Barca nie jest bankrutem, ani bankructwo jej nie grozi. To nie o to chodzi. Taki klub nie zbankrutuje nigdy, bo za dużo ma fanów w całym świecie, zbyt wiele firm i osób zarabia na jego popularności. Natomiast wydaje się wątpliwe, by w najbliższych latach była w stanie utrzymać poziom życia godny swojego stanu, poziom, który sama sobie wyznaczyła, z niemałym trudem osiągnęła, i do którego przyzwyczaiła wielbicieli. Przypomina dziś zamożnego i dobrze zarabiającego człowieka, który jednak musi zmienić nawyki, bo na życie po dawnemu mimo wszystko go nie stać. W Barcelonie lepiej już było.
Obecne władze klubu po prostu przeszarżowały z wydatkami i dziś stanęły przed koniecznością ostrego zaciśnięcia pasa. Kibice Barcy, nie łudźcie się: zimą klub nie kupi żadnej gwiazdy. Bo nie ma na to pieniędzy. A gdyby mimo wszystko kupił za pożyczone, za kilka miesięcy obecny prezydent i jego junta musieliby odejść. A więc - nie kupi, bo żaden karp za przyspieszeniem Bożego Narodzenia głosować nie będzie.
Limity, ach limity
Sprawa jest zawikłana. Lata rozbuchania finansowego, które spowodowały, iż klub jest cały czas potężnie zadłużony, należą do przeszłości. Socios w pewnym momencie zdali sobie sprawę, że strategia: zastaw się, a postaw się nie jest właściwa, doprowadzi prędzej czy później do samounicestwienia. Kryzys w całym kraju i ogólna refleksja obywateli Hiszpanii, że należy jednak kontrolować wydatki, przełożyła się też na sposób myślenia o sprawach klubu. Modnym hasłem stała się dyscyplina budżetowa, zmniejszanie zadłużenia. Dlatego też od kilku lat każda kolejna ekipa obejmująca władzę w FCB obiecywała utrzymanie potęgi zespołu przy zachowaniu pryncypiów ekonomicznych. Zwłaszcza obecny sternik, Josep Maria Bartomeu, przekonywał, że można zarazem mieć ciastko i zjeść ciastko. Jednak jest to przecież oczywista utopia. Teraz nadeszła chwila, kiedy trzeba zdecydować: ciacho do buzi, czy na talerz.
Pierwsze wędzidło sternicy klubu nałożyli sobie sami. To właśnie Bartomeu i jego ludzie przeforsowali wprowadzenie do statusu klubu zapisu, że cały zarząd będzie musiał podać się do dymisji jeśli przez dwa kolejne cykle rozliczeniowe stosunek dochodów do wydatków i długu nie będzie się kształtował odpowiednio. Nie wdając się w zawiłości buchalteryjne, obecnie wygląda on bardzo źle. Trzeba wydatki ciąć, a dochody powiększać, bo inaczej wkrótce władze przejmie kto inny.
Jakby tego było mało, trzeba też liczyć się z ograniczeniami zewnętrznymi. We wrześniu poprzedniego roku władze LFP wprowadziły limity transferowo-płacowe dla wszystkich klubów La Liga, opierając je o poziom dochodów. Należy je nazwać transferowo-płacowymi właśnie, bo owa wyznaczona kwota obejmuje nie tylko sumę wynagrodzeń piłkarzy, ale też amortyzację transferów. Przykładowo: jeśli klub kupuje gracza za sto milionów euro i podpisuje z nim kontrakt na pięć lat, to do limitu na dany sezon wlicza się dwadzieścia milionów z tytułu transferu.
Na bieżący sezon limit Barcelony wynosi 421 milionów euro. Obecnie wykorzystała ona z tej puli, według ustaleń "Marki", dokładnie tyle ile wydała przed rokiem, czyli 388 milionów. Doszły transfery i zarobki Ardy Turana i Aleixa Vidala, ubyły pensje sprzedanych Xaviego, Martina Montoi oraz Pedro i bilans wyszedł mniej więcej na zero. Jednak dziennikarz "Asa" podaje zupełnie inną kwotę, o wiele bardziej złowieszczą, bo do minimum redukującą margines działania: 419 milionów!
Już ta pierwsza suma to o dziewięćdziesiąt dwa więcej, niż w sezonie 2013-14. Skąd tak olbrzymi wzrost wydatków w dwa lata? Po pierwsze: w 2014 kupiono cały tabun zawodników: Luisa Suareza, Ivana Rakiticia, Marca-Andre ter Stegena, Claudio Bravo, Jeremy'ego Mathieu, Thomasa Vermaelena i Douglasa. Po drugie: wielu piłkarzy przedłużyło kontrakty, dostawszy znaczne podwyżki (w tym Pedro, który odszedł do Chelsea, więc kwota wydatkowana na niego wróciła do puli). Po trzecie: sporo pieniędzy wypłacono z tytułu zakończenia współpracy Xaviemu. Po czwarte: wypłacono olbrzymie premie dla zespołu za wywalczenie potrójnej korony.Pozostałe do wykorzystania (przy przyjęciu za prawdziwe optymistycznych szacunków "Marki") 33 miliony nie dają szansy na sprowadzenie zimą gwiazdy. Taki Paul Pogba to kontrakt w wysokości dwudziestu milionów i tyleż w ramach amortyzacji. Odpada, definitywnie. Może więc kierownictwo spełni postulat numer jeden trenera Luisa Enrique, czyli sprowadzenie z Celty Vigo Nolito, za osiemnaście milionów euro, widniejące w jego klauzuli odejścia? Na to też, zdaniem hiszpańskich dziennikarzy, nie ma żadnych szans. Jego transfer oczywiście nie spowodowałby sam w sobie przekroczenia limitu, jednak wtedy nie można by dać podwyżki Neymarowi. A ten oczywiście jej oczekuje już teraz, mimo że kontrakt wygasa dopiero w 2018 roku.
Dług rośnie
Dochodzi do tego wzrost zadłużenia klubu. Po kilku latach, kiedy ono spadało, teraz zarysował się bardzo niepokojący trend odwrotny. Otóż przed rokiem ta kwota wynosiła 328 milionów, a teraz opiewa na 362. Wzrosła o 34 miliony, czyli dokładnie tyle, ile zapłacono za Ardę Turana. Stało się tak mimo rekordowego w historii futbolu dochodu, jaki Barca osiągnęła w sezonie 2014-15! Wzrost długu powoduje oczywiście zmianę na niekorzyść obecnych władz owego stosunku dochodów do wydatków i długu, który może spowodować konieczność podania się do dymisji.
Na tym nie koniec. W poprzednim sezonie, po transferach Suareza i Rakiticia, klub odroczył o rok na mocy umowy z wierzycielem, spłatę jednej z transzy zadłużenia wynoszącej pięćdziesiąt jeden milionów euro. Na papierze tego długu już nie ma, w rzeczywistości jest (zatem możliwości kreatywnej księgowości już zostały do maksimum wyzyskane przez Bartomeu i jego ludzi). Jeśli prezydent nie chce, by dług się zwiększył także de iure, musi szybko znaleźć te pięć dych. A już wydał całe czterdzieści milionów, jakie otrzymał niedawno od Telefoniki za kontrakt reklamowy na Amerykę Południową. W dodatku potrzebuje pieniędzy na przebudowę stadionu. A będzie ona kosztowała, bagatela, sześćset milionów…
Trudno było panu Bartomeu zazdrościć położenia, w jakim znalazł się przed zgromadzeniem członków, które miało miejsce w minioną niedzielę. Liczby, jakimi tam operował, były nieco inne, ale wiadomo, jak to jest z księgowaniem. Jednak na pewno sytuacja finansowa Barcy nie przedstawia się różowo. Szef klubu poniekąd sam ukręcił sobie sznur na szyję. Chodzi nie tylko o kwoty wydane na piłkarzy (166 milionów latem 2014 roku i 51 milionów latem 2015), lecz także o podwyżki dla obecnych zawodników. Żądania płacowe ich menedżerów ciągle rosną. Wielkie kluby, zwłaszcza hiszpańskie, niezwykle łatwo dają się szantażować mającym ważną umowę pracownikom, że ci odejdą, jeśli nie dostaną podwyżki. A media przedstawiają sprawy tak, że to zawsze piłkarz ma rację, bo gra bardzo dobrze, zasługuje na podniesienie pensji, a chciwi szefowie klubu mu odmawiają. Dlatego też zdecydowana większość, nawet najlepiej zarabiających futbolistów, mniej więcej w połowie umowy dostaje w zamian za jej przedłużenie podwyżkę. Można odnieść wrażenie, że taki jest obowiązek klubów. Działający w takim klimacie szefowie, z Bartomeu na czele, ulegają tej presji, by nie narazić się odpowiednio nastawionym przez media kibicom i zaspokajają roszczenia zawodników. Pojawia się pytanie, czy aby hiszpańscy dziennikarze nie pozostają w tym temacie na pasku agentów, ale to zupełnie inna sprawa.
