Kuba Kucharski: Jak zaczęła się Pańska przygoda z piłką?
Marek Citko: Z tego co pamiętam, za piłką biegałem już w wieku 3 lat, jeszcze w przedszkolu. Mam trzech starszych braci, którzy grali w piłkę, głównie na naszym osiedlu.
...a z klubem?
- Przygoda z klubem zaczęła się od tego, że któregoś dnia poszliśmy z kolegą na trening Włókniarza Białystok.
W 1992 roku z Jagiellonią Białystok wywalczyliście mistrzostwo Polski Juniorów Starszych (rocznik 1974). Trenerem był wówczas Ryszard Karalus. Grał Pan z takimi zawodnikami jak m.in. Piekarski, Bogusz, Jurkowski czy Frankowski. Z kim się Pan wówczas najbardziej przyjaźnił, czy któreś z nich przetrwały do dziś?
- Myślę, że najbardziej kumplowaliśmy się z Jackiem Chańko. A kontakt przetrwał też z Mariuszem Piekarskim, Tomkiem Frankowskim czy Danielem Boguszem.
A może ma pan jakiś kontakt z byłymi kolegami z pozostałych drużyn. Czy organizujecie np. jakieś spotkania, wspominacie?
- Brakuje kogoś takiego, kto by to zorganizował. Raz mieliśmy takie spotkanie, gdzie graliśmy mecz - byli zawodnicy Widzewa, którzy awansowali do Ligi Mistrzów z zawodnikami obecnymi. To była fajna impreza. Ponadto spotykamy się czasem na meczach reprezentacji, imprezach charytatywnych itp.
Nigdy nie wrócił pan do Jagiellonii. Czy nie zazdrości pan Tomaszowi Frankowskiemu, że w rodzinnym mieście, na każdym meczu kibice krzyczą jego nazwisko, że jest legendą, a o panu się nie pamięta, bo bardziej jest pan związany z Warszawą niż z Białymstokiem?
- Ja przede wszystkim nie patrzę w tych kategoriach. Każdy ma jakieś inne sukcesy, jeśli chodzi o piłkę. Cieszy mnie, jak spotykam kibiców, którzy pamiętają moje występy, dziękują mi za emocje. Franiu jest moim kolegą, ciężko mi jest zazdrościć mu jego sukcesów. Cieszę się, że Tomkowi dopisuje zdrowie i może grać na wysokim poziomie. Jest to sympatyczne, jak kibice wspominają kogoś i doceniają, ale ogólnie tak jak powiedziałem, nie patrzę w tych kategoriach. Cieszę się z tego co mam, co osiągnąłem i udało mi się przeżyć.
Z którym klubem zatem się pan identyfikuje?
- Na pewno najbardziej piłkarz identyfikuje się z klubem, gdzie odnosi sukcesy. Ważnym miejscem była Jagiellonia, gdzie po raz pierwszy zdobyłem mistrzostwo Polski Juniorów. Wiele się tam nauczyłem. Na pewno też Widzew Łódź, z którym zdobyłem dwa razy mistrzostwo Polski, grałem w Lidze Mistrzów. Na pewno też ciekawym doświadczeniem, ze względu na specyfikę klubu, był pobyt w Legii Warszawa. Tak naprawdę jednak, dla mnie klub, to przede wszystkim ludzie. Grałem w wielu z nich w Polsce, dla każdego mam otwarte serce i nie mam takiego uczucia, że "dam głowę" za jeden klub. W każdym z nich miałem fajne przeżycia, poznałem fajnych ludzi. Nawet jak nie odnosiłem sukcesów, a poznawałem fajnych ludzi to klub mi się miło wspomina i kojarzy.
Jak to się stało, że trafił pan do Łodzi? W jednym z artykułów przeczytałem, że trener Smuda powiedział kiedyś do działaczy Widzewa, gdy był Pan jeszcze zawodnikiem Jagiellonii: Ściągnijcie mi go za każde pieniądze.
- Pamiętam tylko telefon od trenera Smudy, żebym się pakował i przyjeżdżał do Łodzi. Była to taka niespodzianka dla mnie, że trener dzwoni, mówi pakuj się i niczym nie przejmuj. Wiem też, że wcześniej trener Smuda obserwował mnie w kilku spotkaniach.
Jak wspomina Pan bramkę strzeloną podczas meczu z Altetico Madryt. Co zdecydowało o tym, że uderzył pan z takiej odległości, a nie podał - np. Dembińskiemu?
- Przede wszystkim wcześniej oglądaliśmy mecze Atletico i w nich zauważyliśmy, że Molina często wychodzi, przerywa piłki prostopadłe, długie do napastników. Ja sobie to zakodowałem w podświadomości. Później, podczas meczu, jak biegłem z piłką to już był impuls. Miałem piłkę fajnie ułożoną, nie pamiętam czy spojrzałem kątem oka, czy już podświadomie wiedziałem, że bramkarz stoi gdzieś na szesnastym metrze, po prostu uderzyłem.
Czemu odrzucił pan ofertę Blackburn w 1997 r.? Dziś postąpiłby pan tak samo?
- Postąpiłbym tak samo. Ja wtedy patrzyłem na klasę sportową drużyny. Byłem za młody, żeby sugerować się pieniędzmi i miałem za dużo ofert, żeby wybierać najsłabszą sportowo, a najlepszą finansowo. Bo jeśli chodzi o propozycję finansową, to Blackburn był najlepszą, ale jeśli mówimy o aspekcie sportowym - to był najsłabszą. Były inne czasy. Klub decydował, pokazywał - lepsze, gorsze oferty. Wiedziałem, że nie chcę tam iść, bo ta drużyna walczyła o utrzymanie.
Na kilku forach krąży plotka, że przechodził pan testy medyczne w Blackburn i tamtejsi lekarze stwierdzili, że albo nie wytrzyma pańskie kolano albo ścięgno?
- Badań nie było, bo tak jak powiedziałem, nie było w ogóle tematu. Powiem więcej. Mnie namawiano. Wszystko było przygotowane i zależało tylko ode mnie. Ale ja nie chciałem. Gdybym miał ok. 26-27 lat to na pewno bym się nie zastanawiał. Ja natomiast miałem 22 lata i z każdego kraju po dwie-trzy propozycje.
W 1997 roku zerwał pan ścięgno Achillesa. Czy gdyby miał pan okazję cofnąć czas, nie wystąpiłby wówczas 17 maja 1997 r. w meczu z Górnikiem?
- Gdybym wiedział, że będzie tak bolało, to bym nie wystąpił. Człowiek był młody. Presja, prośby trenera żeby grać, gdyż jest to walka o mistrzostwo… Tak naprawdę największą krzywdę zrobił mi lekarz, który dał mi blokadę. Ja o tym nie wiedziałem, gdybym miał tego świadomość, to nie wystąpiłbym w tym meczu. Zostałem przez niego lekko oszukany.
To był lekarz Widzewa?
- To nie był lekarz Widzewa, tylko ŁKS-u. Nie wiem czy to zrobił świadomie czy nie, ale to było przyczyną kontuzji.
Czuje się pan spełniony zawodowo?
- Cieszę się z tego co osiągnąłem. Zdobyłem mistrzostwo Polski, grałem w Lidze Mistrzów, strzeliłem bramkę Anglikom i Brazylii. Byłem sportowcem roku. Poza tym w czasie, gdy zmagałem się z kontuzją udało mi się "podpisać kontrakt małżeński". I z perspektywy czasu uważam, że jest to większa wartość niż każde pieniądze.
Najwspanialszy moment w karierze?
- Awans do Ligi Mistrzów. Czuliśmy się jak w raju.
Od jakiegoś czasu odnajduje się pan w nowej roli - tym razem nie piłkarza, a menedżera. Czy ta praca sprawia tyle samo przyjemności co granie, czy raczej traktuje to Pan jaką formę utrzymania?
- Na pewno jedno i drugie po trochu. Największą przyjemność czerpię, gdy dzięki mojej pracy anonimowy, mało znany zawodnik trafi np. do ekstraklasy. Sprawia mi to frajdę, że uda mi się zobaczyć jego potencjał i przekonać do niego kluby.
Który z pana podopiecznych ma szansę na największą karierę?
- Myślę, że Waldek Sobota ze Śląska; Mateusz Machaj, który niedawno przeszedł do Lechii Gdańsk i Łukasz Gikiewicz - który jest bardzo pracowity.
Jakie cechy charakteru według pana doprowadziły do tego, że osiągnął sukces?
- Wiara w siebie, wiara w sukces, upór. Nigdy się nie poddawałem. Ponadto spokój - w niektórych momentach.
A co by pan robił, gdyby nie został piłkarzem?
- Od zawsze wiedziałem, że będę piłkarzem. Nie wyobrażałem sobie innej drogi. Myślę też, że mam żyłkę biznesową. W młodości trochę zajmowałem się handlem.
Uprawia pan jakieś sporty poza piłką?
- Nie mam za dużo czasu. Mam troje dzieci, obowiązki w domu. Ale chętnie pogram w tenisa czy bilard.
Któreś z dzieci przejawia talent piłkarski?
- Córka dobrze kopie; no i syn też - zobaczymy.
Sportowiec, którego pan podziwia i dlaczego?
- Wielkim szacunkiem darzę Lance’a Armstronga, głównie za to, że nie poddał się nowotworowi. Mało tego powrócił i znowu zaczął osiągać sukcesy. Nie wiem, czy umiałbym podobnie jak on po tak ciężkiej chorobie znowu się zmobilizować i walczyć o sukcesy.
Grał pan z Maciejem Szczęsnym w Widzewie. Jak ocenia pan klasę sportową jego syna - Wojtka Szczęsnego z Arsenalu? W Londynie dużo się o nim mówi…
- To już jest klasa światowa. Myślę, że jako zawodnik ma to co najważniejsze - mocna psychika, umiejętności oraz jest pracowity. To jest podstawa jeśli chodzi o zawodnika klasy światowej.
Ulubiony film, książka, artysta muzyczny?
Film - "Braveheart Waleczne serce", książki - ostatnio głównie o tematyce religijnej. Jeśli chodzi o zespół muzyczny, to nie mam - słucham głównie radia.
Ma pan jakieś marzenia?
- Nie mam marzeń. Cieszę się z tego co mam, co mi przynosi nowy dzień. Aby zdrowie moich najbliższych dopisywało to będzie super.
Jakiej rady udzieliłby pan młodym piłkarzom, którzy tak jak pan chcieliby kiedyś zaistnieć na stadionach?
- Praca, praca jeszcze raz praca; i nigdy się nie poddawać - bez względu na to czy siedzą na "ławie" czy nie, czy dobrze grają czy nie. Praca, wytrwałość i wiara w siebie. A jak się nadarzy okazja to pokazać, że jest się najlepszym.
Rozmawiał Kuba Kucharski, kkucharski.blogspot.com.