Wirtualna Polska: Jeden historyczny wynik z Niemcami już osiągnęliśmy. Czy widzi pan szansę, żeby ograć ich także na wyjeździe?
Grzegorz Lato: Będzie naprawdę trudno. Pamiętamy wszyscy, jak wyglądał mecz w Warszawie. Niemcy przegrali 0:2, ale stworzyli co najmniej trzy "setki". Musimy być skoncentrowani. Jeśli pod tym względem nie zawiedziemy, to przy właściwie dobranej taktyce osiągnięcie remisu jest jak najbardziej możliwe.
Widzi pan jakieś konkretne atuty po naszej stronie?
- Przede wszystkim Niemcy muszą ten mecz wygrać, a my nie. Oni mają potem bardzo trudne wyjazdy do Szkocji i Irlandii, my podejmiemy Gibraltar, a na koniec eliminacji jeszcze raz zagramy u siebie z Irlandią. Mamy znacznie łatwiejszy terminarz, więc niech to rywale się martwią.
[ad=rectangle]
Jak należy zagrać w piątek - wybitnie defensywnie, czy jednak spróbować czegoś odważniejszego?
- Wiadomo, że najlepiej czujemy się w grze z kontry, więc niewykluczone, że właśnie taka będzie taktyka.
Skupienie się na obronie z tak silnym rywalem i to na jego terenie nie byłoby chyba zbyt mądre...
- Nie bójmy się aż tak Niemców. Gdy popatrzymy na wyniki ich domowych spotkań, okazuje się, że zremisowali z Irlandią, a towarzysko przegrali ze Stanami Zjednoczonymi. Już to mówi, że wcale nie musi być strasznie. Poza tym mamy w składzie zawodników z Bundesligi, Serie A, Eredivisie, więc dlaczego mielibyśmy obawiać się spotkania z Niemcami?
Pokusi się pan o wytypowanie wyniku?
- Każdy jest możliwy. Gdyby udało się wygrać, podbudowalibyśmy się niesamowicie. Na pewno nie będzie wysokiej porażki. To niemożliwe, bo takie historie na tym poziomie się już nie zdarzają. Bardzo liczę, że w piątek padnie dobry wynik, a później - w spotkaniach ze Szkocją i Irlandią - Niemcy zagrają dla nas i tam zdobędą punkty.
Czy to, co czeka nas w piątek, da się w jakikolwiek sposób porównać do potyczek z Niemcami z pana czasów, choćby do słynnego "meczu na wodzie" podczas mundialu w 1974 roku?
- Absolutnie nie i takie porównania w ogóle nie mają sensu. Dwa tygodnie temu byłem we Frankfurcie nad Menem i murawa jest tam idealna. Na tym stadionie można też zasunąć dach i to nie tak jak na naszym Narodowym, że gdy zacznie już padać, to nic nie da się zrobić. Niemcy mogą skorzystać z tej możliwości w każdej chwili. Swoją drogą szkoda, że na obiekcie wybudowanym za 2 mld zł dochodzi do takich sytuacji. To tak, jakby mieć parasol i nie móc go otworzyć w trakcie deszczu. Dziś taki mecz jak ten w 1974 roku już by się nie odbył. Trzy lata temu mieliśmy zresztą przykład, gdy przeszła ulewa przed starciem z Anglią. Pewne jest jedno: we Frankfurcie warunki do gry będą idealne.
Skupmy się na sprawach czysto sportowych. Jaka była różnica między Polską i Niemcami wtedy, a jaka jest dzisiaj?
- Czterdzieści lat temu też nie byliśmy faworytami, ale sytuacja była inna. Obie drużyny miały po cztery punkty, jednak Niemcy mieli też lepszą różnicę bramek. Żeby awansować do finału, musieliśmy wygrać, im wystarczał remis. To było bardzo ważne, bo Sepp Meier wybronił im wtedy nie tylko spotkanie z nami, ale też finał z Holandią. Bez wątpienia to był najlepszy bramkarz tamtych czasów.
Dziś ta różnica między nami a Niemcami jest mniejsza czy większa?
- Minęło wiele lat, to dwie różne epoki nie tylko w sporcie, ale też w życiu czy technice. Kiedyś wybitni sportowcy latem grali w piłkę, a zimą biegali po lodowisku, uprawiając hokej. Teraz to nie do pomyślenia. Dyscypliny stały się tak wyspecjalizowane, że każdy skupia się na jednej i w niej szlifuje detale. Życzyłbym sobie, aby nasza młodzież nawiązała do dawnych wyników. Mamy zdolne pokolenie, ciekawych piłkarzy i to jest właściwy moment na osiągnięcie sukcesu.
Czuł pan niedosyt po zdobyciu tylko trzeciego miejsca na MŚ 1974?
- Wszyscy mnie pytają, co by było, gdybyśmy grali z Niemcami na suchym boisku. Odpowiadam: nie wiem. Mecz się odbył w takich a nie innych warunkach, padł wynik 0:1 i tyle. Jedyne, co istotnie mogło nam przeszkadzać, to fakt, że na takiej zalanej deszczem murawie zdecydowanie łatwiej się bronić, a Niemcom wystarczał remis. Doskonale pamiętam, jak wiele akcji kończyło się tym, że piłka stawała w kałużach. Jednak przed mundialem nikt nie stawiał nas w roli faworytów. Mieliśmy w grupie Argentynę i Włochy. Dopiero po pierwszych zwycięstwach zaczęto na nas patrzeć inaczej. Czy czułem niedosyt? Nie, nie widziałem powodu, żeby go czuć. To był największy sukces w historii polskiej piłki.
Osiem lat później w Hiszpanii - także z pana udziałem - znów byliśmy na najniższym stopniu podium. Ten drugi raz już nie wzbudził takich emocji?
- Nie rozróżniam tych sukcesów, jeden i drugi był tak samo wartościowy. Jeśli chodzi o mnie, wiadomo, że w 1974 roku byłem królem strzelców, więc miałem dodatkowy powód do radości. Medale drużynowe smakowały jednak tak samo. Zresztą wystarczy spytać jakiegokolwiek olimpijczyka, czy ponowne zdobycie medalu cieszy mniej. Nikt tak nie powie. To wy, dziennikarze próbujecie czasami to rozróżniać, ale sportowcy zawsze cieszą się tak samo. Inny był tylko klimat wokół tych mundiali.
Ma pan zapewne na myśli odbiór tego sukcesu?
- Zgadza się. W 1982 roku trwał w Polsce stan wojenny i 3. miejsce reprezentacji na mistrzostwach świata miało też wymiar społeczny. Nasi rodacy walczyli w tym czasie o wolność, mieli naprawdę trudno, a my daliśmy im choć trochę radości w tym ponurym okresie, w którym na półkach sklepowych stał tylko ocet. Pamiętam do dziś piękny telegram, jaki przed meczem z ZSRR otrzymaliśmy z Poczty Głównej w Warszawie. Znajdowały się na nim tylko trzy słowa: "Musicie, musicie, musicie".
Na jakie nagrody mogliście liczyć po mundialowych sukcesach?
- Były premie pieniężne - wypłacane zarówno w złotówkach, jak i dolarach. Nie były to jakieś powalające sumy, choć dało się za nie kupić samochód. Kadra za występ na mistrzostwach świata w 1974 roku zarobiła 2 lub 3 mln dolarów, ale te pieniądze zabrało państwo. My oprócz premii dostawaliśmy jeszcze odznaczenia państwowe, lecz nic konkretnego z nich nie wynikało. Osiem lat później premie dewizowe miały większe znaczenie, bo dolary chciał mieć każdy, choć mnie osobiście tak bardzo to nie dotyczyło. Od dwóch sezonów grałem już w Belgii.
Dostawaliście również nagrody rzeczowe?
- To były głównie puchary i różne pamiątki, choćby z zakładów pracy. Wiele z nich nadsyłano do Telewizji Polskiej, ale gdy później ludzie pytali, czy ostatecznie trafiły do nas, okazywało się, że nie.
Rozmawiał Szymon Mierzyński