Po prośbie do Kataru
Wracając do Barcelony. Czy jest jakiś ratunek z tej opresji, wyjście z sytuacji? Oczywiście, że tak. Ratunek jest tam, gdzie zwykle, gdy brakuje kasy, czyli na Półwyspie Arabskim. Trzeba po prostu jak najszybciej przedłużyć kontrakt reklamowy z Qatar Airways. Szejkowie są bardzo chętni, by jeszcze lepiej niż według obecnej umowy rewanżować się Barcelonie za reklamę na jej koszulkach. Otóż obecnie płacą za ten przywilej trzydzieści milionów rocznie, a są skłonni dać nawet sześćdziesiąt pięć i dołożyć jeszcze trzydzieści za samo przedłużenie umowy. Godzą się też, jak donosi "AS" na rezygnację z miejsca reklamowego na koszulkach treningowych, które również ma swoją wartość i można je będzie sprzedać komu innemu.
Tak więc Bartomeu może zarobić na szybko sto milionów - akurat tyle, by opędzić najpilniejsze wydatki, zdobyć spokój na jakiś czas. I z całą pewnością z tej opcji skorzysta, mimo że u wielu kibiców nie przysporzy mu to popularności. Co bardziej uświadomieni socios FCB nie są bowiem zachwyceni tym, że ich klub reklamuje Katarczyków. By ich nie drażnić, podczas ostatniej kampanii wyborczej Bartomeu zapewniał, że ma inną, niezgorszą ofertę, a mianowicie od japońskiego serwisu sprzedaży internetowej Rakuten. Jednak natychmiast po osiągnięciu wyborczego zwycięstwa zaprzestał nawet wymieniania nazwy tej firmy, a sam z dyrektorami od marketingu udał się do Dohy, wiadomo po co.
Tak to zaciska się katarska pętla na szyi europejskiego futbolu. Szejkowie kupili kilka klubów, gdzie płacą piłkarzom bardzo dużo, w związku z czym ci grający w pozostałych wielkich domagają się równie monstrualnych pensji. By zdobyć na nie pieniądze, władze takiej Barcy muszą prosić o nie Katarczyków. W istocie rzeczy piękną fikcją jest, iż właścicielami Barcelony są jej kibice. Szejk by się uśmiał...
To się już nie powtórzy
Na razie jednak nowej umowy nie ma. Podobnie jak pieniędzy na transfery zimowe. A kibice, owszem, domagają się dobrych wyników finansowych, ale także utrzymania poziomu sportowego i nowych gwiazd. Za te resztki, jakie pozostały do wydania, kogoś trzeba będzie jednak pozyskać. Nie ma szans na Pogbę, trzeba będzie w końcu powiedzieć trenerowi, że również sprowadzenie Nolito to marzenie ściętej głowy. Natomiast można się postarać o wypożyczenie jakiegoś klasowego, ale już niemłodego zawodnika, z tak dużym doświadczeniem i klasą, że od razu będzie w stanie wspomóc zespół, nawet jeśli otrzyma wyjściowo zaledwie status rezerwowego, a przy tym już "zarobionego", bez wielkich oczekiwań finansowych. Jednym słowem, poszukuje się nowego Henrika Larssona. Szwed w latach 2004-06 był zawodnikiem Barcelony i dał jej bardzo dużo. Teraz też ma zostać na Camp Nou sprowadzony ktoś jego pokroju.
A po zimie przyjdzie lato, a po styczniu lipiec, kiedy znów trzeba będzie (nie tyle: wolno będzie, ile właśnie: trzeba będzie - by zaspokoić oczekiwania fanów i pokazać im, że nic się nie zmieniło) kupować piłkarzy. A w kasie nadal nie będzie na to gotówki. Należy raczej wykluczyć to, że Barca jeszcze kiedykolwiek wyda na transfery w jednej sesji kwotę rzędu stu pięćdziesięciu milionów euro, albo kupi jakiegoś Neymara. Szejkowie owszem, chcą mieć godnych rywali dla swoich Manchesterów City i innych Paris SG, ale te kluby w końcu przecież muszą zacząć wygrywać...
Leszek Orłowski
CZYTAJ WIĘCEJ W PIŁCE NOŻNEJ:
Prijović odesłany do rezerw --->>>
Teodorczyk powrócił. I to w jakim stylu! --->>>
Znane nazwiska na liście życzeń Legii --->>>
Kibicuj "Lewemu" i FC Barcelonie na Eleven Sports w Pilocie WP (link sponsorowany)