W ostatnim czasie podobnych nieporozumień na linii Leo Beenhakker - działacze jest coraz więcej. Wystarczy wspomnieć choćby animozje doświadczonego szkoleniowca z Antonim Piechniczkiem. W ich efekcie były selekcjoner obraził się na Holendra i nie pojechał na środowy mecz z Walią.
Sprawa pracy Beenhakkera dla Feyenoordu ma jednak większy wymiar, bowiem podjęta została mimo sprzeciwu ze strony Grzegorza Laty, a nie zapominajmy, że prezes PZPN jest przełożonym selekcjonera i w jego interesie leży przede wszystkim zaspokajanie potrzeb polskiej kadry, a te niekoniecznie idzie spełnić łapiąc kilka srok za ogon.
Trudno przewidzieć, co zrobi teraz sternik futbolowej centrali, jednak ostatnie wydarzenia na pewno nie poprawią atmosfery wokół reprezentacji, która i tak jest napięta.
Beenhakker najwyraźniej nie podchodzi już do pracy w Polsce z nadmiernym entuzjazmem, a związanie się z Feyenoordem jest dla niego swego rodzaju zabezpieczeniem na wypadek utraty posady selekcjonera biało-czerwonych. Bez względu jednak na pobudki, które kierują Holendrem, decyzja o objęciu funkcji doradcy technicznego Feyenoordu to jasny sygnał, że Leo będzie robił po swojemu i raczej nie zamierza słuchać tego, co nakaże mu prezes PZPN.
Postawa Beenhakkera martwi jednak mniej niż sytuacja, w jakiej obecnie znalazła się polska kadra. Oto bowiem selekcjonerem jest człowiek, który pracuje na dwóch posadach (nie ma znaczenia czy odpłatnych i ile czasu deklaruje poświęcać dla Feyenoordu), natomiast jego asystent, Rafał Ulatowski na co dzień jest zatrudniony w PGE GKS Bełchatów i dla kadry także poświęca tylko część swojego czasu.
Czy tak powinien funkcjonować sztab reprezentacji Polski - kraju, który ma niemal 40 mln obywateli, a ambicje kibiców i działaczy sięgają znacznie wyżej niż ostatnie osiągnięcia? Wydaje się, że nie, bo ekipa złożona z ludzi "dochodzących" może mieć problem, by przynajmniej od strony szkoleniowej wszystko funkcjonowało tak jak należy.