90 minut z Pawłem Olkowskim. "Nie jestem synem Nawałki"

PAP/EPA / CARMEN JASPERSEN/PAP/EPA / CARMEN JASPERSEN/PAP/EPA
PAP/EPA / CARMEN JASPERSEN/PAP/EPA / CARMEN JASPERSEN/PAP/EPA

Najbardziej tajemniczy zawodnik reprezentacji Polski. Tajemniczy, bo namówić go na wywiad do zadanie praktycznie niewykonalne. "Piłka Nożna" dokonała jednak niemożliwego. Paweł Olkowski w wywiadzie, jakiego w karierze nie udzielał.

[b]

"Piłka Nożna": Wysyłając do 1. FC Koeln zapytanie o wywiad nie spodziewałem się, że coś z tego wyjdzie. A jednak, siedzimy naprzeciwko siebie. Jestem w szoku.
[/b]

Paweł Olkowski: - Taki już jestem, nie rozmawiam z dziennikarzami. Ostatnio miałem jednak w domu pogadankę z żoną na ten temat. Powoli zaczynam patrzeć na współpracę z mediami inaczej.

Jakiś dziennikarz zrobił ci w przeszłości krzywdę? Przekręcił twoje słowa?

 - Nie, nigdy nie miałem tego typu problemów. Powiem więcej - niektórzy piłkarze mówią, że nie czytają gazet, nie śledzą mediów, bo to ich nie interesuje. A ja śledzę, jestem na bieżąco z tym, co się o piłce pisze w gazetach oraz internecie i mówi w telewizji. Ale udzielać, to się nie udzielałem. Po prostu nie było mi to do niczego potrzebne.

W klubie nie masz nieprzyjemności przez to, że na każdą prośbę o wywiad udzielasz odmownej odpowiedzi? Niemieckie kluby przywiązują dużą wagę do takich spraw.

 - Zmieniłem numer telefonu, polskiego nie używam, mam tylko niemiecki, który znają nieliczni. Jeśli więc ktoś stara się mnie złapać bezpośrednio, do mnie nie dociera. Na kadrze, gdy jestem proszony o indywidualną rozmowę poza konferencją  - zresztą sam o tym wiesz, bo kilka razy też się o tym przekonałeś - bardzo grzecznie odmawiam. W klubie z kolei nie ma żadnego ciśnienia. Zawsze, gdy do rzecznika prasowego wpływa zapytanie o możliwość rozmowy ze mną, przychodzi do mnie i zadaje pytanie, czy w ogóle tego chcę. Do niczego nie jestem zmuszany. Zresztą tym razem było podobnie - rzecznik powiedział, że chcesz do mnie przylecieć. Gdybym mu powiedział nie, nic by z tego nie wyszło. Ale wiem, że już kilka razy starałeś się ze mną umówić na zgrupowaniu kadry, teraz zaproponowałeś, że specjalnie przylecisz do mnie do Kolonii. Stwierdziłem, że jeśli ci tak zależy, to może warto się zgodzić. I w sumie fajnie, że to spotkanie doszło do skutku.

W takim razie konkrety. W Bundeslidze byłeś w tym sezonie 24 razy w meczowej kadrze, 12 razy w wyjściowej jedenastce, dwa mecze opuściłeś przez uraz. Do tego zero goli i jedna asysta. To dobre statystyki?

 - Wiadomo, że złe.

Na początku sezonu z regularną grą nie było większego problemu, byłeś podstawowym zawodnikiem. Dopiero niedawno przykleiłeś się do ławki rezerwowych. O co chodzi?

 - Miałem pewne problemy, nie chcę i nie muszę zresztą o wszystkim mówić publicznie. Kto ma wiedzieć, ten wie, o co chodzi.

Problemy osobiste?

 - Kłopoty zaczęły się jeszcze jesienią, pod koniec listopada. Mogę powiedzieć tylko tyle, że mocno straciłem na wadze, w pewnym momencie wyglądałem bardziej jak chucherko niż zawodowy piłkarz. Na szczęście od około miesiąca wszystko wraca do normy, czuję się lepiej. Zresztą widać to też na treningach, wyglądam na nich zdecydowanie solidniej, niż jeszcze dwa miesiące temu.

Twoja aktualna sytuacja w klubie jest wynikiem problemów zdrowotnych?

