Tomasz Dzionek: Szacunek do prezesa pod rygorem zakazu stadionowego

Przed kilkoma dniami członek zarządu Legii - Jarosław Ostrowski, zapowiedział zastosowanie wszelkich środków mających na celu wyplenienie wyzwisk i wulgaryzmów ze stadionu przy ulicy Łazienkowskiej. Nie oznacza to jednak, że kibic nie będzie mógł sobie na stadionie poprzeklinać. Lżyć będzie można do woli, chyba że ktoś będzie miał czelność wyzywać właścicieli stołecznego klubu.

W tym artykule dowiesz się o:

Dzisiejszy stadion Legii nie ma już w sobie takiej magii jak przed laty. Zrównanie z ziemią dawnej "Żylety", oprócz względów związanych z długo oczekiwaną budową nowego stadionu, ma także charakter symboliczny. Odkąd klub stał się własnością Grupy ITI, wybuchła krwawa wojna pomiędzy kibicami Legii a nowymi decydentami. Początki współpracy były obiecujące, bo przecież dysponująca sporym kapitałem Grupa ITI zwiastowała znaczące zakupy transferowe, umożliwiające tym samym Legii walkę o najwyższe cele. Prócz tego zapowiedziano także "długookresowy rozwój mający przynieść korzyści miłośnikom sportu oraz społeczeństwu". Z perspektywy czasu okazało się jednak, że władze klubu ze stolicy najbardziej skupiły się na walce z nieprzychylnymi sobie i swojej polityce kibicami.

Kilka lat po przejęciu klubu przez Grupę ITI nowi włodarze zdecydowali się zmienić logo klubu na to, którym Legia posługiwała się w pierwszych latach swojego istnienia. Od samego początku Grupa ITI starała się przejąć prawa do klubowych symboli. Brak porozumienia w tej kwestii i oczywista chęć zysku spowodowały podjęcie decyzji o zmianie herbu. Sęk w tym, że kibice z tej decyzji nie byli wcale zadowoleni. Twierdzili wręcz, że podjęto ją z pominięciem ich opinii. Mimo iż od pewnego czasu słyszy się głosy o powrocie do poprzedniego logo klubu, niesmak pozostał, a kibice mają tym samym kolejne powody do narzekania na właścicieli klubu.

Wojna na czyny i słowa rozgorzała na dobre, gdy najbardziej wytrwali kibice Legii, okupujący zwykle "Żyletę", podjęli decyzję o bojkocie meczów z udziałem swojego zespołu. Początkowo wstrzymano się z głośnym dopingiem. Z czasem coraz więcej kibiców rezygnowało z przyjścia na stadion. Brak chęci do kompromisu można wykazać u obu zwaśnionych stron konfliktu. Nie ulega wątpliwości, że klub piłkarski w swoim założeniu nie ma być kolejną spółką do robienia pieniędzy, czy firmą, której kupno podwyższy ego któregoś z prezesów. Piłka nożna jest sportową formą rozrywki dla mas - kibiców którzy pędzą na stadion z wielu powodów: miłości do klubu, możliwości odpoczęcia od wiecznie marudzącego małżonka, dla oderwania się od codziennych trosk, czy zapomnienia o wiecznie niezadowolonym szefie. Klub powinien opierać się na kibicach i szanować ich opinię. Gdy zespół osiąga sukcesy, kibice są zadowoleni, gdy zaś pojawiają się porażki, potrafią tą gorycz przełknąć i dopingować dalej w oczekiwaniu na lepsze czasy. W biznesie takich reguł się nie przewiduje - liczy się tylko kalkulacja zbicia odpowiedniego kapitału na inwestycjach z wizerunkiem klubu.

Z drugiej strony niezrozumiałym dla mnie jest podejście kibiców, którzy potrafili zbojkotować działania władz klubowych, omijając szerokim łukiem bramę stadionu. W jaki sposób kibic nie przychodzący na mecze swojego ukochanego zespołu walczy z nieprzychylnymi mu władzami? Władze mają gdzieś to, że kilkadziesiąt chłystków z warszawskiej dzielnicy nie przyjdzie na stadion. W dzisiejszych czasach wpływy z biletów nie są podstawową formą zarobku klubu. Gdzież więc jest ta miłość do klubu, na którego mecze się nie przychodzi? W takim zachowaniu nie ma najmniejszej logiki! Tym bardziej godne politowania jest zachowanie tych, którzy ślą wyzwiska pod adresem kibiców, którzy nie zważając na istniejący bojkot przychodzą na mecze Legii, kupują szaliki z nowym herbem klubu i są dalecy od głośnego kierowania niezadowolenia wobec prezesa. Ilu spośród walczących z prezesem Mariuszem Walterem to prawdziwi kibice nie zgadzający się z jego polityką, a ilu to zwykli bezmyślni pieniacze? Jedynym rozwiązaniem jest próba znalezienia kompromisu. Rzucanie tortem w twarz nie wzmaga jednak pokojowych nastrojów, nawet jeśli tort robiony jest na śmietanie, a nie obleśnym kremie.

