Emmanuel Olisadebe swego czasu postrzegany był między Odrą i Bugiem jako mesjasz. Przeszło siedem lat wstecz cała Polska złakniona była piłkarskiego sukcesu, chwytając się każdej możliwości wspomożenia futbolowej reprezentacji przez długi czas bezskutecznie dobijającej się do europejskiej elity. Pomysł naturalizacji niezwykłego Nigeryjczyka był nowatorski i miał zapewnić drużynie Jerzego Engela niezbędny zastrzyk skuteczności i błysku, których brak naszej drużynie chronicznie doskwierał. Przez falę zaraźliwego entuzjazmu eks-selekcjonera porwany został nawet prezydent Aleksander Kwaśniewski, który bez wahania parafował niezbędne dokumenty, uprawniając czarnoskórego snajpera do gry w koszulce z orzełkiem na piersi. Między innymi właśnie dzięki temu posunięciu biało-czerwonym udało się wywalczyć długo oczekiwany awans na światowy czempionat, niesmak jednak pozostał. Trzeba bowiem uczciwie przyznać, że sukces ten był nie tyle wybitnym osiągnięciem rodzimego futbolu, co efektem przymierza polsko-nigeryjskiego. Wówczas jednak nikt nie przywiązywał do tego większej wagi.
Świat się zmienia, pędzi do przodu. Zanikają granice, patriotyzm i poczucie narodowej tożsamości są w gorszącej defensywie. Przemiany nie omijają także futbolu, a idea krajowych reprezentacji ulega stopniowej dewaluacji. Era piłki romantycznej już dawno odeszła w zapomnienie, brutalnie wypchnięta przez wielki biznes, w którym z wolna zanikają wszelkie naturalne czynniki, a celem nadrzędnym staje się pieniądz. Rozgrywkom reprezentacyjnym już w najbliższej przyszłości grozić może całkowita zapaść, bo nie dość, że ich rolę za wszelką cenę zmarginalizować próbują najbogatsze europejskie kluby, to nóż w plecy wbijają sobie same federacje, naturalizując kolejnych obcokrajowców. Futurystyczna wizja wielobarwnych i multikulturowych kadr niebezpiecznie zbliża się do rzeczywistości i jeśli finalnie stanie się faktem, to już wkrótce międzynarodowe rozgrywki w imię ojczyzny staną się fikcją i stracą rację jakiegokolwiek bytu. Kogo bowiem interesować będzie drużyna, w której po boisku z orzełkiem na piersi hasają Brazylijczyk, Chińczyk, Rumun i gracz z Burkina Faso? Ja zdecydowanie dziękuję.
Oczywiście, wizja to najczarniejsza z możliwych, ale trwające wydarzenia nieustannie utwierdzają nas w przekonaniu, że zbliża się ona do powolnej realizacji. A wspomnę tu tylko poszukiwania przez Anglików klasowego bramkarza w osobie Michaela Almunii czy 'chorwackiego' supersnajpera Eduardo da Silvę. Nas, między Bugiem i Odrą, razić musi z pewnością atak reprezentacji Niemiec, choć tu uczciwie przyznać należy, że Miroslaw Klose i Lukas Podolski na obczyźnie się wychowali i ich serca autentycznie biją dla kraju naszych zachodnich sąsiadów (analogicznie postrzegam pominiętego wcześniej Wahana Geworgiana). W przypadku Rogera nikt mi już jednak nie wmówi, że Brazylijczyk przez kilka lat nadwiślańskiego pobytu bardziej umiłował Polskę od kraju ojczystego i jest gotów oddać za nią życie. Jedynym elementem autentycznie determinującym jego poczynania jest bowiem kusząca perspektywa wynikająca z otrzymania paszportu kraju Unii Europejskiej oraz możliwość promocji własnego nazwiska poprzez reprezentacyjne występy na mistrzowskiej imprezie.
Skoro mogą inni, to dlaczego nie my? Odpowiadam pytaniem: a gdzie nasza narodowa duma i poczucie odrębności? Owszem, argument to dość pretensjonalny, ale jakże autentyczny. Przy otwartości granic i zalewie obcych nacji narodowe reprezentacje wszechsportów jawią się jednak jako jeden z ostatnich bastionów pozwalających na zachowanie narodowej tożsamości. Leo Beenhakker na każdym kroku stara się utwierdzić nas w przekonaniu, że między Odrą i Bugiem rodzą się futboliści nie mniej utalentowani od tych z Włoch, Hiszpanii czy Holandii. Sztuka polega jedynie na ich odnalezieniu i nadaniu odpowiedniego szlifu. Czy naprawdę zespół, który po świetnej walce po raz pierwszy w historii wywalczył promocję do kontynentalnego czempionatu, potrzebuje zastrzyku obcej krwi? Śmiem wątpić i mam szczerą nadzieję, że potwierdzi to sam Leo, definitywnie odrzucając pomysł występu Brazylijczyka w biało-czerwonych barwach. On sam jak na razie unika jednoznacznego komentarza. Ja tymczasem sztucznej naturalizacji i postępującej za nią dewaluacji znaczenia narodowych drużyn mówię stanowcze nie!