 - Nie chcę, żeby wyszło, że się usprawiedliwiam, ale ze zdrowiem rzeczywiście często bywało coś nie tak. A to mnie coś bolało po powrocie po kontuzji, a to podkręciłem kostkę, ale mimo tego chciałem trenować, żeby zostać w rytmie treningowym i meczowym. Zdrowie na pewno jakiś wpływ na moją formę miało, ale nie decydujący. Najważniejsze, że wszystko zaczyna się układać, jestem na dobrej drodze do powrotu do solidnej formy. Jestem pewny, że niedługo wrócę do regularnej gry.

Spodziewałeś się, że przez nie najlepszy początek rundy może zabraknąć cię na marcowym zgrupowaniu kadry?

 - Wiesz co...

Nie spodziewałeś się.

 - Docierało do mnie, że mogę się w kadrze nie znaleźć, ale jednak sądziłem, że na zgrupowanie pojadę. W eliminacjach grałem sporo, dołożyłem cegiełkę do awansu. Poza tym w Bundeslidze za nami parę wiosennych kolejek, nie było przecież tak, że zniknąłem kompletnie - w dwóch meczach zagrałem od pierwszej minuty, w dwóch innych też pojawiłem się na murawie.

Gdy dzień przed ogłoszeniem powołań zobaczyłeś na wyświetlaczu telefonu, że dzwoni Adam Nawałka, już wiedziałeś, że chce przekazać złe wieści?

 - Zważywszy na to, że na wiosnę więcej nie grałem, niż grałem, zdałem sobie sprawę, że nie będą to dobre informacje.

I nie były. Co ci powiedział selekcjoner?

 - Że nie zamyka przede mną drzwi, że wciąż mnie obserwuje i mam szansę powrotu do narodowego zespołu przed mistrzostwami Europy. I dodał, że jeśli teraz nie gram, to nie może mnie powołać. Oczywiście rozumiem decyzję, nie może być przecież tak, że nie grasz w klubie, a jedziesz na zgrupowanie. Jeśli chodziłoby o piłkarza ofensywnego, którego selekcjoner mógłby wpuścić na końcówkę meczu, byłoby to do zrozumienia. Ale obrońca? Obrońca powinien grać.

Zapaliła się lampka ostrzegawcza, że na samym finiszu może uciec bilet na Euro do Francji?

 - W tym momencie najważniejsza nie jest wcale kadra, a to, jak szybko wrócę do regularnego grania w Kolonii. Powołania zależą przecież od tego, czy wywalczę sobie miejsce w składzie i będę grał na odpowiednim poziomie w lidze. Gdy to nastąpi, zacznę intensywniej myśleć o reprezentacji i zastanawiać się, jaką sobie zapalić lampkę.

[nextpage]

Jakoś nie chce mi się wierzyć, że o tym nie myślisz. Do Euro zostało dwa i pół miesiąca, a ty wypadłeś z kadry przed bardzo ważnym zgrupowaniem. Gdyby ten stan utrzymał się do czerwca, to byłaby dla ciebie tragedia.

 - Pewnie, ale jestem nastawiony optymistycznie. Miałem ciężki okres, ale wiem, jak teraz wyglądam na treningach, jak od miesiąca się prezentuję. Jest tylko kwestią czasu, gdy wrócę do grania w lidze.

W szatni 1. FC Koeln mówi się już o mistrzostwach Europy?

 - Mimo że grają ze mną reprezentanci Niemiec, czyli teoretycznie miałbym z kim się przekomarzać, tematu na razie nie ma. Powiem więcej, tydzień temu śmiałem się z nich, bo podczas krótkiej, dość przypadkowej wymiany zdań okazało się, że połowa szatni nie ma pojęcia, kto oprócz Polaków i Ukraińców jest w naszej grupie na Euro. Pytałem ich: co wy, serio nie wiecie? A oni na poważnie nie mieli pojęcia! Bo Niemcy nie patrzą na innych, tylko na siebie. To podejście, które mi się podoba.

W szatni 1. FC Koeln po transferze w 2014 roku odnalazłeś się szybko, a wejście do niemieckiej ligi miałeś bardzo mocne. W zasadzie nikt się nie spodziewał, że przystosujesz się do nowych warunków w takim tempie.

 - Gdy polski zawodnik wyjeżdża z ekstraklasy do zachodniego klubu, w naszym kraju wszyscy mówią, że albo jest nieprzygotowany fizycznie i nic z jego wyjazdu nie będzie, albo że będzie potrzebował nie wiadomo ile czasu, żeby się zaaklimatyzować. Zależało mi, żeby w moim przypadku było inaczej. Kontrakt z nowym klubem podpisałem pół roku wcześniej, dzięki czemu wiedziałem, dokąd za kilka miesięcy się przeprowadzę i czego przede wszystkim będę potrzebował. Mocno zadbałem, żeby po transferze być gotowym do walki o granie w Kolonii.

Mówisz o nauce języka?

 - Chociażby, ale nie tylko. Niemieckiego w szkole nigdy nie miałem, więc języka wcześniej nie znałem. Podszedłem do tematu naprawdę solidnie, przez pół roku trzy razy w tygodniu miałem korepetycje, sporo czasu poświęciłem też na to sam, powtarzałem materiał, uczyłem się słówek w czasie wolnym. Nie było to łatwe w sytuacji, gdy miało się dwa ciężkie treningi dziennie, a wieczorem trzeba było jeszcze siadać do książek. Były momenty, że musiałem się do tego zmuszać, ale ostatecznie bardzo mi to pomogło. Po przyjściu do Kolonii nie trzymałem się tylko z Polakami, z Niemcami też potrafiłem pogadać. Nie siedziałem w kącie. Na początku byłem tu zupełnie sam, a mimo tego od pierwszego dnia nie miałem problemu z załatwieniem swoich spraw, wyjściem do restauracji, złożeniem zamówienia. To brzmi banalnie, ale znając język było mi o wiele łatwiej. No i co jeszcze istotne - przygotowanie fizyczne. To był kolejny klucz.

Co warte przypomnienia, przez długi czas w rundzie poprzedzającej transfer nie grałeś z powodu kontuzji.

 - Ale na koniec wiosny wróciłem, trochę pograłem, strzeliłem Legii dwie bramki, więc jakoś tragicznie nie wyglądałem w końcówce sezonu... Gdy już wróciłem po urazie, miałem specjalne przygotowania, żeby w Kolonii być gotowym do rywalizacji. Na wakacjach nie leżałem na słońcu, tylko ciężko pracowałem. To przyniosło efekty.

Choćby szybkie usadzenie na ławce rezerwowych kapitana, Miso Brecko. Musiałeś czuć wtedy sporą satysfakcję.

 - Miso to był i wciąż jest bardzo dobry zawodnik, ale też superczłowiek. Był bardzo pomocny, na samym początku mojego pobytu w Kolonii udzielał rad, gdy miałem jakieś pytanie, zawsze był do dyspozycji. Siedzieliśmy zresztą przy jednym stoliku podczas posiłków, żartowaliśmy, blisko się trzymaliśmy. W mediach wszystko przedstawiane było jako nie wiadomo jaka rywalizacja między nami, a my się bardzo dobrze rozumieliśmy. Nie było tak, że przez to, że zdarzało mi się grać jego kosztem, on miał z tym jakiś problem. Zresztą wiele razy graliśmy razem, Miso jako obrońca, a ja na skrzydle. Pewnie też dlatego tak dobrze się dogadywaliśmy.

Był taki czas, że bardzo mocno porównywano cię z Łukaszem Piszczkiem. Łechtało ci to ego?

 - Tak się akurat składa, że z Łukaszem mam bardzo dobry kontakt. Może dlatego nas porównywano, że przeszliśmy bardzo podobną drogę w karierze? Chodziliśmy do tej samej szkoły, Łukasz tak jak ja był i w Gwarku Zabrze, i w Zagłębiu Lubin. Na pozycjach też graliśmy i gramy podobnych, zaczynaliśmy z przodu, skończyliśmy z tyłu. Styl gry mamy podobny... A czy łechtało ego? To było bardzo przyjemne uczucie, gdy otwierało się gazetę i czytało, że jest się "drugim Piszczkiem" i było się porównywanym do zawodnika, który chwilę wcześniej grał w finale Ligi Mistrzów, był w trójce najlepszych prawych obrońców świata. Zresztą Łukasz teraz wraca do najwyższej formy, więc niedługo może też wrócić na europejski top. Ale jeśli mam być szczery, praktycznie nigdy nie rozmawialiśmy na ten temat. Jeśli już, to może w formie żartów przy obiedzie.

Żarty żartami, ale nigdy nie pomyślałeś, że masz go na wyciągnięcie ręki? Że możesz go niedługo zastąpić w reprezentacji Polski?

 - Nigdy, pewnie dlatego, że gdy już dostawałem szanse w reprezentacji, fajerwerków nie odpalałem. Zresztą wiesz jak jest - wychodząc na boisko w meczach kadry wiedziałem, że to nie ja jestem pierwszym wyborem na tę pozycję, tylko Łukasz. Oczywiście dawałem z siebie maksa, ale i tak wiedziałem, że to on jest piłkarzem z topu, a ja go tylko zastępuję. Może to też miało wpływ na jakość moich występów?

Przeskok z ekstraklasy do Bundesligi rzeczywiście jest ogromny?

 - Dla mnie najważniejszą zmianą po przeprowadzce był fakt, że w zespole masz 25 zawodników, którzy potrafią grać w piłkę. Wcześniej we wszystkich klubach, w których byłem, zawsze oprócz trzonu zespołu było kilku zawodników odstających poziomem. Takich, o których wiesz, że gdy gra się na utrzymanie piłki i oni ją dostaną, zaraz na pewno będzie strata. Tutaj, gdy już piłkę stracisz i wchodzisz do środka, masz jak w banku, że będziesz musiał się mocno nabiegać. To jest według mnie największa różnica. Nie trzeba nikogo pilnować, zwracać aż takiej uwagi na to, czy aby na pewno nie popełni błędu i nie będziesz musiał za niego gasić pożaru.

A pod względem przygotowania fizycznego przeskoku nie odczułeś?

 - Byłem w drużynie prowadzonej przez Adama Nawałkę. Różne teorie na ten temat słyszałem, ale mówię z pełną odpowiedzialnością: ciężej, niż u trenera Nawałki, trenować się nie da. Dlatego po przyjściu do Kolonii praktycznie w ogóle nie miałem kłopotu z dostosowaniem się do wymagań. Dla mnie to była normalka, rzeczywistość, w której funkcjonowałem przez kilka wcześniejszych sezonów.

Co cię w Kolonii najbardziej zaskoczyło?

 - Kwestie organizacyjne. Nie spodziewałem się, że jest to aż tak doskonale poukładane. Zespół ma do dyspozycji kierownika drużyny, który załatwia wszystkie sprawy, z jakimi możesz mieć problem, jakie mogą odciągać uwagę od grania. Jeśli tylko chcesz, możesz zdać się na niego, on za ciebie wszystko załatwi, wszystko zorganizuje. I rzeczywiście, gdy na samym początku mojego pobytu miałem jakieś ważniejsze sprawy do załatwienia, klub robił wszystko, żeby mi pomóc. Jeśli nie dało się po niemiecku, to po angielsku. A nawet po polsku.

W twoim przypadku zapewne gdziekolwiek byś nie odszedł, w temacie organizacji poczułbyś sporą różnicę in plus.

 - No tak, przyszedłem z Zabrza...

O Górniku nie chcesz powiedzieć złego słowa, bo wiele mu zawdzięczasz?

 - To była transakcja wymienna. Bo z jednej strony to klub, z którego wypłynąłem do Niemiec, ale z drugiej samo się to nie zrobiło, musiałem dać coś od siebie. Przecież w dobrych miejscach w tabeli udział miałem. Jeśli drużyna gra dobrze, pozytywnie pisze się i o zawodnikach, i o klubie.

Jak wspominasz tamten czas?

 - Świetnie, mieliśmy w Zabrzu znakomitą ekipę, do dzisiaj z wieloma chłopakami utrzymuję kontakt. Mieliśmy grupę, w której się trzymaliśmy. Z Adamem Danchem, Łukaszem Skorupskim, Olkiem Kwiekiem, wcześniej Tomkiem Zahorskim. Po meczach wychodziliśmy na wspólne kolacje, razem lataliśmy na wakacje. Gdybym sobie teraz poprzypominał wszystkie historie i je opowiedział, byłoby dużo śmiechu.

Czujesz się w jakimś stopniu piłkarskim synem Adama Nawałki?

 - Nie czuję się.

Serio? Właśnie tak jesteś przedstawiany. Olkowski to jeden z tych, których Nawałka stworzył i wypromował.

 - Cała grupa, która transferowana była mniej więcej w tym czasie z Górnika, nazywana była przez media ulubieńcami albo synami Nawałki. Tych piłkarzy jest sporo, oprócz mnie byli przecież Krzysiek Mączyński, Arek Milik, do tej grupy spokojnie można też dodać Łukasza Skorupskiego, Michała Pazdana, Adama Marciniaka czy Prejuce’a Nakoulmę. Mieliśmy mocną drużynę, w której promowało się wielu piłkarzy. To, że nam się udawało nie oznacza, że jesteśmy synami Nawałki. Choć, gdy przeczytałem takie określenie, dwa razy pytałem mamę, czy jest coś na rzeczy... Jak chcesz, mogę zadzwonić i spytać jeszcze raz.

[nextpage]
W sieci można znaleźć informację, że wasza współpraca rozpoczęła się już w Katowicach, trener później pociągnął cię za sobą do Górnika.

 - I to jest dość powszechny błąd. Kilka razy już o tym czytałem, ale nic takiego nie miało miejsca. Gdy przychodziłem do GKS-u, trenera w Katowicach od pół roku nie było.

Jak wspominasz współpracę z selekcjonerem w Górniku?

 - Zwracał od zawsze uwagę na dosłownie wszystkie możliwe szczegóły. Od czystości butów, przez porządek w szatni, po planowanie zajęć. Jak w szwajcarskim zegarku. Poza tym robił wszystko, żeby drużyna miała zapewnione optymalne warunki.

Człowiek orkiestra?

 - W Górniku można było często odczuć problemy finansowe klubu, kasa po prostu nie wpływała na czas. Trener robił jednak wszystko, żeby niezbędne kwestie były na najwyższym poziomie. Przed meczami bądź w okresach przygotowawczych zgrupowania mieliśmy w bardzo dobrych hotelach, jakość wyżywienia zawsze spełniała jego wysokie wymagania, nawet boisko musiało być perfekcyjnie przygotowane i zlane wodą. Dzisiaj wydaje się to śmieszne, ale teraz klub leci do Hiszpanii do dobrego hotelu, a boisk treningowych nie ma, podobnie zresztą jak wyżywienia. Za Nawałki to było nie do pomyślenia.

Dlatego gdy pierwszy raz pojechałeś na zgrupowanie kadry do selekcjonera Nawałki, wiedziałeś, czego się spodziewać.

 - Wszystko było zorganizowane dokładnie tak samo, tylko na większą skalę. Nie wiem czy wiesz, ale trener ma nawet taki nawyk, żeby czas bezpośrednio przed meczem rozpisywać na minuty. Wygląda to tak, że na przykład od 15:22 do 15:24 biegasz, od 15:24 do 15:27 zaczynasz podania, od 15:27 do 15:33 masz jeszcze coś kolejnego i tak dalej. Oczywiście później nad realizacją planu podczas przedmeczowej rozgrzewki zawsze czuwali trenerzy, którzy do dzisiaj są przy trenerze Nawałce. Ale nadzór selekcjonera mają chyba do dzisiaj, bo na zegarek zerkają ciągle, byle się tylko nie przedłużył jakiś zaplanowany element.

Nawałka często do ciebie dzwoni?

  - Nie, częściej robią to asystenci selekcjonera. Ale to, co było bardzo fajne, selekcjoner sam zadzwonił do mnie dzień przed ogłoszeniem powołań na mecze z Serbią i Finlandią i osobiście przekazał informację, że tym razem mnie nie powoła.

To prawda, że po przygodzie w Zagłębiu Lubin chciałeś kończyć karierę?

 - Co kończyć? Nie przesadzajmy, byłem wtedy chłopakiem, o karierze to wtedy jedynie mogłem pomarzyć...

OK, przygodę z piłką.

 - Przyszedłem na testy do GKS Katowice, po nieudanym czasie w Lubinie, gdy Zagłębie nie chciało mnie wykupić za jakieś drobniaki z Gwarka Zabrze...

Ponoć trenerzy Zagłębia uważali wtedy, że Olkowski nie nadaje się do grania w piłkę na ligowym poziomie. Pogrzebali cię.

 - Nie zaliczyłem ani jednego treningu z pierwszym zespołem, ale w Młodej Ekstraklasie rozegrałem wszystkie możliwe mecze, gdy z "jedynki" nie schodziło nagle dziesięciu zawodników na mecz rezerw. Zdobyłem mistrzostwo Młodej Ekstraklasy, chyba jednak do czegoś tam się nadawałem, ogórkiem nie byłem. Ale gdy dochodzi do sytuacji, w której klub nie decyduje się na wykupienie cię za śmieszne pieniądze, to naprawdę można się zdołować. Spuściłem głowę, zacząłem się zastanawiać nad tym, czy w ogóle się do czegoś nadaję. Wtedy intensywniej zacząłem myśleć o moim planie B. Szkołę skończyłem, napisałem przecież dobrze maturę, a wybrałem na niej matematykę, więc głąbem nie byłem. Chciałem pójść na studia, miałem nawet plany w co zainwestować... Żona do dzisiaj się ze mnie śmieje.

