Miło zatem zakomunikować, że Piłkarzem 60-lecia został Zbigniew Boniek, z którym porozmawialiśmy tym razem wyłącznie o futbolu, nie tylko w wymiarze historycznym. Obyło się bez polemiki na tematy bieżące, w których nie zawsze się zgadzamy, co jednak nie miało najmniejszego wpływu na nasz wybór. Bo mieć nie mogło.
Piłka Nożna: Można porównywać rozmaite epoki w futbolu?
Zbigniew Boniek: Uważam, że to strata czasu. Piłka czterdzieści, a nawet dwadzieścia lat temu i dziś, to dwa zupełnie różne zjawiska. Jedyne co się nie zmieniło to długość i szerokość boiska oraz wymiary bramek. Taka jest prawda. Nawet piłki są inne. Kiedyś ostatni zawodnik broniący mógł bezkarnie popełniać faule taktyczne na atakującym przeciwniku, dziś jest za to czerwona kartka. I to zupełnie odmieniło strategię gry. W moich czasach między ostatnim stoperem a środkowym napastnikiem była 60-metrowa odległość, teraz na boisku gra się bardzo wąsko. I to wpłynęło na strukturę mięśni piłkarza. My mieliśmy podobną do 800-metrowców, obecnie zawodnicy przypominają 100-metrowców.
Czy to jednak oznacza, że nie można na jednej szali zważyć na przykład takich zawodników jak Włodzimierz Lubański i Robert Lewandowski?
- W tym kontekście, to znaczy zawodników występujących w różnych okresach na tej samej pozycji, spokojnie można porównywać. Gdy miałem 12, 13 lat moim idolem był Włodek Lubański, a kiedy wchodził za mnie na boisko w meczu z Peru podczas mundialu w Argentynie w 1978 roku, około 85 minuty, to aż mi się łza w oku zakręciła. Nigdy nawet sobie nie wyobrażałem, że dojdzie do sytuacji, w której mój idol z dzieciństwa wejdzie za mnie dopiero na końcówkę spotkania w mistrzostwach świata.
Który jest bardziej kompletny?
- Trudne pytanie. Łatwiej byłoby oczywiście powiedzieć: Lewandowski i nie zagłębiać się za mocno w dalsze analizy. Nie zapominajmy jednak, że dziś patrzymy poprzez pryzmat reklamy, internetu, wysokości kontraktu w Bayernie Monachium. Prawda jest jednak bardziej złożona, Lubański był najlepszym napastnikiem w Polsce w swoich czasach i jednym z najlepszych na świecie. Czyli podobnie jak Robert obecnie. Mam nadzieję, że Lewy w najbliższych latach uzupełni gablotę międzynarodowymi trofeami, że coś wygra z kolegami z reprezentacji, bo tak powinna być znaczona naprawdę udana kariera. Nie podejmuję się jednak wskazania, kto był lepszy: Włodek czy Lewandowski, bo mógłbym któregoś skrzywdzić.
A jako trener, którego z tych napastników wystawiłby pan w swoim zespole?
- To akurat proste, graliby obaj. Z takim napadem przed reprezentacją Polski drżałby cały świat. Przecież Lubański był wspaniały, a Lewandowski jest wspaniały.
Mam rozumieć, że ocenę piłkarza nadal w pańskich oczach determinują sukcesy w reprezentacji? Wydawało mi się, że punkt ciężkości przesunął się do klubów.
Sukcesy w klubach i reprezentacjach są jednakowo cenne. Nie ma natomiast świetnego piłkarza, który niczego nie wygrał. O takich szybko się zapomina, a wniosek jest taki, że źle zarządzali karierą, skoro trafiali wyłącznie do drużyn, które nie zdobywały trofeów. Weźmy na przykład takiego Grzegorza Krychowiaka. To bardzo dobry piłkarz, który klasę potwierdził w finale Ligi Europy. Zdobył gola, wygrał i wywalczył puchar z Sevillą. Tego nikt mu już nie odbierze. Natomiast Robert także jest bardzo dobry, bo przypadkowi ludzie nie zostają królami strzelców w Bundeslidze, mistrzami Niemiec i nie wygrywają pucharu tego kraju, ale żeby zasłużyć na miano fantastycznego, musi wygrać Ligę Mistrzów albo zdobyć medal na dużym turnieju z reprezentacją. Bo tak naprawdę po latach, kiedy już skończy karierę, tylko takie spektakularne osiągnięcia zostaną w zbiorowej pamięci.
Tytuł "Piłka Nożna" kończy 60 lat. I z tej okazji wybieramy najlepszego polskiego piłkarza okresu, w którym tytuł jest na rynku. To symboliczna elekcja, ale FIFA na swoje 100-lecie także wybrała 100 najlepszych zawodników...
- ...bo dziś futbol to przede wszystkim marketing, a plebiscyty służą budowaniu popularności. Jestem pierwszym, który nie traktuje takich wyborów śmiertelnie poważnie, ale rozumiem ich sens.
Które miejsce dałby pan Bońkowi na 60-lecie?
- W zależności od tego kto by głosował, mógłbym być pierwszy, drugi, ale też trzeci, czy czwarty. No bo niżej to już chyba nie, niezależnie od tego, kto by zasiadał w jury.
Wygrał pan.
- No to powiem tak: serdecznie dziękuję za ten wybór. W głowie mi się od tego nie przewróci, to już nie te czasy, natomiast nie mam też zamiaru nikogo przepraszać. Doskonale wiem, jak grałem w piłkę, wiem też, co wygrałem. I to nie dlatego że grałem w dobrych drużynach, tylko te drużyny wygrywały, bo miały Bońka w składzie. Z Juventusem Turyn grałem cztery razy wielkie finały, z czego trzy wygraliśmy. W tych meczach mój klub strzelił pięć goli, z czego Boniek trzy. W historii Juve nie było drugiego takiego piłkarza, mam prawo powiedzieć, że dałem solidny fundament pod te sukcesy. Zdobyłem też trzecie miejsce na świecie z reprezentacją, i jestem jednym z zaledwie trzech polskich piłkarzy, których FIFA wybrała do setki wszech czasów. Obok Kazia Deyny i Grzesia Laty. Zatem - nie muszę się wstydzić tego, co po mnie zostało.
[nextpage]Kogoś w setce z rodaków panu brakuje?
- Na pewno Lubańskiego, Lewandowski musiałby przywieźć medal z tegorocznego Euro, żeby aspirować do setki wszech czasów na świecie. Życzę Robertowi, żeby na 70-lecie "Piłki Nożnej" nikt już nie brał pod uwagę Bońka czy Deyny, żeby przebiło się obecne pokolenie. Bo to by oznaczało, że dwie czy trzy najbliższe duże imprezy były bardzo udane w wykonaniu tej generacji. Ściskam kciuki za Lewandowskiego, Krychowiaka, Kamila Glika. I to nie tylko dlatego, że żaden ich sukces niczego z mojej gabloty nie usunie. A co do Lubańskiego - Włodek był nieprzeciętnie zdolny i mocny, ale jego gablota jest pełna przede wszystkim polskich pucharów. Trochę zabrakło sukcesów międzynarodowych, pewnie także zdrowia i wyjazdu na finały mistrzostw świata w 1974 roku, z których Polska przywiozła medal.
Krychowiak i Glik mają niewielkie szanse w walce o popularność z Lewandowskim. Tak to już się układa, że śmietankę spijają piłkarze ofensywni.
- Tak było, jest i będzie, nikt nie może obiecać, że życie okaże się sprawiedliwe. Przecież w zespołach muzycznych jest dokładnie tak samo, to znaczy ta najładniejsza, która się najładniej uśmiecha, zawsze będzie najpopularniejsza, choć nie zawsze musi najlepiej śpiewać. A co by pozytywnego się nie zadziało w obecnej reprezentacji, będzie się kręcić wokół Roberta. Tyle że on powinien mieć świadomość, jaki wkład w jego reprezentacyjną karierę mają ludzie od czarnej roboty. Zawsze będę gotów do pomocy Waldkowi Matysikowi, Stefanowi Majewskiemu, Markowi Dziubie czy Andrzejowi Buncolowi, bo nigdy nie zapomnę jaki wkład w wyniki drużyny, której byłem twarzą, oni włożyli. Lewandowski jest dziś twarzą kadry, tak jak ja byłem w latach osiemdziesiątych, czy Deyna w siedemdziesiątych, ale to nie oznacza, że ci, którzy z nami grali, Lato, Heniu Kasperczak, Władek Żmuda, Robert Gadocha, Włodek Smolarek, Józek Młynarczyk czy Janek Tomaszewski byli słabszymi piłkarzami. Nie! Tak samo dziś nie można powiedzieć, że Krychowiak, czy Glik ustępują Lewandowskiemu klasą. Owszem, splendor zasłużenie spływa na Roberta, ale bez innych dobrych piłkarzy trudno byłoby marzyć o sukcesach drużyny.
Temat relacji na linii Boniek-Deyna był poruszany wielokrotnie. I utarło się, że przy zderzeniu takich dwóch indywidualności musiało zaiskrzyć.
- Żadne zderzenie indywidualności nie nastąpiło, to mity. Byliśmy zupełnie innymi piłkarzami, inne mieliśmy charaktery, inaczej poukładaliśmy kariery. Jeden drugiemu nie wchodził w jego pułap. Nadawaliśmy na innych falach, graliśmy inną piłkę. Na tyle, że bardziej się uzupełnialiśmy niż sobie przeszkadzaliśmy w reprezentacji.
W Jockey Clubie jednak doszło do spięcia, podczas finałów MŚ w Argentynie. Przy stole pingpongowym.
- Albo rozmawiamy poważnie, albo nie. Takich incydentów jak mój i Kazia przy stole to było w polskim futbolu reprezentacyjnym tysiąc dwieście dwadzieścia dwa. Gdyby to Kowalski chciał zabrać rakietkę Malinowskiemu, nikt w ogóle nad tą kwestią by się nie pochylił, a już tym bardziej nie przypominał jej po 40 latach. A że to Deyna chciał od Bońka, zrobiło się wielkie halo. Niepotrzebnie. Prawda była taka, że powiedziałem Kaziowi, żeby poczekał aż skończę. I dokończyłem grać, a za kwadrans, czy 20 minut już znowu normalnie gadaliśmy. Dla mnie sprawa jest prosta - miałem z Deyną bardzo fajne relacje, kiedy z Juventusem latałem do USA na zgrupowania, przyjeżdżał na moje zaproszenie i był z nami po trzy, cztery dni. Akurat tamten rozdział jego życia znam pewnie lepiej niż większość ludzi, którzy uważają się za przyjaciół Kazia. Zresztą na boisku też dobrze się rozumieliśmy. On był rozgrywającym, a ja jako młody chłopak grałem obok, jako pół-prawy albo pół-lewy pomocnik. Ja biegałem za siebie i za Deynę, Kazio myślał za siebie, za mnie, i za innych. Jak jeszcze za plecami mieliśmy Adama Nawałkę, który miał świetny odbiór i znakomicie wykonywał czarną robotę, mogliśmy podyktować warunki każdemu przeciwnikowi na świecie. Problem polega na tym, że Kazio umarł w tragicznych okolicznościach i dziś tylko ja mogę mówić o naszych relacjach. Proszę mi wierzyć - zawsze miałem dla niego szacunek i wielki respekt, bo jeśli ktoś zasługiwał na miano Pana Piłkarza, to Deyna w pierwszej kolejności.
Deyna był rozgrywającym. A pan? Przypominam sobie przynajmniej trzy, cztery boiskowe role Bońka. Napastnika, ofensywnego pomocnika, rozgrywającego, a nawet libero.
- Byłem wszechstronnym zawodnikiem, mogłem grać na siedmiu, czy nawet ośmiu pozycjach. Przede wszystkim jako drugi napastnik albo wchodzący pomocnik, ale raz zagrałem też na pozycji lewoskrzydłowego. W jednym z najważniejszych meczów w życiu, który zaważył na mojej karierze - Argentyna kontra reszta świata w 1979 roku. W Romie, pod koniec kariery grałem bardzo często na libero, to znaczy kiedy środkowi obrońcy mieli kontuzje, trener zawsze mnie wycofywał z pozycji rozgrywającego i na sześć meczów co najmniej pięć wygrywaliśmy albo przynajmniej remisowaliśmy. Mogłem grać praktycznie w każdym sektorze, ale dziś ludzie pamiętają przede wszystkim to, co robiłem od połowy boiska w górę.
Michel Platini w biografii wydanej w ubiegłym roku określił, że był specjalistą od gry na pozycji 9,5. I chyba Bońka w Juventusie też trzeba by określić podobnie. Pytanie tylko: 7,5, 8,5, 10,5, czy 11,5? Bo najczęściej można było odnieść wrażenie, że jest pan wolnym elektronem.
- Od 7,5 w górę, właściwie każda połówka do mnie pasowała. Graliśmy u Giovanniego Trapattoniego futbol totalny, zupełnie inny w fazie obrony niż w ataku. A ja byłem zawodnikiem, który dobrze czytał grę i bardzo szybko potrafiłem wyłapać słabsze punkty w obronie przeciwnika. Byłem bardzo dynamiczny, więc mogłem ścigać się z każdym obrońcą, dodatkowo miałem Michela, który rzucał świetne, naprawdę bardzo dokładne piłki, więc jeśli już wybadaliśmy rywala, łatwo z nami nie miał. W ubiegłym tygodniu we włoskiej telewizji trener Trapattoni był odpytywany na okoliczność tamtego Juventusu i sprawił mi wielką przyjemność. Zapytany o kluczowego zawodnika dla strategii, którą stosowaliśmy, powiedział, że był nim Boniek. Żeby jednak nie było, że jestem nieskromny - najwięcej goli strzelał Platini, bo to on był najlepszy z nas wszystkich.
Właśnie szybkość była pańskim największym atutem, czy może przygotowanie taktyczne, o którym pan wspomniał? No bo raczej nie technika...
- ...a właśnie że technika! Wiem, że wrażenie mogło być inne, bo ja z reguły przy piłce byłem na pełnej szybkości. A wówczas, na dodatek z przeciwnikiem na plecach, nie jest łatwo o kontrolę nad piłką. Podam zresztą prosty przykład z życia wzięty - w ostry zakręt o wiele łatwiej wchodzi się przy szybkości powiedzmy 80 na godzinę niż 230. Tymczasem ja na boisku biegałem najczęściej, oczywiście przykładając odpowiednie proporcje, właśnie 230, więc nie zawsze wszystkie kontakty z piłką były dopieszczone. Bo nie mogły być. Pomijając fałszywą skromność, ale też zarozumiałość, naprawdę umiałem grać w piłkę. Choć oczywiście prawdą jest też to, że miałem płuca do biegania. Proszę sobie wyobrazić, że na 200 meczów, które - wraz z pucharowymi - rozegrałem we Włoszech, pewnie w 190 miałem indywidualne krycie. I na dobrą sprawę nie spotkałem nikogo, wśród tych, którzy mnie pilnowali, kto nie miałby dla mnie szacunku. Zresztą o czym mówimy! Kiedy w 1983 albo 1984 roku były zawody dla najlepszych techników z Serie A, Juve delegował na ten turniej Bońka, a nie kogokolwiek innego.
[nextpage]Z jakim skutkiem wystartował pan w tym turnieju?
- Reguły były proste: trzeba było żonglować w strefie ograniczonej kółkiem do hula-hoop, wszyscy startowaliśmy równocześnie. Pamiętam, że w zawodach uczestniczyli Kale Rummenigge, Daniel Passarella, Diego Maradona, a nagrodą był najnowszy Renault, model z wyższej półki, naprawdę fajny. Proszę zgadnąć, kto wyjechał tą Renówką?
Obstawiam, że Maradona.
- To myli się pan! Otóż tę fajną furę wygrał Boniek. Było nas bodaj siedmiu, rywale byli ustawieni blisko siebie, więc nie dość, że trzeba było naprawdę dobrze panować nad piłką, to jeszcze poradzić sobie z presją żonglujących obok naprawdę znakomitych piłkarzy.
Akurat z presją to pan raczej nie przegrywał. Nawet byłem zdziwiony, że kiedy zapytałem o największe atuty, w pierwszej kolejności nie wymienił pan psychiki.
- OK., głowa była moją bardzo mocną stroną, nigdy przed meczem nie czułem się przegrany. Byłem pewny siebie, miałem przekonanie, że każdego przeciwnika można ograć i to było zaraźliwe. W tym sensie, że moje nastawienie emanowało na innych członków zespołu. Dość szybko zacząłem grać w poważną piłkę i już mając 18, 19 lat zauważyłem, że jestem w stanie okiwać i obiec rywali uważanych za tuzów polskiej piłki. A trzeba pamiętać, że wówczas nasz futbol był w ścisłej światowej czołówce i wszyscy najlepsi piłkarze grali w naszej ekstraklasie. Nie musiałem długo czekać na powołanie do pierwszej reprezentacji. Tam mogłem przekonać się, czy na treningach odstaję od - na przykład - króla strzelców mistrzostw świata. A takie kwestie piłkarz wyczuwa momentalnie. No i kiedy przekonałem się, że nie odstaję od Grzesia Laty, to kogo miałem się bać? A kiedy w pucharach strzeliłem dwie bramki w Manchesterze, zauważyłem, że mogę błyszczeć także na arenie międzynarodowej, że za granicą też nie ma zawodników, z którymi nie umiałbym sobie poradzić. To nie stało się z dnia na dzień, to był proces, ale właśnie w taki sposób zbudowałem psychikę.
Potrafił się pan oszczędzać? Włoski pseudonim "bello di notte", czyli piękność nocy, wziął się stąd, że błyszczał pan przede wszystkim w meczach pucharowych, które były rozgrywane przy sztucznym oświetleniu.
