Jan Urban: Kryzys zażegnany? To spójrzcie w tabelę

 / PAP/Bartłomiej Zborowski
/ PAP/Bartłomiej Zborowski

Miesiąc pracy Jana Urbana przyniósł diametralną poprawę wyników i odbudowę mentalną Lecha. Co dziś szkoleniowiec wie o swojej nowej drużynie? Czy potrafi zagwarantować awans do pierwszej ósemki po rundzie zasadniczej?

WP SportoweFakty: Kiedy Lech po raz pierwszy nawiązał z panem kontakt?

Jan Urban: Nie pamiętam, a czy to ważne?

Dołączył pan do drużyny w połowie wrześniowej przerwy reprezentacyjnej, a wcześniej było słychać różne sygnały - również takie, że Maciej Skorża zostaje.

- Wszędzie na świecie jest tak, że gdy mówią, iż trener zostaje, to z reguły po tygodniu go zwalniają.

Dla pana na pewno bardziej komfortowo byłoby zacząć pracę na początku przerwy...

- Nie miałem na to żadnego wpływu, dlatego w ogóle sobie tym nie zawracałem głowy. Po prostu nie mogłem, to nie zależało ode mnie. Klub decyduje, kiedy zwalnia trenera i kiedy zatrudnia nowego. Czy lepiej byłoby mi zacząć wcześniej? Najlepiej było objąć zespół w czerwcu, gdy zajmował 1. miejsce w tabeli. Niektórzy tak robili. Ja w danym momencie nie miałem pracy, zgłosili się do mnie ludzie z Poznania i podjąłem decyzję, że biorę tę ofertę. Gdybym się nazywał Jose Mourinho, być może wtedy mógłbym kalkulować.

Jak się pan czuł w roli strażaka? Na początku to był typowy przykład misji ugaszenia pożaru.

- Lech to wielki klub z drugim budżetem w Polsce. Coś nagle przestało iść, szefowie postanowili, że trzeba zażegnać kryzys, a sposobem będzie zmiana na ławce. W Poznaniu cierpliwość do szkoleniowców jest bardzo duża, wystarczy sobie przypomnieć, jakie zaufanie miał Mariusz Rumak.

Stawiał pan jakieś warunki? Wiadomo, że sytuacja w tabeli była i w zasadzie ciągle jest dramatyczna, a pan nie był temu winny. Tymczasem Lech oczekuje minimum awansu do ósemki, a zagwarantować tego pan pewnie nie mógł...

- Nikt tego nie zagwarantuje, to dla mnie wyzwanie. Wszyscy wiemy, że w tej drużynie jest potencjał, ale kryzysy są czymś normalnym w piłce.

Tego, co się działo z Lechem, normalnym bym raczej nie nazwał...

- A Chelsea i jej sytuacja? To podobny przykład, a jaki tam jest potencjał, jaki trener... Taka jest po prostu piłka. Szukanie przyczyn nie jest łatwe i czasem długo nie można ich znaleźć. Zastanawiasz się, czy to kwestia przygotowania, kłopotów z presją, słabej formy psychicznej i długo nie potrafisz udzielić konkretnej odpowiedzi. Liczą tu na mnie i wierzą, że uda mi się wyprowadzić zespół na prostą. Początek jest udany, zobaczymy, co będzie dalej.

Cofnijmy się do pierwszego dnia pańskiej pracy. Wszedł pan do szatni, spojrzał na zawodników i co zobaczył na ich twarzach?

- Zespół był podłamany, piłkarze mieli spuszczone głowy, dominował smutek. To jest jednak normalne i charakterystyczne dla każdego. Zawsze, gdy powinie ci się noga, coś nie wyjdzie, reakcja jest taka sama. Trzeba było jednak coś z tym zrobić i zacząć swoją robotę.

I od czego pan zaczął?

- Od rozmów z zawodnikami. Prosiłem ich o szczerość, bo to jest niesamowicie ważne. Jeśli oni się przede mną otworzą, możemy zacząć szukać wyjścia. Gdyby nie mówili prawdy i oszukiwali siebie, to będzie bardzo trudno. Pamiętajmy, że to jest grupa 25 ludzi i każdy ma swoje spojrzenie.

Szybko złapaliście wspólny język? Mam wrażenie, że akurat pan ma sporą łatwość w nawiązywaniu kontaktu, a do tego dochodzi drugi atut: sam pan grał w piłkę.

- Poszło to całkiem dobrze. Nie ukrywam, że przeszłość mi pomaga, bo nie zawsze rozmawiam z zawodnikami tylko z perspektywy trenera. Często mówię do nich również jako były piłkarz. Sam w przeszłości przez te wszystkie sytuacje przechodziłem. Wiem, jak się czuje zawodnik, któremu nie idzie. Łatwiej mi ocenić pewne kwestie, o których zawodnicy niekoniecznie mi mówią.

Udało się panu uzyskać stuprocentowy obraz tego, co się dzieje w zespole?

- Tego nigdy do końca nie wiesz, ale jeśli znasz się na ludziach, jest łatwiej. Pamiętajmy, że w takiej grupie ludzi jak drużyna piłkarska toczy się niesamowita walka. Ona nie zawsze jest okazywana spontanicznie, ale każdy ma przecież  ambicje. Mówi się o zdrowej sportowej rywalizacji, tylko że każdy przeżywa to w środku inaczej. Trener musi to kontrolować i umiejętnie wyczuwać nastroje. Wtedy będzie mieć wszystko pod kontrolą, a ten czy inny zawodnik nie poczuje się skrzywdzony.

Czuł pan satysfakcję, gdy Tamas Kadar przyszedł na konferencję prasową i otwarcie powiedział, że po zmianie trenera szansę dostają wszyscy i nikt już nikomu w drużynie nie zazdrości?

- Dla mnie sytuacja jest jasna: jak ktoś nie zasługuje, to i tak nie zagra, bo przecież nie będziemy sobie robić pod górkę. Przychodzę na trening i na nim czasem zmienia mi się punkt widzenia w stosunku do tego, co było na meczu. Potem muszę podjąć decyzję, ale oczywiście liczę na nich wszystkich. Mamy tak dużo meczów, że zmiany są koniecznie, nikt jednak nie dostanie szansy za darmo. Podobną teorię stosuję do obcokrajowców.
[nextpage]To znaczy?

- Wolę, jeśli taki zawodnik jest lepszy od Polaka. Gdy będą na równi, wolę postawić na rodaka. Dlaczego? Bo gdy byłem piłkarzem, też musiałem być lepszy od Hiszpana, gdy tam grałem.

Nie jest pan przerażony, że po wywalczeniu ośmiu punktów w czterech meczach Lech wciąż jest w strefie spadkowej?

- Oczywiście, że w jakimś stopniu jestem przerażony, ale staram się to wykorzystać we właściwy sposób. Coś się zaczyna dziać, a ja mówię wtedy: "Panowi,e spokojnie, spójrzcie w tabelę". Nie zmienia to oczywiście faktu, że osiem punktów w czterech meczach to fajna średnia i jeśli ją utrzymamy, ósemka jest jak najbardziej realna.

W drugim w meczu z Fiorentiną nadeszła pierwsza porażka. Jak pan ją odebrał? Czy przy przeciwniku grającym tak dobry i wyrachowany futbol dało się zrobić cokolwiek więcej?

- Nie do końca się zgadzam z takim postawieniem sprawy. Włosi zagrali bardzo dobrze, przez większość spotkania kontrolowali sytuację, ale ile mieli czystych szans? Na pewno dużo mniej niż u siebie, gdy byliśmy nastawieni defensywnie.

W rewanżu zdecydowały chyba detale. Lech miał rzut wolny z podobnej odległości, ale go nie wykorzystał. Fiorentina umiała to zrobić.

