Czytaj w "PN": Oto następca Antonio Conte

Getty Images / Marco Luzzani
Getty Images / Marco Luzzani

W zeszły wtorek padło nazwisko nowego selekcjonera reprezentacji Italii. Włosi na tę informację byli już przygotowani od kilkunastu dni i zdziwieni nie byli, ale w Europie rozległo się głośne pytanie: kto zacz i dlaczego on?

Selekcjoner na emeryturze

Od 15 marca trwało narodowe dumanie nad następcą Antonio Conte. To wtedy prezydent Carlo Tavecchio upublicznił wiadomość, że selekcjoner plany zawodowe po Euro 2016 wiąże z innym pracodawcą niż FIGC (Federazione Italiana Giuoco Calcio). Szybko też wyszło na jaw, że Conte znalazł się w polu rażenia Romana Abramowicza i nie pozostał obojętny. Od lipca włoską robotę będzie wykonywał w Londynie dla Chelsea.

Poparcie Lippiego

Na giełdzie pojawiło się natychmiast kilka nazwisk. Przy każdym można było postawić więcej minusów niż plusów. Na dźwięk każdego – skrzywić się i zapytać: a za co? Bo wszędzie i wszystkim słusznie wydaje się, że selekcjonera powinno wybierać się tylko z najlepszych, nominacja powinna być awansem i nagrodą za wcześniejsze sukcesy, a nominowany dla takiego zaszczytu rzuci wszystko inne w kąt. Jednak włoscy trenerzy od lat myślą i robią inaczej. Dlatego Fabio Capello nigdy nie był i prawdopodobnie już nie zostanie szefem włoskiej kadry, zawsze coś ciekawszego, ambitniejszego i lepiej płatnego mieli do wykonania Carlo Ancelotti, Massimiliano Allegri, Roberto Mancini, Luciano Spalletti, a ostatnio do tego szacownego grona wypada także włączyć Claudio Ranieriego. Takie to czasy nastały dla włoskiego futbolu, że tak jak Serie A przestała być pierwszym wyborem dla futbolowych gwiazd, tak reprezentacja – dla topowych rodzimych szkoleniowców (o zagranicznych kandydatach nikt nawet nie wspominał, bo to dopiero byłby grzech). Drogą negatywnej eliminacji na placu zostali: Roberto Donadoni, Gianni de Biasi, Vincenzo Montella i Giampiero Ventura.

Donadoni dość szybko sam się wycofał. Już zresztą raz siedział w tym fotelu, poznał jak bywa niewygodny i teraz bardziej liczył na atrakcyjniejszą niż Bolonia ofertę klubową. Montella ciągle ma trenerskie mleko pod nosem, które zresztą mu się ostatnio wylało w Sampdorii. Pozostało więc dwóch, na których pół roku temu nikt nie postawiłby złamanego euro, że wejdą do finału. De Biasi to mister nobody, który do 2011 roku zaliczał sie do szarej trenerskiej masy, aż wziął i wyjechał do zacofanej Albanii. To było jak zsyłka na przymusowe roboty. O jego istnieniu rodacy przypomnieli sobie po historycznym awansie Albanii do finałów Euro 2016.

(…)

Tomasz Lipiński

Cały tekst można znaleźć w najnowszym numerze tygodnika „Piłka Nożna”. Od wtorku w kioskach!

ZOBACZ WIDEO Sparodiował Loewa i wysyła Piszczka na badania antydopingowe

Komentarze (0)