- W meczach pucharowych błyszczałem z kilku powodów. Lubiłem grać wieczorem, to prawda, ale nie wolno też pominąć innego ważnego szczegółu - nikt nie bronił tak dobrze, jak zespoły w Serie A. Zagraniczne zespoły grały wtedy z reguły z czterema obrońcami ustawionymi w linii, miałem o wiele więcej swobody niż w lidze włoskiej. Zastanawiam się zresztą, jak wyglądałby Leo Messi przeniesiony do moich czasów w Italii. Maradona był znakomity, był najlepszy na świecie, wyprzedzał wszystkich. Dawał radę mimo najbardziej opresyjnego systemu gry, jaki kiedykolwiek się pojawił. Nie był tak chroniony przepisami i przez sędziów, jak dziś jest Messi, miał plastra w każdym meczu. Mimo tego w każdym występie błyszczał. Bo był geniuszem, nigdy nie widziałem innego równie dobrego piłkarza. Dziś Messi jest najlepszy, ale ciekawe jak prezentowałby się przy indywidualnym kryciu? OK., wiem że od razu pojawią się głosy, że plaster mógłby się co najwyżej skompromitować przy Leo, ale odciąłby Argentyńczyka od połowy podań. Mało tego, Messi lubi cofnąć się pod prawą linię autową, a kiedy tam dostanie piłkę rozpędzić się po diagonalnej mijając kilku rywali. W moich czasach miałby pół metra swobody. Czy też zdołałby się tak napędzić? Dziś każdy, kto brutalnie zaatakowałby Leo, byłby medialnie skończony, arbitrzy też nie dają robić krzywdy artystom. Maradona nie miał takich udogodnień, a mimo to i tak był największy. Dlatego dla mnie jest piłkarzem wszech czasów. Trochę odbiegłem od tematu, ale w Serie A ja także nie zawodziłem. Proszę sobie wyobrazić, że na 6 sezonów rozegranych we Włoszech cztery razy byłem wybierany do jedenastki sezonu na swojej pozycji.
Mimo że mecze były rozgrywane w pańskich czasach wyłącznie o 15.30?
- Mimo tego. Liga honorowała noty z trzech tytułów: "Tuttosport", "La Gazetta dello Sport" i "Corriere dello Sport". Na podstawie sumy ocen wybierano najlepszych na poszczególnych pozycjach. W Juve byłem klasyfikowany jako 11, czyli drugi napastnik, choć zdarzało mi się grać nawet głęboko w pomocy. Najczęściej jednak występowałem w pierwszej linii. Natomiast w Romie grałem z 4, czyli jako główny rozgrywający. I na tej pozycji także byłem najbardziej regularny. Nie dziwię się jednak tej ksywce "bello di notte", bo w finałach naprawdę błyszczałem. Strzeliłem dwa gole Liverpoolowi w Superpucharze, zdobyłem bramkę w finale PZP, kiedy rywalem było FC Porto, a w finale Pucharu Mistrzów, kiedy graliśmy wbrew logice na Heysel, gdzie doszło do tragedii, jechałem sam na sam z bramkarzem od połowy boiska i zostałem sfaulowany. Przed polem karnym, ale upadłem w okolicach pola bramkowego i sędzia pomylił się dyktując karnego, którego wykorzystał Michel. Gdyby jednak mnie nie wycięli, to ja strzeliłbym zwycięskiego gola. Dlatego niech nikt się nie dziwi, że uważano mnie za specjalistę od pucharów. Wspomniałem zresztą tylko o finałach, a miałem wiele innych świetnych meczów we wcześniejszych fazach.
Z pańskiej wypowiedzi wynika, że Serie A była trudniejsza niż europejskie puchary.
- Ależ trzy razy! W moich czasach nie było Barcelony i Realu takich jak znamy współcześnie, najlepszymi klubami w Europie były Roma, Juventus i Milan. I wszyscy najlepsi piłkarze, a obowiązywały limity i mogło grać tylko po dwóch obcokrajowców w każdym klubie, występowali we Włoszech. Maradona, Passarella, Boniek, Platini, Zico, Falcao, Rummenigge - nie brakowało nikogo, kto wówczas się liczył, bo Włosi byli mistrzami świata. Na dodatek produkowali najlepszych obrońców, więc skala trudności dla zawodników ofensywnych była nieporównywalnie wyższa niż później w pucharach. Zresztą tak jest do dziś, najlepsi defensorzy na świecie grają w Juventusie i mimo generalnego kryzysu Serie A ten klub liczy się w Europie. Nawet jednak biorąc poprawkę na to, że są stare stadiony i trochę kuleje marketing we włoskim futbolu, nadal jego poziom jest wyższy niż przeciętnie w najlepszych piłkarsko krajach.
Sprawił pan powyższą wypowiedzią komplement Kamilowi Glikowi.
- To inteligentny chłopak, który szybko nauczył się mówić po włosku i zaskarbił sobie sympatię kibiców. Zrobił nieprawdopodobny postęp w ostatnich latach i to dla tego jest kochany. Bo nie oszukujmy się - w futbolu problem językowy nie istnieje. Jeśli ktoś potrafi grać, to będzie grał. A przez dwa, trzy miesiące nauczy się niezbędnych zwrotów. Takich jak do przodu, do tyłu, w lewo, w prawo. Pewnie, o wiele łatwiej jest wejść w grupę, kiedy przyjmuje się jej reguły, z językiem do komunikowania na czele, bo grupa nigdy nie dostosuje się do ciebie, ale nie ma sensu tej kwestii demonizować.
Kto był najlepszy wówczas, kiedy pan grał w piłkę?
- Maradona był z innej planety. Kiedy Neapol przyjechał do Turynu, w przerwie nasi specjaliści od wyłączania przeciwników, a wpierniczyć się konkretnie potrafili Gaetano Scirea, Marco Tardelli, Antonio Cabrini czy Sergio Brio ustalili, że nie pozwolą, aby dalej Diego tak nas kręcił. I na początku drugiej połowy ostro dostał po kościach, ale mniej więcej po 10 minutach słyszę, jak nasze plastry dyskutują na boisku, że Maradona jest za dobry, żeby go tak ordynarnie kopać po nogach. Taka była prawda.
Kto plasował się za Argentyńczykiem?
- Grupa, w której byli Zico, Rummenigge, Platini, Passarella, Falcao. Michel był świetnym egzekutorem, ale był mniej więcej na naszym poziomie, zresztą odległości między nami były naprawdę minimalne. Ciut lepszy mógł być Johan Cruyff, ale Holendra z boiska za dobrze nie pamiętam, bo grałem z nim tylko raz. Ale przypominam sobie, że jako wchodzący do naszej ligi piłkarz, za granicą podziwiałem przede wszystkim Boskiego Johana.
A w reprezentacji - kto był dla pana najlepszym partnerem?
- Wspomniałem już, że kiedy zaczynałem grać w kadrze, znakomicie uzupełnialiśmy się z Deyną i Nawałką w drugiej linii. Z nimi ewidentnie najlepiej się rozumiałem, Adam wykonywał za nas czarną robotę i był w swojej specjalności naprawdę mistrzem, tylko zdrowie nie pozwoliło mu rozwinąć się tak jak mnie. Zresztą nie oszukujmy się, jeśli popatrzymy na najlepszych polskich zawodników w historii, niezależnie czy z okresu Bońka, czy Lewandowskiego, to cechą wspólną jest chamskie zdrowie. Jeśli nie masz takiej cechy, nie dostaniesz się na światowy top. Nie mam wątpliwości, że na przykład taki Kuba Błaszczykowski, gdyby nie był tak bardzo podatny na kontuzje, dziś byłby znacznie wyżej w międzynarodowej hierarchii niż jest. Bo talentu na pewno mu nie brakuje.
[nextpage]W późniejszym okresie, podczas mundialu w Hiszpanii, Deyny i Nawałki już nie było. Kto zajął ich miejsce w pańskiej hierarchii?
- Uwielbiałem grać z Latą, Grzesiek wiedział jak mało kto, jak wykorzystać moje atuty. Z Włodkiem Smolarkiem rozumieliśmy się bez słów, ale kapitalnie grali też Paweł Janas z Władkiem Żmudą w obronie i Matysik z Buncolem w drugiej linii. Matysik to w ogóle był przegość, któremu należy się dozgonny szacunek za czarną robotę, jaką wykonywał dla zespołu. Harował na mundialu do tego stopnia, że się odwodnił, na szczęście po pół roku doszedł do siebie i mógł kontynuować karierę. Tę wyliczankę mógłbym kontynuować, bo akurat w moich czasach nie brakowało świetnych piłkarzy w Polsce. I tak naprawdę z każdym grało mi się przyjemnie, ze wszystkimi w reprezentacji.
Czego nie udało się panu wygrać? Medalu olimpijskiego w pierwszej kolejności?
- Nie, absolutnie tak do tego nie podchodzę, już jako młody człowiek nie czułem turnieju piłkarskiego na igrzyskach. Futbol kojarzył mi się z mistrzostwami świata, z mistrzostwami Europy, a z igrzyskami nie. Pewnie dlatego, że w moich czasach grało tam pięć poważnych drużyn z Europy socjalistycznej, a reszta to byli amatorzy. Znacznie bardziej utkwiły mi w pamięci trzy mecze, które moje zespoły powinny wygrać, a nie wygrały. To boli do dziś. Pierwszy to półfinał mistrzostw świata Polska - Włochy, w którym nie mogłem zagrać z powodu żółtych kartek. Absolutnie zasługiwałem na grę, ale Italia była wtedy mocna w strukturach FIFA i jej przedstawiciele uknuli spisek, żeby mnie wyeliminować z półfinałowej rywalizacji. Sędzia tylko czekał, kiedy będzie mógł mi pokazać żółtą kartkę, i przy byle zderzeniu to zrobił. I w ten sposób straciliśmy szansę, największą w historii, na tytuł mistrza świata. Przecież nawet beze mnie w składzie, a byłem na tym etapie turnieju mocno rozpędzony, nasz zespół rozgrywał dobry mecz. Przegraliśmy, ale po wyrównanej walce. Dlatego twierdzę, że gdybym zagrał, mielibyśmy szanse na wyeliminowanie Włochów. I pewnie byśmy to zrobili. Drugie takie spotkanie to finał Pucharu Mistrzów z HSV w Atenach. Przegraliśmy 0:1, choć na 10 meczów Juventus wygrałby pewnie 9. Ale wtedy akurat przegraliśmy, mając mocniejszy zespół. Trzeci mecz to Roma - Lecce w przedostatniej kolejce sezonu. Gdybyśmy wygrali, mielibyśmy tyle samo punktów co Juve i do ostatniego gwizdka liczylibyśmy się w walce o scudetto. Niestety, przegraliśmy ze zdegradowanym już wtedy zespołem 2:3. Tak to już czasami bywa, że po zakończeniu kariery bardziej pamiętasz nie to co wygrałeś, tylko kilka meczów, przez które nie wzbogaciłeś gabloty.
Naprawdę nie brakuje panu olimpijskiej emerytury?
- Akurat do wypłacania medalistom olimpijskim świadczeń emerytalnych osobiście się przyczyniłem, namówiłem Stefana Paszczyka na przeforsowanie takiej ustawy, która doceniałaby ludzi z sukcesami reprezentującymi kraj na igrzyskach. Bardziej jednak myślałem wtedy o pięściarzach niż piłkarzach, bo bokserzy nie zarabiali tak dobrze jak zawodnicy w futbolu. Sam natomiast nigdy nie żałowałem, że nie poleciałem do Montrealu. I to nie tylko dlatego, że na tych igrzyskach, które zakończyły pewien etap w historii polskiego futbolu, wszyscy pokłócili się ze wszystkimi. Grupa, która osiągała sukcesy przez kilka wcześniejszych lat, chciała wystąpić na olimpiadzie we własnym gronie, ale skończyło się to bardzo głośnymi polemikami. Natomiast ja ożeniłem się w tym czasie i spędziłem cudowny tydzień poślubny z żoną, z którą jestem do dziś. Owszem, byłem uznany za czołowego piłkarza wiosny przez katowicki "Sport" w 1976 roku, ale naprawdę nie paliłem się do wyjazdu do Kanady.
Nie wygrał pan także plebiscytu "France Football" na najlepszego piłkarza Europy.
- Nie wygrałem, bo nie mogłem. W moich czasach to było niewykonalne. Przecież kiedy wychodziłem z szatni po wielkich meczach Juventusu, z mikrofonami oczekiwało 80 włoskich dziennikarzy i 20 francuskich, a z Polski jeden albo żadnego. Dlatego nie miałem szans. Mogłem i powinienem być drugi, w 1982 roku, kiedy na mundialu strzeliłem cztery gole i wywalczyłem z reprezentacją Polski trzecie miejsce. Tymczasem przegrałem z Alainem Giressem - niby fajnym pomocnikiem, ale takim, który niespecjalnie wyróżnił się na mundialu i nie wygrał niczego z klubem. Był drugi, bo był Francuzem i miał tylko, albo aż, taką przewagę nade mną, "FF" forował bowiem rodaków. Proszę tylko źle mnie nie zrozumieć. Nic nie leży mi na wątrobie z tego powodu, trzecie miejsce w plebiscycie "France Football", a także piąte i szóste, to w tamtych okolicznościach były bardzo wysokie lokaty.
Kiedy reprezentacja Polski była najmocniejsza?
- Ewidentnie w 1978 roku, ale tam nie było szans na wygranie z Argentyną, junta wojskowa rządząca krajem turniej ustawiła pod własną reprezentację. Inna sprawa, że Jacek Gmoch za mocno szatkował skład. Raz grał w obronie Jurek Gorgoń, a innym razem Kasperczak. Ja początkowo nie grałem, choć zespół czuł, że powinienem. Podobnie było z Lubańskim. To była nasza największa gwiazda, tymczasem trener nie miał na Włodka pomysłu. Na pewno jednak skład był wtedy najmocniejszy, mieliśmy największą liczbę świetnych piłkarzy. Już doświadczonych i z sukcesami na koncie, ale i dopiero wchodzących do zespołu, głodnych sławy, prezentujących już jednak światowy poziom.