Zdradzisz?

 - Chciałem kupić sobie garaż i go wynajmować ludziom za kasę.

Ambitnie!

 - Zawsze kumple mówili, że taki garaż można niedrogo kupić, a później komuś wynajmować. W ten "biznes" jednak nie poszedłem, niedługo później zacząłem zarabiać niezłe pieniądze z piłki, więc założyłem sobie ambitniejsze cele.

Był jakiś moment graniczny, w którym odrzuciłeś myśli o zakończeniu przygody z piłką?

 - Jeszcze w czasie, gdy grałem w Katowicach starałem się kontynuować naukę, poszedłem na studia, zależało mi na tym, żeby je skończyć. Niestety nie udało mi się, być może trochę przez ludzi, którzy pracowali na AWF w Katowicach. Dochodziło do takich kuriozalnych sytuacji, w których dzień po meczu kazano mi biegać dwa kilometry testu. Zrezygnowałem, ale przez długi czas miałem w głowie myśl, żeby na studia wrócić, kontynuować je jako zabezpieczenie na wypadek niepowodzenia w piłce. Na szczęście się powiodło.

Może nie w garaże, ale w coś zarobioną kasę inwestujesz?

 - Od samego początku staram się edukować, czytać o tym, jak lokować pieniądze, co z nimi robić. Na przykład kupiłem już jedno mieszkanie w Katowicach, drugie znalazłem pod inwestycję. Nie mam nikogo, kto by mi jakoś szczególnie doradzał w tym temacie, ale nie jest też tak, że trwonię kasę na głupoty albo pcham w skarpetę.

A Conchita Wurst to był w twoim przypadku jednorazowy wybryk, czy na co dzień wieczorami zdarza ci się wskakiwać w taki strój?

 - Nie, no skąd! Upodobania i preferencje mam od zawsze takie same, Conchita była tylko karnawałowym żartem. No i chyba udanym, jeśli tyle się o tym mówiło i pisało.

Teraz w szatni wołają na ciebie Conchita?

 - Na początku rzeczywiście kumple tak do mnie wołali: Conchita to, Conchita tamto, ale im po tygodniu przeszło. Prawda jest taka, że byli pod sporym wrażeniem mojej kreatywności. Szukałem z żoną oryginalnego przebrania, nie chciałem pójść na łatwiznę i kupić pierwszy lepszy kostium. W Kolonii takich sklepów jest dużo, więc nie miałbym z tym żadnego kłopotu. A liczy się pomysł. Szukaliśmy z żoną czegoś znanego, na topie, więc na początku myśleliśmy nad czymś w stylu Kanye West, ale to było dla nas za mało kontrowersyjne. Wpadłem więc na pomysł z Conchitą.

Można chyba powiedzieć, że oficjalnie przejąłeś pałeczkę po Sławku Peszce, którego przygody obrosły już w Kolonii legendą.

 - Co ty, Sławka dogonić się już nie da, on tu będzie drugą legendą, zaraz po Łukaszu Podolskim!

Jak ci się żyje w Kolonii?

 - Kapitalnie - miasto jest piękne, ma klimat, kto tutaj był chociaż raz, ten wie, o czym mówię. Jest duże, nie można się nudzić. Sam natomiast mieszkam na uboczu, tuż obok wielkiego parku, mam wszystko, czego potrzebuję.

No i do Amsterdamu masz w sumie niedaleko, więc z wzajemnymi odwiedzinami z dobrym kumplem nie ma problemu.

 - Dokładnie, z Arkiem Milikiem utrzymujemy bliski kontakt. On czasem przyjeżdża do nas, my jeździmy w odwiedziny do nich. Górnik cały czas trzyma się razem!

Rozmawiał Paweł Kapusta

Czytaj więcej w "PN"

Piłkarz Wolfsburga wyrzucony z reprezentacji Niemiec  

Petr Cech najlepszy w Czechach. Vacek z jednym głosem

Rubin zagiął parol na Stępińskiego? "Pierwsze słyszę" 

Komentarze (0)