WP SportoweFakty: Kurs dolara w górę, a pan do Polski wrócił...
Tomasz Zahorski: Już wcześniej stał nieźle. Mogłem zostać w Stanach, Amerykanie mnie chcieli, ale są sprawy ważniejsze od pieniędzy. Mam żonę i dwójkę dzieci w wieku siedmiu oraz czterech lat. Nie mogę podchodzić do życia egoistycznie. To był ostatni rok na podjęcie decyzji. Wracamy do Polski albo zostajemy w USA. Być może na stałe...
I dlaczego państwo przyjechali tutaj?
- Dobrze się tam czuliśmy, ale poza Polską zawsze bylibyśmy obcy. Rozmawialiśmy z wieloma rodakami, którzy mieszkali w Teksasie od dawna i zdecydowali się zostać. Oni wszyscy - mimo że są w Stanach 20 lat, mówią perfekcyjnie po angielsku - mieli uczucie pustki. Nie wiedzieli, gdzie tak naprawdę jest ich dom. Nie chciałem tak skończyć.
Mieliście problemy aklimatyzacyjne?
- Żal mi było syna. Musiał iść do szkoły, nie znając ani słowa po angielsku. Na pierwsze pół roku zamknął się w sobie. Nauczycielka zwracała nam uwagę, że jest bardzo wyobcowany. Potem wysłuchiwaliśmy, że zmienił się nie do poznania. Wręcz zaczepiał inne dzieci. Prawda jest taka, że w domu zaczął zatracać się język polski. Coraz trudniej było mu wytłumaczyć coś po naszemu. Teraz musieliśmy wziąć odroczenie od obowiązku szkolnego. Ze względu na kłopoty językowe, mógłby sobie nie poradzić.
Złapaliście amerykański luz?
- Tak, podchodzimy do życia z większym spokojem. Ale nie zamierzaliśmy tam dłużej zostawać. Choćby ze względu na żonę. Ona też ma aspiracje zawodowe. Ostatnie lata przeszły jej koło nosa ze względu na macierzyństwo. Powrót mnie cieszy, mam tutaj inwestycje. Posiadam też sklep motoryzacyjny.
To nietypowy interes dla piłkarza.
- Rzeczywiście. Przyjaciel pracował w ten sposób. Zaproponowałem mu spółkę. Ja wykładam pieniądze, on zarządza. W miejscowości, z której pochodzę, mieszka 15 tysięcy ludzi. Samochody psują się codziennie, mechaników jest wielu, a sklep na miasteczko tylko jeden. Obroty są naprawdę duże.
Życie po życiu ma pan już ułożone?
- Nie do końca. Chciałbym w tym uczestniczyć bardziej, ale wolę pozostać przy piłce. Zrobiłem już kurs trenerski UEFA B. Będę się rozwijał, chcę mieć UEFA Pro. Interesuje mnie również zarządzanie klubem.
Rola dyrektora sportowego akurat w Polsce jest martwa.
- Nie myślę wyłącznie o naszym kraju. Zostało mi wiele kontaktów w Stanach. Chciałbym to wykorzystać. Już dziś mam sporo zapytań o polskich piłkarzy, którzy mogliby wyjechać do USA. Sam miałem możliwość, żeby pograć tam jeszcze kilka lat i skończyć karierę.
Piotr Nowak mówił w Ekstraklasa TV, że denerwowało go amerykańskie "good job". Słyszał je na każdym kroku.
- Aż tak słodko nie było. Chociaż oni mają niebywale luźne podejście do życia. Nie przejmują się głupotami. Oczywiście, pod względem finansowym pełen profesjonalizm. Budżety klubów sprawdza federacja. Na każdy wydatek trzeba mieć gwarancje pokrycia. Jeśli podpisałem kontrakt, muszę dostać pieniądze. Tego moglibyśmy się od nich nauczyć.
[nextpage]Przeżył pan szok organizacyjny?
- Nie przesadzajmy.
Szatnię mieliście w ciężarówce...
- Wiele klubów pierwszoligowych w Polsce chciałoby mieć takie warunki. Komfort na naprawdę wysokim poziomie. Charlotte Indepence był klubem, który wtedy powstawał od zera. Mimo wszystko zauważyć to mogliśmy tylko dlatego, że przebieraliśmy się w samochodzie, a stadion był jeszcze na wykończeniu. Murawa, ośrodek treningowy, sztab szkoleniowy - wszystko trzymało wysoki poziom.
Porównanie jakości piłkarskiej wypada na korzyść Polski?
- San Antonio Scorpions nie biłoby się o czołowe miejsca w Ekstraklasie, choć dolną część tabeli spokojnie byśmy osiągnęli. Charlotte grało w innej lidze, gdzie występowało wielu młodych chłopaków. Trudno byłoby ten klub zestawić z innymi rozgrywkami w Polsce.
MLS, NASL, USL Pro - to trzy ligi amerykańskie, które są zupełnie odrębne. Nie ma awansów i spadków.
- Podobno chcą je wprowadzić. Natomiast dziś za wejście do MLS trzeba zapłacić sto milionów dolarów wpisowego. Dlatego wcale się nie dziwię, że kluby, które już w tych rozgrywkach są, trochę protestują. Przecież one musiały te pieniądze wyłożyć.
Nie występował pan w najlepszej lidze, a odległości i tak były spore...
- Każdy wyjazd oznaczał podróż dwa dni przed meczem. Wszędzie lataliśmy samolotem, odbywaliśmy trening na miejscu i spaliśmy w hotelu. Lot trwał co najmniej dwie godziny, przed startem odprawa, po wylądowaniu też musieliśmy jakoś dojechać. To dość kłopotliwe, ale nie gra się co trzy dni. Początek tygodnia trzeba było jednak poświęcić na regenerację.
A jak wyglądała aklimatyzacja w takich sytuacjach?
- Wylatywaliśmy z San Antonio, gdzie było 40 stopni. Lądowanie mieliśmy w Minnesocie, a tam padał już śnieg. Nasi rywale też nie mieli łatwo. Teksas jest bardzo gorący. Graliśmy tylko po 19, wcześniej się nie dało.
Te spotkania to show.
- Zawsze jest odśpiewywany hymn, jakiś wokalista łapie za mikrofon i gra koncert, honoruje się też weteranów wojennych. Amerykanie są mistrzami w robieniu otoczki. Marketing stoi tam na bardzo wysokim poziomie. Dwa, trzy razy w tygodniu jeździliśmy do szkół, szpitali czy w inne miejsca promować klub.
W Polsce taki wyjazd często jest jak za karę.
- U nas zawodnikiem się poniewiera. Klub stawia piłkarza przed faktem dwa dni wcześniej. To obowiązek, ale oprócz niego, mamy też życie prywatne. Osobiście bardzo lubię te akcje. W GKS Katowice jest dobra ekipa. Podpisałem umowę kilka tygodni temu i już byłem na kręglach.
[nextpage]Wracamy do USA. Wasze mecze cieszyły się zainteresowaniem?
- W San Anotnio przychodziło między pięć a siedem tysięcy. Chociaż zdarzało się, że graliśmy gdzieś, gdzie było tysiąc osób. Atmosfera jest zupełnie inna. Przychodzą całe rodziny, zajadają się hot-dogami, piją coca-colę i spędzają razem dzień.
Ale flagę panu uszykowali. Ostatnim polskim piłkarzem, któremu poświęcono oprawę, był Marcin Wasilewski.
- Zaskoczyli mnie. Któregoś razu, po mojej pierwszej rundzie chcieli mi podziękować i przyszli ze sporym transparentem. Wcześniej czegoś takiego nie widziałem.
Czas w USA chyba nie był stracony. Mistrzostwo ligi, mistrzostwo półmetka...
- Federacja wpadła na pomysł, żeby zwycięzców NASL honorować specjalnymi sygnetami. Byliśmy pierwszym zespołem, który został tak nagrodzony. Przygotowali nam bardzo drogie pierścienie ze złota, wykładane kamieniami szlachetnymi. Każdy miał wygrawerowaną nazwę drużyny, rok, nazwisko i numer. Podobne - choć dużo droższe - otrzymują koszykarze w NBA.
Szło panu tak dobrze, że zaczął pan mówić o powołaniu do reprezentacji.
- Ktoś zapytał, to odpowiedziałem. Czułem się wtedy znakomicie. Przecież wiedziałem, w jakiej jestem formie. Jasne, zdawałem sobie sprawę, że to będzie nieosiągalne z mojego klubu. Nosiłem się z zamiarem odejścia do MLS. Niestety, nie wyszło. Ze sztabu Adama Nawałki nikt nie dzwonił, a ja nie zawracałem sobie tym głowy. Zresztą, nie muszę się tłumaczyć. Kadra zawsze była moim marzeniem. To nie uległo zmianie. Należy wysoko zawieszać poprzeczkę.
Jedna rzecz jest w tym wszystkim niezrozumiała. Grał pan nieźle w USA, wrócił do Polski i związał się z klubem pierwszoligowym.
- Nie dostałem konkretnej propozycji od klubów Ekstraklasy. Rozmawialiśmy, było wstępne zainteresowanie i nic więcej.
Czuł się pan zapomniany albo niedoceniony?
- Nie. Ludzie nawet nie wiedzieli, że jestem w kraju. Dopiero po paru artykułach zaczęli odzywać się menedżerowie. Myśleli, że wiążę przyszłość ze Stanami Zjednoczonymi. Trafiłem do 1. Ligi i nie rozpaczam. GKS ma ambicje, by wreszcie wrócić do Ekstraklasy. Chciałbym mieć w tym sukcesie udział.
Rozmawiał Mateusz Karoń
Zobacz wideo: Wielki mecz Milika. Zobacz bramki Polaka!
{"id":"","title":""}
Źródło: TVP S.A.
moja corka urodzila sie w NYC I do trzech lat nie mowila po angielsku ,poszla do przedszkola I I zaczelela mowic po angielsku tylko byla zasada ze w domu rozma Czytaj całość