Podczas gdy Legia przeżywa kryzys związany z wojenką uprawianą przez kibiców i panów w garniturach, a na meczach stołecznego zespołu śpiew kibiców zagłuszają świerszcze, na innym stadionie - w Poznaniu, co mecz przychodzi kilkanaście tysięcy widzów. Na kilka godzin przed meczem miasto zalewa biało-niebieska fala kibiców, którzy tłumnie lgną na arenę zmagań piłkarzy przy ulicy Bułgarskiej. Nie odstraszają ich już nawet ceny biletów, które na mecz z Udinese Calcio były droższe od najtańszych miejsc przy toaletach na tegoroczny koncert Madonny. O władzach klubu kibice mają jak najlepsze zdanie, przypominając dumnie o licznie organizowanych spotkaniach informacyjnych, świetnej współpracy klubu ze stowarzyszeniem Wiara Lecha, współfinansowaniu opraw meczowych, nie wspominając już o obecnych stricte sportowych osiągnięciach Lecha. Na stadionie nie ma mowy o jakichkolwiek burdach kibiców, bo oni sami, oczywiście przy udziale firm ochroniarskich, pilnują porządku. Receptą poznańskich działaczy na sukces sportowy, marketingowy i organizacyjny jest tworzenie potęgi klubu przy znaczącym udziale jego kibiców. Kibic dla prezesów Lecha Poznań to skarb - nie wróg.

Władze Legii starają się widocznie iść inną drogą, mimo że ich polityka spalonej ziemi daje póki co fatalne rezultaty. Stanowczy ton ich wypowiedzi nie napawa optymizmem i w żadnym stopniu nie pozwala przypuszczać, że koniec wojenki z kibicami nastąpi w niedalekiej przyszłości. Teraz okazuje się, że kibice Legii chcący swoją niechęć do decydentów klubowych wyrazić na meczu, będą dostawali zakazy wstępu na stadion. Członków Grupy ITI drażni wulgarne słownictwo na stadionie, lecz wiązanka prosto z rynsztoka w ich studiu telewizyjnym im już jednak tak nie przeszkadza. Może należałoby się zastanowić, dlaczego inne kluby piłkarskie w Polsce nie mają takich problemów jak panowie z Warszawy. Wyzwisk pod adresem właściciela klubu nie sposób tolerować. Chamskie oszczerstwa wobec osoby, która wpompowała w klub miliony złotych są po prostu żałosne. Jednakże zamknięcie im ust poprzez zakazanie wchodzenia na stadion nie wzbudzi w nich skruchy - wręcz przeciwnie. Pojawią się następni kibice przepełnieni nienawiścią do tych, którzy uniemożliwili kolegom z podwórka dopingowanie ukochanego klubu. W takich decyzjach władz klubu Legii nie sposób znaleźć odrobiny rozsądku ani chęci do znalezienia kompromisu, a to właśnie one powinny zaproponować zakopanie wojennych toporów.

Pomysł na walkę z kibicami obrażającymi władze klubu jest żałosny i pokazuje, że zarząd Legii nie wie jak zakończyć ciągnący się już kilka lat konflikt. Z drugiej strony warcholstwa na meczach piłkarskich nie powinno się tolerować. Jak ktoś bluźni na władze klubu, to trudno go nazwać kibicem. Stanowczość i zacietrzewienie obu stron tylko pogłębiają wzajemną niechęć. Piłkarze Legii nigdy nie strzelali bramek dla prezesów klubu, tylko dla swoich kibiców. Po strzelonych golach biegli do najgłośniej skandujących z nich, a nie na lożę honorową, gdzie decydenci z obowiązkową flegmą przyklasnęli po kilka razy. Jeśli jednak zarząd Legii w porę się nie opamięta, na meczach swojej ukochanej spółki sportowej falę meksykańską robić będzie kilkadziesiąt osób.

tomasz.dzionek@sportowefakty.pl

Źródło artykułu: