć nawet remisu. I nie było to rozstrzygnięcie niesprawiedliwe.
Robert Lewandowski pograł 80 minut, ale - jak powiedział komentator - to był niewdzięczny mecz dla wysuniętego napastnika, gdy jego drużyna gra w dziesiątkę.
Lewandowski zaczął już drugą setkę meczów w barwach FC Barcelony. W tych pierwszych stu (dwa sezony) w większości spotkań prezentował się dobrze, co nie było takie oczywiste, gdy podpisywał kontrakt. Już wtedy wypominano mu zaawansowany wiek jak na napastnika (wówczas tylko 34 lata).
Dziś zaczął już 37. rok życia i lepszy już nie będzie. A jednak można śmiało postawić tezę, że choć tegoroczna Liga Mistrzów zaczęła się dla "Lewego" słabo, to on w tych rozgrywkach ostatniego słowa jeszcze nie powiedział.
Dariusz Tuzimek, WP SportoweFakty