Czyli trener Gmoch nie ogarnął potencjału?
- Tak bym tego nie ujął. To był jeden z najinteligentniejszych i najciekawszych trenerów, z jakimi pracowałem. Najlepszy obok Antoniego Piechniczka. Tyle że turniej w Argentynie nieco Jacka przerósł.
Nie wspomniał pan o Kazimierzu Górskim. Czyżby jednak siedziała jakaś zadra z powodu nieobecności na igrzyskach?
- Nie, naprawdę nie. O panu Kaziu można mówić wyłącznie dobrze, to człowiek, który słusznie jest na piedestale, bo to on, a nie ktoś inny wyprowadził polski futbol na światowy poziom. I nie zamierzam absolutnie trenerowi Górskiemu tego odbierać. Tyle że moja kariera była związana z selekcjonerami Gmochem i Piechniczkiem, i mam prawo właśnie ich cenić najwyżej. A nawiązując do obecnych czasów, Nawałka inteligencją i podejściem - mimo że realia mocno się zmieniły - przypomina mi właśnie Gmocha i Piechniczka. Do dziś zresztą uważam, że gdyby Antek został w 1986 roku, to drużyna ze mną w składzie awansowałaby na mundial Italia '90. Przecież było w Polsce naprawdę świetne pokolenie, z Dariuszami: Wdowczykiem, Kubickim i Dziekanowskim, Romanem Wójcickim, Jankiem Urbanem, Krzysztofem Warzychą, Waldkiem Prusikiem i Ryszardem Tarasiewiczem, które nigdy niczego nie wygrało. Bo zabrakło charyzmatycznego lidera i odpowiedniego trenera.
Chwileczkę, przecież to pan powiedział po meczu wysoko przegranym z Brazylią podczas Mexico '86, że teraz przez 20 lat nie awansujemy na mundial, co prawie się sprawdziło.
- Powiedziałem tak, bo byliśmy bardzo atakowani, polemika zrobiła się nieadekwatna do sytuacji. Gdyby natomiast został Piechniczek, miałbym motywację, żeby dotrwać do Italia '90. Skończyłem karierę w wieku 32 lat, bo byłem już... skonsumowany. Kiedyś nie było rotacji, kiedy zacząłem w wieku 18 lat występować w lidze, to później co tydzień grałem po 90 minut. Kolana już trochę puchły, zresztą wtedy w podobnym wieku kariery kończyli inni zawodnicy. Patrząc jednak z dzisiejszej perspektywy, przyjąłbym ofertę Tottenhamu, którego przedstawiciele co tydzień przyjeżdżali do mnie do Rzymu i namawiali na podpisanie kontraktu w Londynie. A wie pan z jakiego powodu - przez dwa lata nauczyłbym się płynnie mówić po angielsku. Dziś porozumiewam się w tym języku, ale nie na tyle, żeby na przykład udzielać wywiadów.
Do której reprezentacji z panem w składzie można porównać zespół, który Nawałka przygotowuje na tegoroczne mistrzostwa Europy?
- Nie było żadnej kurtuazji w moim stwierdzeniu, że tę drużynę stać na niespodziankę. Nawet taką, jaką reprezentacja Polski sprawiła w 1974 i 1982 roku. Nie mówię, że zajmiemy trzecie miejsce, bo aby coś wygrać w piłce, potrzeba jeszcze trochę szczęścia, ale mam prawo porównać zespół Nawałki do reprezentacji Piechniczka z Espana '82. Bramkarzy mamy nie gorszych niż wtedy był Józek Młynarczyk, Glik jest jak Żmuda, Krychowiak jak Matysik, natomiast Milik z Lewandowskim jak Smolarek z Bońkiem. Mamy naprawdę ciekawą drużynę, która jednak musi podejść do turnieju z pełną koncentracją, żadnego przeciwnika w grupie nie uważać za zespół ogórków i mieć fart. A najważniejsze jest zdrowie kluczowych zawodników. Jeśli dopisze - mamy potencjał na ćwierć-, a może i półfinał. Jeśli jednak na przykład w czwartym meczu we Francji wpadlibyśmy na gospodarzy i przegrali po rzutach karnych, to chyba także nikt nie miałby pretensji.
[b]Rozmawiał Adam Godlewski
[/b]
Czytaj więcej w "PN":
Awans reprezentacji Polski w rankingu FIFA --->>>
Kolejna gwiazda wyląduje w Chinach --->>>
Arka chce wypożyczyć piłkarza Legii --->>>