Zawsze patrzę co dziennikarze o mnie piszą - rozmowa z Mieczysławem Sikorą, napastnikiem KSZO Ostrowiec Św.

Dla pomarańczowo - czarnych zdobył trzy bramki w rundzie jesiennej drugoligowego sezonu, mimo, że długo leczył kontuzję jakiej nabawił się po przyjściu do Ostrowca. Obecnie jego forma zdecydowanie rośnie i w ostatnich meczach, jakie piłkarze KSZO rozegrali przed przerwą zimową, trzykrotnie wpisał się na listę strzelców, a dodatkowo zaliczył kilka asyst. O tym jak trafił do KSZO, kogo zaprosi na ostrowiecki stadion i na co przeznacza większość drobnych, Mieczysław Sikora opowiedział portalowi SportoweFakty.pl.

Anna Woźniak: Co masz wspólnego z Adamem Małyszem?

Mieczysław Sikora: Z Adamem Małyszem mam tyle wspólnego, iż urodziłem się w tym samym mieście co mistrz skoków narciarskich, czyli w Wiśle. Pochodzę z Ustronia, ale urodziłem się w Wiśle.

Nikt nie pokrzyżował twoich planów ze względu na warunki fizyczne?

- Na szczęście nigdy się nie spotkałem z tym, żeby ktoś mnie skreślił, twierdząc, że nie mam warunków do gry w piłkę. Wiadomo, że ma to swoje jakieś plusy i minusy, ale ja zawsze staram się dopatrywać plusów. Mój wzrost nigdy mi w grze nie przeszkadzał. Na szczęście piłka nożna to nie siatkówka, czy koszykówka, gdzie wzrost jest niezbędny. Tu liczy się jak się kto porusza po boisku, umiejętności czysto piłkarskie.

Jesteś wypożyczony do KSZO do końca rundy jesiennej. Wiosną też chciałbyś strzelać bramki dla KSZO?

- Były już rozmowy z działaczami na temat mojej przyszłości. Na tę rundę byłem wypożyczony do KSZO bezgotówkowo, a jeśli mam zostać w Ostrowcu to teraz już trzeba będzie za mnie zapłacić. Żebym mógł wystąpić na wiosnę w barwach KSZO, to prezes i właściciel muszą jakoś wygospodarować pieniądze, bo nie jest to jakaś astronomiczna kwota, ale trzeba ją zapłacić ŁKS-owi, żebym tutaj mógł grać. Jestem już po rozmowach z prezesem i mam nadzieję, że wszystko pójdzie w dobrym kierunku i kibice zobaczą mnie na wiosnę w barwach KSZO.

Przygodę z piłką zaczynałeś jako młody chłopak w Czantorii Nierodzim.

- Moja przygoda z piłką zaczęła się w małej miejscowości, z której pochodzę - w Ustroniu. Klub nazywał się Czantoria Nierodzim. Miałem wtedy 8-9 lat. Zaczynałem tę przygodę razem z bratem Adrianem, ale niestety zagraliśmy tam chyba pół roku – może rok, klub popadł w kłopoty finansowe i został rozwiązany. Teraz ten klub został reaktywowany i obecnie walczy w rozgrywkach A-klasy. My przeszliśmy wtedy do Kuźni Ustroń i tam praktycznie od początku uczyliśmy się piłkarskiego rzemiosła. Przeszliśmy wszystkie szczeble, od trampkarza, przez juniora i z tego klubu wypływaliśmy na tzw. szerokie wody.

Wspomniałeś brata – Adriana. Jako młodzi chłopcy rywalizowaliście ze sobą na boisku?

- Jak większość młodych chłopaków, zaczynaliśmy pod blokiem. Zbieraliśmy ekipy, ustawialiśmy bramki i graliśmy. Różnie to bywało, ale przeważnie te nasze gierki przed blokiem kończyły się bójkami. W naszym przypadku, z boiska bójka przechodziła do pokoju. Tak to wyglądało, bo nikt nie lubił przegrywać. Przeważnie graliśmy z Adrianem w jednej drużynie, ale nawet jak byliśmy w tej samej drużynie, to były bójki o to, że "ty mi nie podałeś, tylko strzeliłeś", albo, że "podałeś mi za późno". Zawsze był pretekst, żeby się o coś pobić (śmiech).

A jak teraz wyglądają wasze kontakty?

- Właśnie tuż przed wywiadem, zadzwonił do mnie brat. Często ze sobą rozmawiamy, nawet teraz, gdy Adrian jest w Hiszpanii. Przeważnie po każdym meczu opowiadamy sobie jak się grało, wymieniamy się wrażeniami, omawiamy wyniki. Staramy się utrzymywać kontakt. Po zakończeniu rundy mam zamiar w grudniu wybrać się do niego do Hiszpanii. Mam nadzieję, że moje plany wypalą i uda się także obejrzeć tam jakiś mecz.

Pamiętasz swoje pierwsze buty do gry?

- Hmm, moje pierwsze buty… Chyba nawet pamiętam. Mieszkam blisko granicy z Czechami i pamiętam, że w Polsce wtedy nie było takich butów i ojciec zabierał nas z bratem do Czech. Właśnie tam kupowaliśmy takie fajne czeskie korkotrampki. Pierwszych w takiej poważniej piłce powiem szczerze, że nie pamiętam. Być może dlatego, że nie przywiązuję się do takich rzeczy. Nie mam jakiegoś sentymentu. Pierwsze jakie mi się kojarzą to właśnie z tymi wyprawami za czeską granicę.

Skoro nie buty to może jakieś przesądy przed meczem?

- Jeśli chodzi o zaklinacze to nie mam jakiś szczególnych rytuałów i nic mi jakoś z przeszłości też do głowy nie przychodzi. Chociaż jest takie piłkarskie powiedzenie "Jak idzie to nie zmieniaj" i przeważnie po dobrym meczu pamięta się wszystkie dobre rzeczy, które miały miejsce i wtedy człowiek stara się tak samo je wykonać przed kolejnym. Na przykład dzień wcześniej przed meczem ze Startem Otwock byłem na basenie. W meczu strzeliłem bramkę, miałem trzy asysty, więc za tydzień znowu zabieram córkę i idziemy na basen, żeby podtrzymać tę dobrą piłkarską passę.

A córka się nie buntuje?

- Bardzo lubi chodzić na basen, wiec nie ma z tym problemu, a jakby był to powiem: Córuniu idziemy na basen, bo tatusiowi poszło (śmiech).

Rodzina jest najważniejsza?

- Najważniejsza jest rodzina i to ona jest zawsze na pierwszym miejscu. Potem już tylko piłka, piłka, piłka, ale rodzina i jej zdrowie najważniejsze. Mam 4 - letnią córcię – Julcię, która bardzo lubi chodzić na mecze i jeżeli tylko są w Ostrowcu, to zawsze towarzyszą mi na meczu. W domu jest 2 na 1, ale to ja jestem głową rodziny i to ja podejmuję kluczowe decyzje w sprawach związanych z domem. No chyba że chodzi o ubrania dla córki. To pozostawiam mamie-żonie (śmiech). Bardzo lubię spędzać wolny czas z córą. Gdy jest w Ostrowcu często chodzimy do Galerii, na plac zabaw, albo do parku pozbierać kasztany. Natomiast Julka jak tylko tu przyjedzie, to zaraz prosi: Tatusiu, jedziemy na basen? Bardzo to lubi i obowiązkowo raz, dwa razy w tygodniu chodzimy na basen. Coraz lepiej idzie jej pływanie i z przyjemnością patrzy się na jej postępy.

Chciałbyś, aby w przyszłości była sportsmenką?

- Chciałbym, żeby zajęła się jakimś sportem. Mam nadzieję, że wyrośnie z niej jakaś sportsmenka, a jaki sport wybierze, to już decyzja należy do niej. Ja na pewno pomogę podjąć jej decyzję, ale nie będę do niczego zmuszał. Jeśli zechce zostać pływaczką, to zrobimy wszystko, żeby została pływaczką, jeśli będzie chciała grać w koszykówkę czy siatkówkę, to jestem jak najbardziej za tym.

Wolny czas spędzasz tylko na sportowo?

- Kiedyś, jak jeszcze grałem w Ustroniu bardzo lubiłem chodzić z chłopakami na stawy z wędką, lub z racji tego, że mieszkam w górach, gdzie jest dużo lasów, wybieraliśmy się też na grzyby. Zawsze coś się uzbierało. Jakichś innych zainteresowań raczej nie mam. Ogólnie sport, jeśli tylko mam taką możliwość, lubię pooglądać różne dyscypliny w telewizji. Na szczęście mamy w domu dwa telewizory, więc nie ma większych problemów z tym, kto co chce oglądać.

Po zwycięskim meczu zmieniacie stroje do gry, czy skoro w nich odnieśliście zwycięstwo to staracie się grać w tych samych?

- Często się zdarza, że gramy w tych samych strojach jeśli oczywiście nie trzeba ich zmieniać ze względu na przeciwnika. Wychodzi się z założenia, że skoro poszło w tych strojach to dlaczego w kolejnym meczu ma być inaczej.

Dzień meczu jest jakiś wyjątkowy dla ciebie?

- Dla mnie dzień meczu nie różni się od innych. Nie mam czegoś takiego, że jestem wyciszony, nie słucham mp3 przed spotkaniem. Traktuję ten dzień jak zwyczajny, żeby przypadkiem nie przesadzić. Jem te same posiłki, które jadam w inne dni, wiec nie ma tutaj jakiś specjalnych czarów.

Skoro mowa o kuchni, to jakie są twoje ulubione potrawy?

- Wszystko co ugotuje moja żona jest bardzo dobre, więc nie będę wymieniał co jest smaczniejsze. U nas w domu nie ma jakiś specjalnych tradycji jeśli chodzi o region. Jest preferowana normalna polska kuchnia: schabowy, ziemniaki, kapusta.

Pamiętasz jakieś ekstremalne sytuacje, które zdarzyły ci się w życiu?

- Ostatnio miałem przyjemność spędzić noc w samochodzie na stacji paliw. Gdy wracałem z domu po Wszystkich Świętych, moje auto po raz kolejny zawiodło i musiałem spędzić noc na stacji w Nowej Słupi. Chyba trzeba będzie pomyśleć nad kupnem nowego, bo to już kilka razy mnie zawiodło i nie mam zamiaru dawać mu więcej szansy (śmiech).

Podpowiadałeś bratu gdy zmieniał klub?

- Brat ma swojego menagera, który na pewno jest osobą kompetentną, ja póki co pozostaję zawodnikiem, ale w przyszłości kto wie. Ale wszystkie tematy związane na przykład ze zmianą klubów, obgadujemy razem z bratem. Pytamy się co byśmy zrobili na miejscu tego drugiego. Na pewno mamy jakiś wpływ na to, jaki klub wybierze drugi z nas. Adrianowi więc nazwa KSZO nie jest obca.

To może uda mu się odwiedzić cię w Ostrowcu?

- Jak będzie w Polsce, to na pewno z przyjemnością przyjedzie popatrzeć na grę brata. Oby miał co oklaskiwać (śmiech).

Wracając do twojej kariery piłkarskiej, następnym przystankiem była Koszarawa Żywiec.

- Pamiętam to dobrze. Wtedy z Kuźnią Ustroń graliśmy w klasie okręgowej i właśnie rywalizowaliśmy z Koszarawą o wejście do IV ligi. Pamiętam ten ostatni mecz sezonu, przed którym mieliśmy punk straty do Koszarawy i to ostatnie spotkanie o awans było w Żywcu. Niestety przegraliśmy tam 0:2, ale na trybunach obecny był wtedy sponsor Koszarawy, pan Antoni Kruczyński. To jest Polak mieszkający już obecnie na stałe w Stanach Zjednoczonych. Na ten klub wykładał on ciężkie pieniądze i w jakimś stopniu spodobała mu się moja gra i po tym sezonie, w którym Koszarawa awansowała do wyższej ligi, zadzwonił pewnego dnia i zaproponował grę w Żywcu. Przyjąłem propozycję i tak zostałem piłkarzem Koszarawy.

Ale szybko pojawiła się propozycja z Bielska - Białej.

- Później było Podbeskidzie Bielsko - Biała. To był dla mnie spory przeskok, bo aż o dwie klasy rozgrywkowe. Pamiętam, że wtedy Podbeskidzie prowadził trener Wojciech Borecki, który chciał mnie tam ściągnąć już wcześniej, ale jakoś nie dochodziło do konkretnych rozmów. Po jednej z rund w Koszarawie trener zadzwonił do mnie i powiedział, że chętnie widziałby mnie w Podbeskidziu. Wiadomo, że dla młodego zawodnika szansa gry w wyższej klasie to ogromny zaszczyt, dlatego nie zastanawiałem się długo tylko skorzystałem z oferty.

Grając w Podbeskidziu miałeś okazję być w Ostrowcu.

- Pamiętam, że byliśmy tutaj w Ostrowcu z Podbeskidziem. Nie pamiętam konkretnie samego przebiegu meczu, ale przegraliśmy 0:1, ale pamiętam ten przyjazd, bo gry na takim ładnym stadionie się nie zapomina. Tym bardziej, że chłopak przychodzący z IV ligi do II nie miał możliwości oglądać wcześniej takich ładnych boisk, dlatego też zapadł mi w pamięć ten stadion i mecz. Wtedy jeszcze nie przypuszczałem, że trafię do Ostrowca, ale takie życie piłkarza, że nigdy tak do końca nie wiadomo gdzie się wyląduje.

Czyli nie palisz za sobą mostów?

- Nigdy nie paliłem za sobą mostów i staram się w zgodzie opuszczać kluby i bez żadnych konfliktów, bo zawsze trzeba sobie zostawić tę furtkę, że można wrócić, bo nigdy nie wiadomo gdzie nas los pokieruje.

Z Bielska - Białej trafiłeś do Wodzisławia.

- Z Podbeskidzia trafiłem do Odry Wodzisław. Zagrałem tylko jesień w Bielsku – Białej i pojawiła się propozycja gry w Odrze Wodzisław. Kiedyś dobry mój kolega, obecnie trener, z którym grałem w Koszarawie - Marcin Brosz - powiedział takie słowa, że jak masz propozycję z ligi to nie patrz na nic innego tylko idź do ligi, bo kiedyś możesz żałować, że tego nie zrobiłeś. Zapadły mi te słowa w pamięć i kiedy pojawiła się propozycja z Odry to długo się nie zastanawiałem i podpisałem kontrakt. Niestety nie wiodło mi się tam tak jakbym tego oczekiwał. Być może tak jak niektórzy mówili za szybko tam poszedłem, ale była propozycja, więc długo się nie zastanawiałem i skorzystałem z niej.

W barwach Odry poczułeś smak europejskich pucharów.

- Pamiętam mecz Pucharu Intertoto z Dynamem Mińsk. Wygraliśmy wtedy 1:0. wszedłem na boisko w końcówce meczu i z tego co pamiętam to miałem okazje do zdobycia bramki – zresztą w sumie jak w każdym meczu (śmiech). W sumie to była fajna przygoda z Pucharem Intertoto, bo wiadomo, że jest to coś innego niż polskie podwórko i szansa pokazania się przed szerszą publicznością. Niestety, pierwszy mecz wygraliśmy, ale w rewanżowym w Mińsku już polegliśmy 0:2. W tym drugim spotkaniu już nie zagrałem – siedziałem tylko na ławce. Już w pierwszej rundzie pożegnaliśmy się z europejskim futbolem.

Z Odry zostałeś wypożyczony do Piasta Gliwice.

- Jak już wspomniałem w Odrze nie wiodło mi się za dobrze. Zagrałem chyba sześć meczów, ale zadebiutowałem w lidze i to było istotne. Zostałem sprowadzony na ziemię, bo to jeszcze nie był poziom, do którego dorosłem. Byłem chyba jeszcze za słabym piłkarzem na tę ligę. Przegrywałem rywalizację z innymi napastnikami, sześć spotkań to na pewno nie było to, czego sam od siebie oczekiwałem i czego oczekiwali działacze Odry. Nie chciałem się już tam męczyć i oni też byli skłonni mnie wypożyczyć. W taki sposób trafiłem do Piasta Gliwice.

Ale ta przygoda nie trwała za długo.

- Pamiętam, że też dobrze zacząłem w Piaście, bo w pierwszym sparingu zdobyłem bramkę, jednak później już nie było tak kolorowo. W którymś meczu odniosłem kontuzje i dosyć długo się leczyłem. Nie mogłem dojść do siebie i tę przygodę z Piastem jakoś nie za ciekawie wspominam. Mało grałem i nic tam nie pokazałem, dlatego też działacze postanowili nie przedłużać ze mną kontraktu i wróciłem do Odry.

Jednak tylko na chwilę.

- Wtedy do Odry przychodził trener Franciszek Smuda. Zaliczyłem z nim dwa bardzo ciężkie zimowe obozy przygotowawcze - jeden w Polsce, drugi w Turcji – jednak nie przekonałem do siebie trenera i przyszła pora na kolejne wypożyczenie.

Tym razem była to Szczakowianka Jaworzno.

- Zgłosiła się Szczakowiaka Jaworzno. Bardzo mile wspominam ten czas spędzony w Jaworznie. Przyjechałem bez jakiś treningów czy większych przygotowań na sparing, zagrałem, w drugiej połowie strzeliłem dwie bramki i działacze postanowili ze mnie skorzystać, podpisując kontrakt. Na początku nie wyglądało to w Szczakowiance za ciekawie, bo przytrafiła się kontuzja mięśnia dwugłowego i jakiś czas nie grałem. Potem wszedłem w połowie rundy, wróciłem do składu i myślę, że spełniłem oczekiwania działaczy i trenera, bo zdobyłem tam cztery albo pięć bramek, wiec nie było źle. Wtedy wszyscy Szczakowiankę spisywali na straty, bo naprawdę mieliśmy najsłabszy skład personalny w II lidze, a graliśmy bardzo dobrą piłkę. Po pierwszej rundzie zajmowaliśmy ósme lub dziewiąte miejsce w tabeli. Niestety problemy finansowe zrobiły swoje i praktycznie wszyscy zawodnicy z podstawowego składu w zimie odeszli i tak Szczakowianka spadła do III ligi, bo jak wiadomo bez finansów ciężko cokolwiek zrobić.

Ty też zdecydowałeś się odejść.

