Na płockich osiedlach szukał guza. "Na Legii obrażał mnie nawet kolega"

Na wsi chciano go przekupić jajkami i kaczką. Sędziując mecze w niższych ligach prowokował kibiców. W przyszłym roku będzie arbitrem głównym na mistrzostwach Europy jako pierwszy Polak w historii.

Mateusz Skwierawski
Mateusz Skwierawski

WP SportoweFakty: Zabiera pan żonę na mecze?

Szymon Marciniak: Była ze mną na dwóch. To był ogromny błąd. Sędziowałem Klasę B. Nie wiedziałem, gdzie dokładnie jadę. Przebierałem się w szopie. Żona była w ósmym miesiącu ciąży. Podczas meczu nasłuchała się bluzgów. I na mnie, i na wszystkich dookoła. Kiedyś, jak grałem jeszcze w czwartej lidze, w Zdroju Ciechocinek, jeden z kibiców krzyczał do mnie z trybun, żebym w końcu coś pokazał, mówiąc delikatnie. "Zamknij się!" - wygarnęła mu Magda. Uciszył się, a ja dostałem zastrzyk energii. Strzeliłem gola, wygraliśmy 1:0. Mecze z moim udziałem to jednak za duży szok dla bliskich. Za bardzo je przeżywają. Obelgi biorą do siebie.

Pierwszy stres, strach?

- Nigdy.

Pogróżki?

- Jak zaczynałem sędziować, to w niższych ligach słyszałem: nie wyjedziesz z miasta. Ale po meczach nie było tematu. Lubiłem prowokować. Specjalnie parkowałem samochód blisko klubowego budynku. Po spotkaniu przechodziłem obok grupki kibiców, którzy mnie obrażali i... nic. To często normalne chłopaki, ale w grupie tracą głowy. Ostatnio kolega mówi: "Szymon, przepraszam! Byłem na Legii i śpiewałem: "Marciniak! Co? Ty ku..o!". Tak działa magia tłumu. Zwrócił uwagę, co skanduje, dopiero po kilku "zwrotkach" i zrobiło mu się głupio na tyle, żeby do mnie zadzwonić i przeprosić.

Gdy ostatnio rozmawialiśmy, mówił pan, że kiedyś piłkarze nie szanowali sędziów. Jak to się objawiało?

- Traktowano nas jako zło konieczne. Wynikało to nie tylko z głośnej afery korupcyjnej, ale również z niewiedzy, nieznajomości przepisów. Sam się na tym łapałem, że grając w piłkę, jechałem z sędzią równo, a później okazywało się, że miał rację. Byłem gówniarzem, który nic nie wiedział, mądrzył się na boisku i musiał wygrać za wszelką cenę. Dziś chce mi się śmiać z takich jak ja kiedyś. Myślałem, że wszystko mi się należy, że wszystko wiem. Książka z przepisami ma niecałe dwieście stron. Warto przeczytać. Piłkarze się jednak zmieniają. Zaczęli się interesować zasadami gry w piłkę, dokształcają się. Dwa razy w roku robimy im szkolenia, zadają ciekawe pytania. Gdy zawodnik ma wątpliwości podczas meczu, to muszę się wysilić, odpowiedzieć coś mądrego, żeby zrozumiał moją decyzję. Kiedyś wystarczyło rzucić cokolwiek. Piłkarz odpowiadał: "yyy, aha" i szedł w drugą stronę.

Zaczynał pan sędziować w czasach "Fryzjera", gdy w środowisku sędziowskim kwitła korupcja.

- Nigdy nie bałem się życia. Myślałem wtedy: zmienię postrzeganie o arbitrach.

Nie miał pan ofert wydrukowania meczu?

- Na różnych wsiach, gdy gwizdałem w niższych ligach, słyszałem: jak będą dwa karne, to mamy kaczkę, jajka i krew na czerninę. Skończyło się na takich śmiesznych i nieoficjalnych propozycjach. Afera korupcyjna przeszła gdzieś obok mnie, ale należy pamiętać, że miałem szczęście, bo kiedy wszystko się zaczęło, dopiero zacząłem sędziować. Moja kariera to połączenie wielu przypadków. Gdy grałem w niższych ligach, mojej drużynie gwizdał w jednym meczu Adam Lyczmański. Pokazał mi czerwoną kartkę. Powiedziałem mu, że tak słabego sędziego jeszcze nigdy nie widziałem. "Jak jesteś taki cwaniak, to weź się za gwizdek" - odparł. Po tygodniu zapisałem się na kurs. Zacząłem sędziować. Po latach spotkaliśmy się w ekstraklasie. Gdy zostałem arbitrem międzynarodowym zabrałem go na mecz Łotwa - Francja do lat 21. Pomagał mi jako sędzia techniczny. Dziś jesteśmy kolegami i śmiejemy się z tej historii.

Grał pan w drużynach młodzieżowych Wisły Płock. Uchodził za talent. Dlaczego więc sędziowanie?

- To był szereg zdarzeń. Miałem 18 lat, hormony buzowały, w głowie dziewczyny, inne rzeczy. Zawadiaka byłem. W Płocku mieszkałem w takiej dzielnicy, gdzie trzeba było sobie radzić samemu. Czasem dało się w twarz, czasem się dostało. Szukałem guza, nigdy się nie bałem. Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego - mówiliśmy z chłopakami na osiedlu. Nie szło to w dobrą stronę. Chyba pewnego etapu bym nie przeszedł. W Wiśle zacząłem grać w wieku 15 lat. Po mistrzostwach Polski juniorów starszych wpadłem w oko skautowi z Niemiec. Wyjechałem, to była czwarta liga, zespół nazywał się VfB Annaberg-Buchholz. Dostałem dobre pieniądze, w Polsce mógłbym o takich pomarzyć. W Płocku nie miałem szans na przebicie się. Za dużo było naboru z zewnątrz. W Niemczech walczyliśmy o awans o klasę wyżej, ale się nie udało. Zajęliśmy trzecie miejsce w tabeli. Byłem nawet na testach w Erzgebirge Aue. Nic z tego nie wyszło, a klub w dwa lata zrobił awans do Bundesligi.

Co było dalej?

- Po roku wróciłem do Polski. Założyłem rodzinę. Ówczesny dyrektor sportowy Wisły, Andrzej Strejlau, wypożyczył mnie do Kujawiaka Włocławek. Zrobiliśmy awans do trzeciej ligi, ale w międzyczasie odszedłem. Poszło o finanse. Zostałem brutalnie oszukany i postanowiłem, że zostanę sędzią.

To był 2002 rok.

- Miałem 21 lat. Zacząłem gwizdać dzieciakom jako główny, a na liniach w spotkaniach Klasy A i Klasy B. Pracowałem też w firmie "Kluge" u przyjaciela - producencie armatury. Na początku przygody z sędziowaniem ciągnąłem jeszcze grę w piłkę, w Kujawiaku. Darek Kluge miał do mnie niesłychaną cierpliwość. Pracowałem u niego od rana do pierwszej. O 13.09 biegłem na autobus. Z dworca z Płocka do Włocławka odjeżdżałem o 13.41. Trasa: 45 kilometrów. Z powrotem byłem o 20.04. Tak dwa lata, dzień w dzień. Syn, który mi się urodził, widział mnie tylko, jak wychodzę i na koniec dnia. Nawet jego kąpanie było pode mnie ustawione, na 21. U Darka pracowałem ponad 10 lat. Wiedział, że coś osiągnę, zawsze mnie wspierał i we mnie wierzył. Pięć lat temu podpisałem kontrakt zawodowy.

Sebastian Mila: Wymarzony prezent? Nominacja na Euro
Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×