- To nie detale, to jakość. To było dla Fiorentiny bardzo ważne spotkanie, a mimo to Ilicić uderzył w same "widły". Przecież gdyby Włosi nie wygrali, byliby zależni od innych. Umiejętność wykańczania takich sytuacji to właśnie wielka jakość.

Czy jeśli Fiorentina pokaże tę swoją jakość, to taki zespół jak Lech może jej się skutecznie przeciwstawić?

- Łatwo nie było. Każdy widział, jak to spotkanie wyglądało. Nie było tak, że zmarnowaliśmy trzy "setki" i przestrzeliliśmy dwa rzuty karne. Mimo to uważam, że pokazaliśmy kierunek, w jakim należy iść. Graliśmy solidnie i nie dopuściliśmy rywala do wielu sytuacji. Piłkarze Violi nie mogli powiedzieć, że przed rzutem wolnym mieli jakieś inne szanse na gola. Mimo porażki pocieszające dla mnie było, że potrafiliśmy grać na wysokim poziomie z naprawdę silną ekipą.

To już nie był taki wystraszony Lech jak kilka tygodni wcześniej.

- Jeśli chodzi o pierwsze starcie z Fiorentiną, nie powiedziałbym, że tam był jakiś strach. Byliśmy po prostu przekonani, że musimy zagrać bardzo defensywnie i to robiliśmy. Nie mieliśmy pewności, że gospodarze nas nie rozmontują i np. przez pierwsze pół godziny nie strzelą dwóch goli. Jednak grając otwarcie i tak zostalibyśmy zepchnięci do defensywy. Ważne było to przekonanie, że gramy tak, jak chcemy. To zupełnie inna sytuacja niż wyjście z pressingiem, a potem mijają trzy minuty i lądujesz w swojej szesnastce, bo przeciwnik cię "klepie", a ty masz język na poziomie brzucha.

Wyjazdowy triumf z Violą jest nie do przecenienia. Pokazały to  kolejne mecze.

- Tego jeszcze nie wiem, natomiast potrafię sobie wyobrazić, co się działo w moim zespole we wcześniejszym meczu z Ruchem. Tracimy gola w 1. minucie i jak się mamy czuć? Drużyna rosła przez cały tydzień, a później przyjęła taki cios. Gdybyśmy wtedy wytrzymali z zerem w tyłach piętnaście minut, na pewno byśmy wygrali i to byłby już dla nas przełom, bo wcześniej Lech nie potrafił odrabiać strat. Zremisowaliśmy 2:2, ale ja do końca wiedziałem, na ile zespół się odbudował.

Ta prawdziwa odbudowa nastąpiła właśnie we Florencji?

- To spotkanie odegrało niesamowitą rolę i od tego momentu oglądaliśmy już innego Lecha.

Rozmawiał pan z Maciejem Skorżą?

- Nie było takiego kontaktu, choć początkowo zastanawiałem się, czy do niego nie zadzwonić. Później jednak zrezygnowałem, bo wyobrażałem sobie, co Maciek przeżywa. Nie były to dla niego przyjemne chwile i nie chciałem mu tego wszystkiego przypominać. Wcześniej w Legii była podobna sytuacja i też nie rozmawialiśmy.

To dość małostkowa kwestia, ale czy zastanawiając się nad przyjęciem oferty Lecha, choć przez chwilę myślał pan, że jeśli coś nie wyjdzie, to część kibiców nie będzie łaskawa, bo uznaje, że jest pan legionistą?

- Absolutnie nie myślałem takimi kategoriami. Wykonuję swój zawód, a trener tak jak piłkarz zmienia kluby. Sentymenty do poprzednich miejsc pracy to normalna rzecz, natomiast jestem profesjonalistą i pracuję na to, by zdobyć sobie ludzi. Trzeba być szczerym i otwartym w stosunku do piłkarzy, natomiast kibiców przekonać do siebie wynikami i szacunkiem do klubu.

Rozmawiał Szymon Mierzyński

Źródło artykułu: