Wielka kariera sportowa, zarobki, które nie mieszczą się w głowie przeciętnego "Kowalskiego", kawior z szampanem na śniadanie i nagle... W jednej chwili stracili cały majątek, popadli w długi. Oto kilka wstrząsających historii znanych polskich sportowców.
Na stole 200 milionów dolarów
Wydaje się, że o Andrzeju Niemczyku wiemy wszystko: doskonały fachowiec, miał wyśmienite wyniki w Niemczech oraz Turcji, wrócił do Polski i od razu poprowadził "Złotka" do dwóch triumfów w mistrzostwach Europy (2003, 2005) z rzędu. Na dodatek wygrał walkę z nowotworem. Człowiek sukcesu, szczęściarz, zarobił potężne pieniądze.
[ad=rectangle]
Racja. Mało kto jednak wie, że Niemczykowi zawalił się świat. W 1975 roku w jednej chwili stracił cały swój majątek. - Następnego dnia po katastrofie finansowej wstałem, jak zawsze. Zrobiłem kawę, przygotowałem śniadanie, usiadłem do codziennych gazet i... Dotarło do mnie, że jestem bankrutem. Oblał mnie zimny pot. Ciśnienie tak skoczyło, że gdybym zadzwonił po pogotowie, to pewnie zostawiliby mnie w szpitalu - wspomina w rozmowie z portalem SportoweFakty.pl.
Twórca "Złotek" stracił ponad milion dolarów, bo zabrał się za coś, na czym się nie znał. Jeszcze za czasów pracy w Turcji poznał biznesmena oraz adwokata. Zaprzyjaźnili się. Po pewnym czasie namówili Polaka na wspólne interesy. Niemczyk naganiał bogatych klientów z Turcji, a jego biznesowi partnerzy ułatwiali im start w przetargach - głównie w Chinach. - Na przetargach zarabiało się niewyobrażalne pieniądze. Pamiętam, że kiedyś na stole u mnie w domu leżały czeki na 200 milionów dolarów - wspomina Niemczyk.
Wspólnicy (Niemczyk zaangażował również swoją żonę) wpadli w końcu na odważny pomysł. Mieli już dość roli pośredników i "marnych" prowizji, chcieli sami wystartować w takim przetargu. Sprzedali domy, samochody, pamiątki rodzinne. - Uzbieraliśmy siedem milionów dolarów - mówi nam Niemczyk.
[nextpage]
Weszli w układ z jednym z największych argentyńskich banków, zdeponowali tam wszystkie pieniądze. Mieli pecha. Trafili na kryzys walutowy, który rozpoczął się w Meksyku i błyskawicznie opanował całą Amerykę Łacińską. Ich bank upadł, oni stracili pieniądze. - Gdybym był słabszy psychicznie, pewnie palnąłbym sobie w łeb, zażył całe opakowanie silnych lekarstw, albo powiesił się na drzewie - dodaje były trener "Złotek".
Zaczął szukać sznurka
Kazimierz Deyna i Franciszek Smuda stracili mniej - pierwszy ok. 350 tys. dolarów, obecny trener Wisły Kraków - 250 tys. "zielonych". Obu oszukał ten sam człowiek, Ted Miodonski. To menedżer i biznesmen, który pomagał Polakom, głównie piłkarzom, odnaleźć się w Stanach Zjednoczonych. Miodonski tak zakręcił Deyną i jego żoną, że otrzymał od nich wszelkie prawa do dyspozycji środkami, które wpływały na ich konto w jednym ze szwajcarskich banków. - Ukradł nam 350 tys. dolarów. Cztery lata walczyłam o odzyskanie przynajmniej części tych pieniędzy. Tymczasem procenty rosły, dług powiększył się do 1,5 mln dolarów. Co z tego, że wygrałam proces, skoro straconych pieniędzy już nigdy nie zobaczyłam - przyznała w rozmowie z serwisem legia.com żona Deyny, Mariola.
Od tej historii rozpoczęły się problemy legendarnego piłkarza. Z dnia na dzień stopa życiowa jego rodziny mocno się obniżyła, narosło wiele innych problemów, wpadł w szpony hazardu, nadużywał alkoholu, żona zdecydowała się na separację. Jego życie zamieniło się w koszmar.
Fatalne zdanie o Miodonskim ma również Franciszek Smuda. Były selekcjoner naszej kadry grał i pracował w Stanach Zjednoczonych (dwa razy). Występował nawet u boku legendarnego George’a Besta (w Los Angeles Aztecs), zarabiał niezłe pieniądze.
[nextpage]Zgłosił się do niego właśnie polonijny biznesmen. Wiedział doskonale, że Smuda sporo odłożył. Pieniądze miały się przydać po powrocie do Polski. Miodonski obiecał spory zysk, najprawdopodobniej rzeczywiście ulokował kasę na giełdzie. Inwestycja się nie udała, na dodatek zwodził miesiącami coraz bardziej zniecierpliwionego Smudę. Kiedy Franz w końcu dowiedział się całej prawdy... - Siedziałem w hotelu załamany, dopadła mnie pewna myśl: trzeba skończyć z sobą! Zacząłem nawet szukać sznurka - wspomina.
"Świetny kolarz, biznesowy niedojda"
- Mam potężne długi, różnym firmom, a nawet prywatnym osobom jestem winien 750 tys. złotych - wypowiedziane w 2006 roku słowa Zenona Jaskuły wstrząsnęły sportowym środowiskiem.
Jeden z najlepszych kolarzy w historii Polski przyznał się do swojej słabości. Kibice nie mogli uwierzyć w to, co właśnie usłyszeli. Przecież jeszcze 10 lat wcześniej doskonale radził sobie w zawodowym peletonie: wygrany etap w Tour de France, wysokie miejsca w Giro d’Italia czy Tour de Suisse, ścisła czołówka podczas mistrzostw świata. Zarobił spore pieniądze, za sam udział w Tour de France 1993 na jego konto podobno wpłynęło prawie 400 tys. marek. Kupił willę nad włoskim jeziorem Garda, miał ekskluzywny apartament w Warszawie.
Wydawało się, że po zakończeniu kariery nadal będzie żył na wysokim poziomie. Zwłaszcza, że porozumiał się włoską firmą Mapei (producent spoin, klejów, fug, chemii budowlanej) i stał się jej przedstawicielem na całą Polskę. Biznes szedł dobrze. W jednej z bardziej ekskluzywnych dzielnic Warszawy zaczął budować trzypiętrową halę wystawową, obok biurowiec. Wszystko z najdroższych materiałów. Wziął kredyty ("Newsweek" pisał o siedmiu milionach złotych) i w tym momencie jego współpraca z centralą Mapei legła w gruzach.
Partnerzy biznesowi się pokłócili (Włosi podobno chcieli przejąć polski rynek, który de facto przygotowała firma Jaskuły), znaleźli się nawet w sądzie. - Zenek nie jest typem oszusta, to po prostu biznesowy niedojda - mówił na łamach "Newsweeka" Karl Grolimund. - Był świetnym kolarzem, ale smykałki do interesów nie ma.
Zawirowania finansowe Jaskuła okupił regularnymi wizytami u psychologa. Z naszych informacji wynika, że odwróciła się od niego część środowiska kolarskiego, byłych zawodników, działaczy. Do dzisiaj na hasło: "Jaskuła", część z rozmówców nabiera wody w usta. Mimo że minęło już wiele lat, a były kolarz wyszedł na prostą.