Mamy świadomość, że to jeszcze europejskie puchary, ale... dla ubogich. Tam grają futbol duży i poważny, a tutaj my mamy małą piłkę nożną na peryferiach. Tam jest La Scala, u nas coś na kształt wiejskiej remizy. I jeśli się na to weźmie poprawkę, to przynajmniej człowiek nie przeceni tego, co obejrzał w telewizji, czyli zwycięstw Jagiellonii (2:0) i Legii (3:0).
Obie polskie eksportowe drużyny mają obowiązek tej klasy rywali lać i patrzeć, czy równo puchną. Nawet biorąc pod uwagę piłkarską mizerię naszej ligi, o której - nie bez przyczyny - mówi się, że najlepszego, co ma polska Ekstraklasa, to opakowanie. Cała reszta jest milczeniem.
Mamy piękne stadiony, profesjonalne transmisje, widowiskowych kibiców, a w meczach mnóstwo walki i ambicji. A czego mamy mało? No futbolu właśnie, tej piłki w piłce. Bo przecież jak bym chciał oglądać walkę, a nie futbol, to bym sobie włączył MMA albo wygłupy wrestlerów.
ZOBACZ WIDEO: Nie, to nie Liga Mistrzów. Gol stadiony świata
Dlatego na tle takich rywali jak Backa Topola czy Petrocub Hincesti, którzy w piłce nożnej stanowią głębokie peryferia, Jaga i Legią powinny nam pokazać trochę więcej radości z futbolu, niż pokazują to w lidze. Czy pokazały? No na taką "trójkę z plusem".
Źle się takie mecze ogląda, jak - nie przymierzając - zimowe sparingi ligowców. Bez emocji. Ktoś tam kogoś leje, ale kto i po co? Nie jest to już takie ważne. Zarówno Jaga, jak i Legia większe wyzwania mają na krajowym podwórku.
Jagiellonia łączenia gry w Europie z występami w Ekstraklasie dopiero się uczy, bo w ostatnich sezonach nie miała okazji do zbierania takich doświadczeń. Legia te okazje miała, ale czy zebrała doświadczenia i już wie, jak to godzić, to trudno powiedzieć. Byłaby to ryzykowna teza. Dlatego teraz zarówno dla ekipy z Białegostoku, jak i z Warszawy ważniejsza jest liga niż puchary.
Przełom października i listopada będzie dla Legii i jej trenera czasem prawdy. W miniony weekend, wyjazdową wygraną 2:0 z Lechią Gdańsk, drużyna z Łazienkowskiej zaczęła swój mały maraton. W 23 dni zagra aż 7 meczów. To końska dawka.
Będzie okazja by przekonać się jak zespół ze stolicy jest przygotowany do sezonu pod względem fizycznym i jak Goncalo Feio poradzi sobie z - konieczną w tych okolicznościach - rotacją w składzie.
Dwie pierwsze przeszkody - Lechia i Backa Topola - zostały wzięte. Ale powiedzmy sobie szczerze, że to nie byli wymagający rywale. Więcej trzeba będzie pokazać w spotkaniach z Widzewem (03.11), Dynamem Mińsk (07.11) czy Lechem Poznań na wyjeździe, na koniec tego maratonu (10.11).
Feio uspokaja. - O przygotowanie fizyczne kibice martwią się najczęściej. Ale spokojnie, nie ma obaw. Jako dowód podam statystyki z poprzedniego meczu: otóż w spotkaniu z Lechią zrobiliśmy rekord sezonu w liczbie sprintów. To bardzo cieszy - mówił przed meczem z Serbami trener Legii.
On - jak sam deklaruje - nie jest zwolennikiem nadmiernej rotacji i robienia rewolucji w składzie, bo drużyna potrzebuje stabilności w składzie. No, a trener musi być sprawiedliwy wobec piłkarzy i wystawiać tych, którzy prezentują się najlepiej w meczach i na treningach.
Gonzalo nie mówi szczerze tylko tego, że Legię stać na mocne rotacje w drużynie. Szeroki skład drużyny z Łazienkowskiej jest naprawdę bardzo silny. Ekipa z Warszawy ma potencjał wcale nie mniejszy niż Lech, do którego Legia traci w lidze już 9 punktów. Zaryzykowałbym nawet tezę, że Feio ma większy komfort co do wyborów personalnych niż trener Kolejorza Niels Frederiksen.
Jakieś gierki Feio w mediach, narzekania, że np. Kameruńczyk Jean-Pierre Nsame za mało biega (czytaj: czyli przyjechał do Warszawy nieprzygotowany) i że trener Legii ma ograniczony wybór, przyjmuję z zażenowaniem.
Portugalczyk dostał od dyrektora sportowego Legii Jacka Zielińskiego naprawdę bardzo dobrych - jak na Ekstraklasę - zawodników. Tyle, że w Ekstraklasie Feio zamiast jeździć tym wyścigowym bolidem z należną mu prędkością, po prostu zarzyna to auto, mordując je na pierwszym biegu.
Jeśli Legia nie włączy się natychmiast w walkę o mistrzostwo i nie przebije do rundy wiosennej w europejskich pucharach, to będzie to wina tylko Portugalczyka. Niech nie szuka wspólnika porażki, niech nie próbuje zwalać winy na innych. Każdą taką próbę krętactwa ze strony Feio przyjmę jak przejaw jego szaleństwa.
On trafił do Legii znikąd. Jak sobie nie poradzi na Łazienkowskiej, to w to samo miejsce wróci. Jedyną winą Zielińskiego jest to, że niczym hazardzista, zbyt odważnie postawił na Feio, który gdy obejmował Legię, nie miał na koncie ani jednego meczu w roli trenera Ekstraklasy.
Taki eksperyment z trenerem nuworyszem udał się w poprzednim roku w Białymstoku. Tyle że Adrian Siemieniec na zaufanie już sobie zasłużył, sięgając z Jagą po pierwsze w historii klubu mistrzostwo Polski. Feio niczego wielkiego jeszcze nie udowodnił. Wszystko przed nim. Dostał Legię w prezencie, teraz musi udowodnić, że ma na taki "bolid" prawo jazdy.
Dariusz Tuzimek, WP SportoweFakty