Za chwilę wszystko się posypało, gdy gracze Sevilli zdobyli dwa gole po kontratakach. Porażka 1:4 to dla Barcelony miazga. Na drużynę Hansiego Flicka spadła w ostatnim czasie plaga kontuzji. Nie można grać bez przerwy niemal tym samym składem, bo piłkarze są już bardzo zmęczeni. I - co gorsze - w najbliższym czasie nie odpoczną. Większość z nich pojedzie na zgrupowanie swoich reprezentacji.
W pierwszej połowie meczu z Sevillą, piłkarze Barcelony wyglądali jak ryba wyjęta z wody i rzucona na rozgrzany piasek. Łapczywie łapali powietrze, ociekali potem, ruszali się bardzo powoli. Szybko stracili dwa gole (jeden po bardzo wątpliwym rzucie karnym), a mogli stracić ich nawet kilka, gdyby nie Wojciech Szczęsny. Polak bronił kapitalnie, nawet w sytuacjach, wydawałoby się, beznadziejnych. Trener gospodarzy Matias Almeyda co chwila łapał się za głowę, nie mogąc uwierzyć w to, że golkiper Barcelony znów zdołał zatrzymać jego zespół.
ZOBACZ WIDEO: Znakomity plan Otylii Jędrzejczak. Chce wydać książkę dla... dzieci
Niemal do przerwy Barcelona wyglądała na drużynę kompletnie pozbawioną energii. Andaluzyjski upał (32 stopnie) nie wyjaśnia jednak wszystkiego. Zespół Hansiego Flicka źle wszedł w mecz i długo nie mógł złapać swojego rytmu. Widać, że czwartkowy mecz Ligi Mistrzów przeciwko PSG kosztował "Barcę" bardzo dużo. Nieszczęściem niemieckiego trenera jest fakt, że ma w tym momencie małe pole manewru, nie stać go na wielkie rotacje.
Zobaczyć FC Barcelonę, która wychodzi na mecz ligowy, a w składzie nie figuruje żaden z podstawowych skrzydłowych - ani Raphinha, ani Lamine Yamal - to sytuacja bardzo niecodzienna. Obaj są kontuzjowani, więc na bokach formacji ofensywnej zagrali dwaj nominalni napastnicy - Marcus Rashford i Ferran Torres. Oczywiście dla żadnego z nich gra przy linii w drużynie Hansiego Flicka nie jest nowością, ale nie trzeba być ekspertem, by stwierdzić, że choć obaj mają swoje walory, to nie jest to ta sama jakość, co para Raphinha i Yamal.
Mają tego świadomość zarówno Hansi Flick, jak i działacze "Blaugrany", stąd medialna wojna o zdrowie Lamina Yamala, w której klub i związek przerzucają się odpowiedzialnością za pogłębienie się kontuzji 18-latka.
Według FC Barcelony Yamal zagrał we wrześniowych meczach reprezentacji Hiszpanii z Turcją (6:0) i z Bułgarią (3:0) na środkach przeciwbólowych. Patrząc na rozmiary tych zwycięstw, trudno się nie zgodzić z Flickiem, że szafowanie zdrowiem Yamala nie było konieczne. Selekcjoner reprezentacji Hiszpanii Luis de la Fuente wyjaśniał, że Lamine odczuwał jedynie dyskomfort w okolicach pachwiny.
Zawodnik po powrocie ze zgrupowania musiał w klubie pauzować. Tyle że "Barca" oszczędzała zdrowie swojego skrzydłowego też tylko do czasu. Gdy przyszło jej zagrać z piekielnie mocnym PSG w Lidze Mistrzów, Yamala postawiono na nogi. Jakimi metodami?
Można się tylko domyślać, ale ostatecznie to ryzyko Barcelonie się nie opłaciło. Mecz z paryżanami przegrała 1:2, a Yamal znów będzie musiał pauzować. Wojna o Yamala rozogniła w Hiszpanii wszystkich, bo ten chłopak to skarb narodowy i wobec jego kontuzji żaden kibic nie pozostaje obojętny. Już przed meczem z Sevillą Yamal zadzwonił do Luisa de la Fuente, żeby nie powoływał go na - zaczynające się w poniedziałek - zgrupowanie kadry. Rozmowa nic nie dała, selekcjoner powołanie dla Lamine’a wysłał.
- Skoro może grać dla Barcelony, może też grać dla reprezentacji - powiedział de la Fuente. Wtedy działacze "Barcy" wkurzyli się na dobre. Zgłosili kontuzję Yamala i przesłali potwierdzającą to dokumentację medyczną do związku. Powołanie do kadry dla Yamala wycofano i 18-latek będzie mógł w przerwie reprezentacyjnej zadbać o swoje zdrowie.
Tyle że w meczu z Sevillą pomóc nie mógł. Biorąc pod uwagę, że pauzują także Raphinha, Gavi i Fermin Lopez, Barcelona stała się bezzębna. Szczególnie, że w stolicy Andaluzji dużo poniżej swoich możliwości zagrali Pedri i Frenkie de Jong, ale i cała defensywa wyglądała słabo.
A ci, którzy od dawna wieszczą, że Robert Lewandowski się skończył, zyskali w niedzielę mocny argument. Polski napastnik ma coraz mniejszy wpływ na grę drużyny. Jeśli "Barca" ma słaby dzień, to Robert nie jest w stanie tego zmienić. Ale jego zadaniem jest być skutecznym. Lepszej okazji do strzelenia gola niż rzut karny nie ma.
A to był taki karny, którego nie wolno było zmarnować. To pudło ma duże konsekwencje. Barcelona przegrała drugi mecz z rzędu, przestała być liderem La Ligi (wyprzedził ją Real Madryt) i jest w poważnym kryzysie.
Dyskusję, czy się powinno strzelać karne w ten sposób, w jaki robi to Robert, zostawiam kibicom. Ale przyznam, że mnie też to irytuje. Krzyczę do telewizora: "No weźże, chłopie, uderz to po męsku! Porządnie, z całej siły!".
A chwilę później łapię się na tym, że jak z tych "przeskakiwanek" Lewandowskiego padały gole, to nie zgłaszałem pretensji.
Dariusz Tuzimek, WP SportoweFakty
Z tego publicysty to taki dziennikarz jak z Zenka maestro!