- Tak, ja też się spakowałem, bo niestety nie było perspektyw na lepsze jutro. Jeszcze do dzisiaj Szczakowianka ma wobec mnie dług, ale już w zasadzie o tym zapomniałem i nie ma co wracać do tamtych chwil. Papier przyjmie wszystko, a rzeczywistość często nie jest tak różowa. W międzyczasie rozwiązałem kontrakt z Odrą Wodzisław, który mnie obowiązywał i jak to mówią wróciłem na stare śmieci - do Koszarawy Żywiec.

To była dobra decyzja?

- Mieliśmy szansę na awans, do którego w rzeczywistości niestety nie doszło ze względu na zmiany trenerów, jakieś inne przepychanki i w efekcie awansu nie udało się wywalczyć. Ale przyszedł trener Marcin Brosz i naprawdę wtedy graliśmy bardzo ładną dla oka piłkę, a przede wszystkim bardzo skuteczną. Kiedy przejął drużynę ten trener zrobiliśmy awans z IV ligi do III. Wszystko zapowiadało się super, miało fajnie wyglądać, ale… do momentu kiedy ten awans stał się faktem. Sponsorzy mieli walić drzwiami i oknami, a niestety klub pozostał sam sobie i nawet miasto nie pomogło. Sponsor z Ameryki też nie chciał za bardzo łożyć na klub pieniędzy, bo jak wiadomo, im wyższa liga tym koszty większe. Praktycznie cały pierwszy skład porozchodził się po innych klubach, trener poszedł do Podbeskidzia, wziął ze sobą dwóch zawodników i tyle było słychać o Koszarawie.

Jednak mimo wszystko nie trafiłeś najgorzej.

- Nie trafiłem źle, bo znowu zadzwonił do mnie trener Borecki, który akurat przejmował łódzki ŁKS. Nie miałem innych poważnych propozycji więc od razu zgodziłem się na grę w ŁKS-ie. Bardzo mile wspominam ten roczny pobyt w ŁKS-ie i mam nadzieję, że może jeszcze kiedyś tam wrócę.

To był rok bez bramki?

- Grając w ŁKS-ie miałem tyle sytuacji do zdobycia bramki, że ludzie łapali się za głowy jakim cudem to nie wpadało. Najbardziej w pamięci utkwił mi mecz z Cracovią Kraków w Krakowie: pięć metrów, pusta bramki i ja trafiam obok. Nie wiem jak można było tego nie strzelić. Śmiali się ze mnie, że gdybym wszystko wykorzystał to mógłbym z Pawłem Brożkiem i moim bratem rywalizować o koronę króla strzelców. Pamięta się niektóre takie sytuacje. Śnią się one po nocach i później z bólem ogląda się też skróty z tych spotkań.

Będąc zawodnikiem ŁKS-u zagrałeś w barwach Stali Głowno.

- Stal Głowno to króciutki epizod w mojej przygodzie z piłką nożną. To jest taki klub satelicki ŁKS-u Łódź. Tam grają zawodnicy, którzy w ŁKS-ie nie łapią się do szerokiej kadry, albo tacy, którzy potrzebują ogrania po kontuzji. Ja na zimowym obozie przygotowawczym w Turcji złamałem palec u prawej nogi. Leczyłem się dosyć długo, bo miałem ponad miesięczną przerwę i dlatego też zostałem odesłany do Stali Głowno na jeden mecz, żeby po tym urazie wrócić. Nie bardzo byłem tym pomysłem zachwycony, ale trzeba było tak zrobić. Zagrałem tam pół spotkania i mogłem wrócić do ŁKS-u. To była Wielka Sobota dlatego nie uśmiechało mi się jechać do Olsztyna, na drugi koniec Polski, bo jak wiadomo Święta Wielkanocne chciałem spędzić z rodziną w domu.

Jak oceniasz takie "twory" jak kluby satelickie?

- Powiem szczerze, ze ja osobiście nie za bardzo akceptuję coś takiego jak kluby satelickie, bo wolę jak w klubie są rezerwy i tam można się ogrywać właśnie po kontuzji, czy w przypadku gdy ktoś nie mieści się w składzie pierwszej ekipy.

W Ostrowcu miałeś okazje zagrać w rezerwach KSZO.

- Po tej ostatniej kontuzji czułem się dobrze i już sam poprosiłem trenera, żebym zagrał w rezerwach KSZO. Wiadomo, że w tym pierwszym meczu jeszcze nie wyglądało to najlepiej - przede wszystkim fizycznie - bo nie byłem jeszcze przygotowany kondycyjnie do tego, żeby grać całe mecze. Ale jest to coś fajnego, żeby wejść w prawdziwy rytm meczowy po kontuzji. Na pewno nie była to dla mnie żadna kara, bo sam poprosiłem o możliwość gry trenera.

Ciężko trenowałeś i kontuzja wróciła?

- Mam swoje przemyślenia odnośnie tej kontuzji. Wydaje mi się, że za wcześnie wszedłem w taki ciężki trening jeszcze gdy trenerem był Andrzej Wiśniewski. Mogłem powiedzieć trenerowi, że nie zgadzam się na coś takiego, ale skoro trener tak zadecydował to biegałem. Staram się nie kłócić ze szkoleniowcami, a może nie zawsze jest to najlepsze. Wykonywałem zalecenia trenera i niestety znowu, odnowiła mi się kontuzja i znowu straciłem dwa tygodnie i powtórka - rehabilitacja, siłownia, siłownia i jeszcze raz siłownia, bo biegać praktycznie nie mogłem.

Jak znosisz treningi bez piłki?

- Samego biegania chyba żaden zawodnik nie lubi, ale wszyscy wiemy, że bez takiego treningu w okresie przygotowawczym nie da się później grać. Jeśli ktoś nie ma siły, to nie ma prawa grać. Swoje bez piłki też trzeba wybiegać. Są zawodnicy, którzy sobie z tym radzą i nawet jak jest zwykłe bieganie to holują piłkę (śmiech).

Wiesz dokładnie co oznacza skrót KSZO?

- Słyszałem dwie wersje rozwinięcia nazwy klubu: Klub Sportowy Zakładów Ostrowieckich, albo Klub Sportowy Z Ostrowca (śmiech), ale jestem pewien, że ta pierwsza wersja jest poprawna.

Jak zaczynasz dzień w poniedziałek?

- W poniedziałek oczywiście zaczynam od przeglądu prasy lokalnej jak i ogólnopolskiej. To jest podstawa. Zawsze jakieś drobne na gazetę się znajdą, więc codziennie staram się kupować prasę sportową, przede wszystkim Przegląd Sportowy. Poczytać co tam w świecie piszczy.

Zwracasz uwagę na to co piszą o tobie?

- Nie ukrywam, że zawsze patrzę co dziennikarze o mnie piszą. Jeśli ktoś mówi, że go to nie interesuje to tak nie jest. Zawsze w jakiś tam sposób każdy czyta o sobie, czy dobrze napisali, czy źle. Nie boję się krytyki i każdy artykuł przyjmuję do siebie. Lubię też poczytać o poprzednich klubach, w których grałem. Przejrzeć składy, analizy, jak kto grał. Mam też kontakt z zawodnikami z innych klubów, z którymi grałem i często rozmawiamy o sytuacji w klubach, wynikach praktycznie o wszystkim.

Twój typ kobiety, to…?

- Mój typ kobiety to moja żona. Poznaliśmy się na boisku do siatkówki. Często chodziliśmy grać i tak się poznaliśmy i trwa to do dziś już siedem lat. Chociaż akurat żona nie jest jakąś zagorzałą sportsmenką. Oczywiście interesuje się piłką nożną, bo "musi lubić" się nią interesować (śmiech), ale nie ciągnie jej, żeby samemu gdzieś grać. Bawi się sportem czysto rekreacyjnie.

Bycie żoną piłkarza wymaga wielu wyrzeczeń.

- Doskonale wiedziała, że wiąże się z piłkarzem i mało czasu jest dla siebie. Trzeba się z tym jakoś pogodzić. Na razie nie narzeka.

Jak trafiłeś do KSZO?

- Po sezonie w którym utrzymaliśmy się z ŁKS-em w pierwszej lidze, dostałem sygnał z Ostrowca. Zadzwonił do mnie Sławomir Krawiec i spytał jaka jest moja sytuacja w ŁKS-ie. Powiedziałem, że mam jeszcze kontrakt ważny z ŁKS-em, ale jeśli nie będzie woli trenera ŁKS-u, żebym tam został, to bardzo chętnie skorzystam z propozycji i tak się właśnie stało. Pierwsze dwa tygodnie po okresie urlopowym trenowałem z ŁKS-em, ale potem drużyna wyjechała na obóz. Dla mnie zabrakło miejsca w autokarze, zostając przesuniętym do drużyny Młodej Ekstraklasy. Tam trenowałem i czekałem na jakieś konkretne propozycje z innych klubów. Odezwał się pan Krawiec i niewiele się zastanawiając przyjąłem tę propozycję.

Nie obawiałeś się konkurencji w linii ataku, bo na tę pozycję zostałeś ściągnięty?

- W ŁKS-ie przeważnie występowałem jako prawy pomocnik, natomiast klub rzeczywiście ściągnął mnie tutaj jako napastnika. Na początku się dziwiłem, patrząc na kadrę i widząc tylu napastników, że klub chce jeszcze mnie. Ale podpisałem kontrakt i na treningach pracowałem, żeby przekonać trenera i zdobyć miejsce w podstawowym składzie.

Nie próbowałeś zasugerować trenerowi, że może powinien dać ci szansę w pomocy?

- Każdy trener ma swoje koncepcje gry. Jeśli trener uznałby, że mamy zagrać w ustawieniu 1-1-1-8 (śmiech), to byśmy pewnie takim zagrali. Trzeba umieć wykorzystać potencjał drużyny. Jeśli jest tylu napastników, to trzeba umieć znaleźć im miejsce na boisku. No ale wiemy jak to się potoczyło. Tu kontuzja, tam kartka i okazuje się, że taka kadra jest potrzebna, zwłaszcza w klubie, który ma aspirację awansować, a takim klubem jest KSZO.

Testy przed ostrowiecką publicznością też wypadły doskonale.

- Przyszedłem do KSZO i od razu zagrałem w sparingu, w którym strzeliłem dwie bramki. Lepszego debiutu nie mogłem sobie tu w Ostrowcu wymarzyć. Szkoda tylko, że potem nie potoczyło się to tak, jakbym sobie tego życzył, jak kibice, trenerzy, działacze oczekiwali. Jak wiadomo, w pierwszym meczu w sezonie złapałem kontuzję. Leczenie moim zdaniem trwało za długo, bo kontuzję którą się leczy 2-3 tygodnie, ja leczyłem dwa miesiące. Trener też miał do mnie jakieś ale, że tak długo się to leczy, ale tak to wyglądało. Nie będę się wypowiadał o poziomie medycyny w Ostrowcu. Ale mam nadzieję, że wszystko to co złe, jest już za mną.

W ŁKS-ie zawodziła u ciebie skuteczność?

- Rzeczywiście, w ŁKS-ie miałem bardzo dużo sytuacji. Praktycznie w każdym meczu dochodziłem do kilku stuprocentowych, ale przez rok gry w ŁKS-ie, nie zdobyłem żadnej bramki. To też właśnie wpłynęło na to, że nie zostałem w Łodzi, bo od takich zawodników jak ja, oczekuje się zdobywania bramek, a nie tylko dochodzenia do sytuacji. Staram się w życiu niczego nie żałować. Jeśli już coś zrobię źle, to staram się wyciągnąć z tego wnioski, aby już nie popełniać podobnych błędów. Dlatego też nie mogę powiedzieć, że żałuję czegokolwiek.

Często zdarzało się tak, że piłkarze, którzy przychodzili do KSZO nie potrafili zdobywać bramek, choć wcześniej nie sprawiało im to problemu.

- Na szczęście w moim przypadku stało się odwrotnie i te bramki zdobywam, choć muszę przyznać, że nie tak sobie wyobrażałem ten pobyt w Ostrowcu. Znowu w tym miejscu muszę wrócić do tej nieszczęsnej kontuzji, bo miałem nadzieję, że bardziej pomogę tej drużynie, ale wszystkiego nie da się przywidzieć. Boisko weryfikuje wszystko i także moje plany przez tę kontuzję zostały zweryfikowane. Natomiast cieszy już teraz powrót na boisko i fakt, że jakiś wpływ miałem na te wygrane czy zremisowane mecze. Cieszę się, że się przełamałem, ale jak wspomniałem do końca nie jestem zadowolony, bo nie tak miało to wyglądać.

W ostatnich spotkaniach rundy zdobyłeś trzy bramki.

- Ostatnie mecze i faktycznie trzy bramki. Wcześniej jeszcze był mecz w Olsztynie, gdzie wszedłem w końcówce na dwadzieścia minut, gdzie też miałem swoje sytuacje, których nie strzeliłem. Przegraliśmy ten mecz. Potem był kolejny u siebie z Hetmanem Zamość. Też wszedłem, ale niczym szczególnym się nie wyróżniłem, aż przyszedł mecz w Iławie, gdzie trener zaufał mi i wystawił w pierwszym składzie. Wydaje mi się, że odwdzięczyłem mu się dobra grą i strzelona bramką. Potem kolejny mecz ze Startem Otwock – też wydaje mi się dobra gra z mojej strony. Szkoda tylko tego ostatniego meczu z Ponidziem, bo powinniśmy byli ten mecz wygrać. Zakładaliśmy sobie, że w dwóch ostatnich meczach zdobędziemy sześć punktów, ale trzeba było te plany zweryfikować. Taka jest piłka, taki jest sport, że nie wszystko da się wygrać. Ale nie ukrywam, że niedosyt spory pozostał po tamtym meczu.

Czyli w KSZO przełamałeś niemoc strzelecką?

- Cieszę się, że doszedłem właśnie w KSZO do tej formy strzeleckiej, bo to naprawdę nie jest dla zawodnika przyjemne, gdy dochodzi do sytuacji, a nie potrafi ich wykończyć. Mam nadzieję, że przełamałem się już na dobre. Na razie dobrze to wygląda. W trzech ostatnich meczach strzeliłem trzy bramki. Szkoda, że nie ma kompletu punktów, ale na razie jestem zadowolony ze swojej postawy. Myślę, że trener też, kibice chyba również.

Zdążyłeś już polubić Ostrowiec?

- Jeśli chodzi o pierwsze dwa tygodnie mojego pobytu w Ostrowcu, to bardzo niemile je wspominam ze względu na policję. Dostałem dwa mandaty. Pierwszy – na alei Jana Pawła II pojechałem prosto z pasa, z którego należało skręcić w lewo. Za skrzyżowaniem niestety stali panowie, których to zainteresowało. Niestety nie dało się nic wytłumaczyć, że dopiero co przyjechałem do Ostrowca, że jestem piłkarzem KSZO, że znam trenera Kapsę, który był policjantem. Żadne tłumaczenia nie przekonały pana policjanta. Musiałem zapłacić 300 złotych mandatu i dostałem 5 punktów karnych. Drugi raz zostałem zatrzymany za przekroczenie prędkości. Na "czterdziestce" pojechałem ponad 60, czyli przekroczyłem o ponad 20 kilometrów dopuszczalną prędkość. Dodatkowo brak zapiętych pasów. Jak pan policjant zaczął liczyć ile mnie to będzie kosztowało i ile punktów zbiorę, to naprawdę mnie to troszeczkę zasmuciło. Ale znowu spróbowałem znanego scenariuszu, że śpieszę się na trening, jestem spóźniony, bo już po zbiórce, tam też dostanę kare. Pan policjant zlitował się w końcu nade mną i skończyło się mandatem za brak gaśnicy.

Ale teraz już zapinasz pasy?

- … Tak, zapinam (śmiech).

A jak ci się podoba atmosfera w drużynie?

- Atmosfera ogólnie bardzo fajna. W szatni prym wiedzie Krystian Kanarski, Łukasz Matuszczyk i Marcin Dziewulski. Zawsze któryś coś wymyśli. A to zawiąże drugiemu buty, a to je pokoloruje. Ale to są takie miłe epizody, które na pewno zbliżają wszystkich do siebie, a nie oddalają. Mi na szczęście nie wiele robią, ale też się zdarza. Często jeżdżę ubrudzonym samochodem, więc czasami zbierają się na nim różne dziwne napisy (śmiech).

Wyjeżdżając na mecz dzień wcześniej macie szansę pozwiedzać miasto, w którym gracie?

- Jeśli wyjeżdżamy na mecz dzień wcześniej, to przeważnie przyjeżdżamy do hotelu wieczorem i nie ma czasu na nic. Jemy kolację i kładziemy się do łóżek, żeby jak najlepiej przygotować się do meczu. Rano śniadanie, potem obiad i na mecz. Nie ma czasu na jakieś zwiedzanie. Wyjazdy na mecze, to nie wycieczki turystyczne, tylko praca. Nie ma czasu na jakieś zwiedzanie. Jeśli ktoś lubi zwiedzanie, to robi to już w czasie wolnym w przerwach między rundami. Ja akurat takie przerwy najbardziej lubię spędzać w domu rodzinnym w Ustroniu. Tam najlepiej się czuję. Jest świeże powietrze, cisza, spokój.

Jest stadion, który jakoś szczególnie zapadł ci w pamięci?

- Bardzo mi się podoba stadion w Łęcznej. Może też z tego powodu, że tam zaliczyłem swój pierwszoligowy debiut i darzę go pewnym sentymentem. Jest to ładny, kameralny obiekt. Nie mówię, że w Ostrowcu jest brzydki, bo to też podobny, w sumie jeden z chyba ładniejszych w Polsce. Chociaż teraz te stadiony robią się już coraz większe, coraz ładniejsze, więc miejmy nadzieje, że będzie takich ładnych stadionów w Polsce przybywało, bo te niektóre stadiony, naprawdę nie wyglądają najlepiej.

Jesteś bardzo szybkim zawodnikiem. Jednak piłka nożna wygrała ze sprintem.

- Zawsze wszyscy mnie pytają o to samo: Czy mierzyłem sobie czas? Chyba w końcu będę musiał iść na jakąś bieżnię stu metrową i ten czas zmierzyć (śmiech). Drugie takie pytanie to: Kto jest szybszy? Ty czy brat? Tak naprawdę nie wiem. Pewnie brat, chociaż nigdy razem nie startowaliśmy.

Komentarze (0)