Andrzej Juskowiak: odpuszczanie Ligi Europy może odbić się Lechowi czkawką

Za czwartkowym rywalem Lecha Poznań, Andrzej Juskowiak, nie przepada. CF Belenenses za każdym razem stawiał Polakowi trudne warunki. Juskowiak, w latach 1992-95 piłkarz Sportingu Lizbona, nie zdobył przeciwko tej drużynie żadnego gola.

Mateusz Karoń, WP SportoweFakty: Jakoś nie dziwi mnie, że nie lubił pan meczów z Belenenses...

Andrzej Juskowiak: Zazwyczaj grali o życie, a przeciwko nam pokazywali dużo więcej niż potrafią. Dla nich derby ze Sportingiem czy Benfiką były ogromnym przeżyciem. Spinali się maksymalnie, a ich defensywne usposobienie powodowało, że napastnik miał bardzo trudne życie.

Kości trzeszczały?

- Właściwie do tego się ograniczali. Trzeba było nieźle się z nimi naszarpać. Poza kopaniem, nie prezentowali niczego interesującego.

To była drużyna wybitnie defensywna?

- Nigdy nie mieli zawodników stworzonych do atakowania. Technikami też bym ich nie nazwał. Najlepsi juniorzy z miasta trafiali do akademii Benfiki albo Sportingu. Oni zawsze byli drużyną trzecią. Zresztą, jeśli grali w ekstraklasie, to tylko dzięki dobrze scalonej linii obrony.

Was spotkania z zespołem trzeciej kategorii specjalnie nie rajcowały?

- Podchodziliśmy spokojnie, ale wiadomo – ulica nie żyła tymi meczami już kilkanaście dni przed ich rozpoczęciem. Wynikało to głównie z ogromnej różnicy w liczbie fanów. Jeśli ktoś już im kibicował, to raczej dlatego, że miał jakiś sentyment. Na przykład grał tam jakiś członek jego rodziny.

Derby z wami zapełniały ich stadion w ciut więcej niż połowie.

- Zawsze jak przyjeżdżam do Portugalii, staram się obejrzeć jakiś mecz. Zdarzają się problemy, żeby dostać bilet na Benfikę i Sporting. Na Belenenses można iść bez kolejki. Nie ma też co się dziwić, że frekwencja jest tam tak niska. Cały czas balansują na granicy spadku.

Warunków do piłki nie ma?

- Stadion położony jest w pięknym miejscu - niedaleko przystani jachtowej. Ogólnie to klub raczej przejściowy. Idealny dla kogoś, kto chce się wybić. Znam ich trenera Ricardo Sa Pinto, graliśmy razem w Sportingu. Pod jego wodzą powinni coś osiągnąć. Facet ma niesamowity charakter, ale jak widać - gładko mu nie idzie.

Cieszy się pan, że Lech Poznań trafił na taką drużynę?

- Filozofia gry Sa Pinto oparta jest na defensywie. Do poprzedniej kolejki ligi portugalskiej dużo remisowali. Czyli możemy wywnioskować, że szkoleniowiec preferuje bezpieczną grę. Fakt, z przodu mają ciekawego gracza -Kucę. Ale w tej chwili za dużo spoczywa na jego barkach. Latem spotkałem się z Pawłem Kieszkiem. Jego Estoril grał sparing z Belenenses i skończyło się właśnie remisem. Już wtedy było widać, w jakim kierunku ta drużyna pójdzie.

Można szukać pozytywów w grze z takim przeciwnikiem? Zespoły prezentujące piłkę ładną i ofensywną jakoś nam nie leżą.

- Nie do końcai. Lech ma spore problemy ze skutecznością, a taka drużyna na pewno nie dopuści łatwo poznaniaków pod swoją bramkę. Gdyby Portugalczycy zagrali do przodu – byłaby szansa, by ukłuć ich kontratakiem. Tak zapowiada się męczarnia. Porażka 0:6 z Benfiką zmusi ich jeszcze bardziej do tego, by uważać.

Tyle dobrego, że nie tylko "Kolejorz" przeżywa kryzys...

- Najzabawniejsze jest to, że mistrz Polski nie gra źle. Brakuje jedynie skuteczności. Im dłużej taka sytuacja trwa, tym gorzej dla piłkarzy. Można zrobić dobrą odprawę, ale ona nie musi przynieść skutku. Nie wykorzystasz dwóch, trzech sytuacji i kibice zaczną coś pokrzykiwać. Nerwowa atmosfera będzie się udzielała. Kiedy grałem w Lechu, takich problemów nie było. Byliśmy silni, bardzo ofensywni i mieliśmy kilka mocnych charakterów.

Ale jako piłkarz Energie Cottbus przeżył pan dwie takie serie w jednym sezonie: osiem i dziesięć meczów bez zwycięstwa.

- To trochę inna sytuacja. Mówimy o zespole, który dopiero co wygrał ligę. W ciągu kilku tygodni Maciejowi Skorży nagle posypało się niemal wszystko. Energie natomiast cieszyło się z każdego punkciku. Kryzys był tam codziennością. Mieliśmy wkalkulowane okresy bez zwycięstwa.

Trener Eduard Geyer stosował "cudowne" terapie: wahadła, koperty, ewentualnie lasek...

- Nie widzieliśmy różnicy po porażkach. Obciążenia treningowe były tak duże, że naprawdę trudno było je wytrzymać na co dzień. Śmialiśmy się, że w Cottbus nie płacą nam za punkty, tylko za przebiegnięte kilometry.

Wracając do Lecha, jest jakiś sposób na odkręcenie takiego wiru porażek?

- Kierownictwo odwołało wypłatę premii za europejskie puchary, więc wybrano metodę wstrząsu. Nie wiem, czy to dobre rozwiązanie. Najważniejsze, żeby w końcu wygrać. Przełamanie może wiele zmienić.

A w czym widzi pan problem?

- Brakuje zawodnika, który w trudnych momentach wziąłby ciężar gry na siebie. Po meczu z Podbeskidziem Bielsko-Biała nie mogę się oprzeć wrażeniu, że lechici boją się podjąć ryzyka. Brakuje decyzji o strzale zza pola karnego. Trener powinien ich do tego przekonać. Bramki padają nie tylko w stuprocentowych sytuacjach.

Brakuje w szatni Lecha mocnego charakteru?

- Myślałem, że takim będzie Łukasz Trałka, ale nie daje rady. Dariusz Dudka i Marcin Robak również zostali sprowadzeni, by dać szatni większą pewność siebie. Dziwi mnie ten problem, bo Skorża dysponuje doświadczonym zespołem.

Ligę Europy powinno się odpuścić?

- Nie nazywałbym tego tak. Z odpuszczania nic dobrego nie wyniknie. Skauci poważnych klubów będą oglądali piłkarzy Lecha Poznań, bo dla nich międzynarodowe rozgrywki mogą być bardziej miarodajne. Takie podejście może odbić się czkawką. Należy jednak koncentrować siły na mecze ligowe.

Myśli pan, że uda się szybko wyjść z kryzysu?

- Mam nadzieję. Lech ma drużynę, która może seryjnie wygrywać w Ekstraklasie. Ważne, że pozycja trenera póki co nie jest zagrożona. Gdyby tak było – niepewność mogłaby całkowicie związać nogi zawodnikom.

Rozmawiał Mateusz Karoń

Źródło artykułu: