Łukasz Załuska ma dość siedzenia na ławce

WP SportoweFakty / Agnieszka Skórowska
WP SportoweFakty / Agnieszka Skórowska

Braku ambicji zarzucić mi nie można. Czasami trzeba mieć ją podwójnie dużą, by zagryzać zęby i nadal być gotowym - mówi Łukasz Załuska, który po latach na ławkach rezerwowych Celticu Glasgow i SV Darmstadt 98 został pierwszym bramkarzem Wisły Kraków.

WP SportoweFakty: Mówiono, że jest pan etatowym rezerwowym. Denerwowało to pana?

Łukasz Załuska: Ci, którzy mnie znają, wiedzą, że to nieprawda. Oczywiście dochodziły do mnie takie opinie. Słyszałem, że niby nie mam ambicji. Podpisałem pierwszy kontrakt z Celtikiem na trzy lata. Czy gdyby brakowało mi woli walki, otrzymałbym propozycję przedłużenia o kolejne trzy? Czy poszedłbym do Bundesligi? Wątpię. Czasami potrzeba mieć podwójnie dużą ambicję, by zagryzać zęby i nadal być w gotowości. Tak zostałem wychowany. Braków na tym polu zarzucić mi nie można.

Nie wolałby pan jeszcze pograć za granicą?

- Chcieliśmy z żoną, żeby syn chodził do międzynarodowej szkoły. Dostałem propozycje z lig, które nie do końca mnie interesowały - między innymi cypryjskiej, tureckiej czy rumuńskiej. Nie mogłem myśleć tylko o sobie. Nie zamierzałem też mieszkać daleko od rodziny. Wisła trafiła się w idealnym momencie.

ZOBACZ WIDEO Dariusz Marzec: Stosujemy rozwiązania z Premier League (źródło TVP)

{"id":"","title":""}

Debiut nie był udany, a teraz czeka pana "Święta Wojna".

- Jechaliśmy do Gdańska po zwycięstwo, a skończyło się fatalnie. Wszystkie gole Lechii padły po błędach, które nie powinny mieć miejsca. Teraz pora pokazać, że jesteśmy silnym zespołem.

Jeśli chodzi o takie spotkania, ma pan doświadczenie z "Old Firm Derby". Podobno już podczas rozgrzewki można stracić słuch...

- Zagrałem w nich trzy razy. Te mecz elektryzują nie tylko Szkocję. Cała Wielka Brytania o tym mówi, a wydarzenie wykracza daleko poza futbol. Najlepiej zapamiętałem sytuację ze spotkania, w którym byłem rezerwowym. Wyszliśmy się grzać, spojrzeliśmy na trybunę z naszymi fanami, a tam z lasu rąk i głów zaczęła wyłaniać się sylwetka człowieka przebranego za papieża. Gość został uniesiony, a potem pobłogosławił Ibrox Stadium. Zrobiło się naprawdę gorąco. Kibice Rangersów to protestanci, więc ten gest ich rozgniewał. Bardziej obrazić ich już nie można.

Szkocka propozycja przyszła do pana niespodziewanie?

- Tak, odebrałem połączenie, a potem w pięć minut podjąłem decyzję. Chwilę później bukowałem już bilet i pakowałem walizki. Właśnie wtedy nastąpił przewrót o 180 stopni w karierze.

Z Polski miał pan prawo wyjeżdżać zrażony tutejszymi realiami. Był pan świeżo po przesunięciu do rezerw Korony Kielce.

- Nie wszystko toczyło się tak, jak powinno. Telefon od Dariusza Wdowczyka sprzed kilku lat był zbawieniem. Niemal każdy zawodnik z naszej ligi, który ma możliwość wyjazdu, korzysta z tego.

Pytałem o uraz do naszej piłki, ponieważ kiedyś na łamach "Magazynu Futbol" powiedział pan, że miał pecha do ludzi.

- Nie wiem, czy powinienem tak to nazywać. Spotykałem różne osoby. Jedni mi pomagali, inni wręcz przeciwnie. Byłem butny, często mówiłem swoje zdanie, co niektórym nie pasowało. Po dziewięciu latach w ligach zagranicznych wiem, kiedy ugryźć się w język.

Wyjazd do Szkocji to najważniejszy moment?

- Zdecydowanie. Pierwszy raz ktoś na mnie postawił, grałem we wszystkich meczach i po półtora roku zadzwonił menedżer Celticu Glasgow, Gordon Strachan. Spełniło się coś, o czym od dawna myślałem.

Więc to nie był szok?

- Mimo wszystko był. Kiedy już podpisałem kontrakt, usłyszałem w klubie, że obejrzeli około 20 meczów, zanim zaoferowali umowę. Kilku ludzi wypowiedziało się na mój temat.

Strachan to wielka postać, jeśli chodzi o szkocką piłkę. Podobno organizował treningi we własnym ogrodzie.

- Kiedy podpisywałem kontrakt, prowadził pierwszy zespół. Później, zanim zdążyłem przyjść do klubu, on z niego odszedł. Chłopcy opowiadali, że czasami ćwiczyli na prywatnym boisku Roda Stewarta, tuż obok jego posiadłości. To wielki fan Celticu i przyjaciel Strachana. Przychodził sobie pokopać z piłkarzami.

W Glasgow czuć wielkość tego klubu?

- Nie tylko tam. Nawet podczas wyjazdów na turnieje towarzyskie ludzie szaleli na punkcie tych barw. Lądowaliśmy gdzieś w USA albo Australii i witały nas tłumy. Stadiony wypełniały się do ostatniego miejsca, choć byliśmy na drugiej półkuli. W Glasgow szał był jeszcze większy.

Wyjścia na miasto do łatwych nie należały?

- Tak, bo właściwie każdy tam interesuje się piłką i jest za Celtikiem albo Rangersami. Rodzina czy znajomi byli mocno zdziwieni, kiedy mnie odwiedzali. W Szkocji ciągle ktoś mnie zaczepiał, a u nas pozostawałem totalnym no name'em.

Na początku o miejsce między słupkami rywalizował pan z Arturem Borucem, czyli ikoną Celticu.

- I dało się to odczuć. Jest dla kibiców tego klubu kimś więcej niż piłkarzem. Powiedziałbym, że to prawie ta sama półka co Henrik Larsson, który był niemal bogiem. Raz lecieliśmy z Arturem do Polski. Na lotnisku w Edynburgu zauważył nas jeden starszy pan. Prowadził dziecko za rękę. Nie wiem, czy to był jego wnuk czy syn. W każdym razie facet podszedł do Boruca, uklęknął przed nim i pocałował w dłoń.

To on wprowadzał pana do zespołu?

- Taka jest naturalna kolej rzeczy, znaliśmy się jeszcze z reprezentacji i Legii Warszawa. W Krakowie dużo pomaga mi Paweł Brożek. Role się odwróciły, kilka lat temu pokazywałem mu Glasgow.

Na Wyspach Brytyjskich miał pan wyrobioną markę. Dlaczego więc nie został pan w Szkocji?

- Skończył mi się kontrakt, dostałem dwie propozycje, ale różnica między Celtikiem czy Rangersami a resztą stawki jest kolosalna. Zgłosili się działacze SV Darmstadt 98. Perspektywa bycia zawodnikiem klubu występującego w Bundeslidze skusiła. To fajne przeżycie.

Nie uwierzę, że nie przeszkadzała panu rola numeru dwa przez wiele lat...

- Niełatwo jest walczyć o szansę przez cały tydzień, a później znów usiąść na ławce. 60 tysięcy ludzi obserwuje mecz, a ty tylko siedzisz. Z drugiej strony: za rywali miałam Artura Boruca, Frasera Forstera czy Craiga Gordona. Sami fachowcy klasy europejskiej.

A w Niemczech natomiast walczył pan z Christianem Mathenią, czołową postacią Darmstadt.

- Właśnie, zaliczył znakomity sezon. Drużyna osiągała rewelacyjne wyniki, utrzymała się, choć wszyscy skazywali ją na spadek. Nie ma przypadku w tym, że latem sprzedani zostali najważniejsi zawodnicy.

Pańskie odejście wyglądało nietypowo. Dowiedzieliśmy się, że nie przedłuży pan kontraktu dopiero 28 czerwca.

- Rzeczywiście, to było dziwne. Klub już od marca zapraszał piłkarzy na rozmowy i jednym przedstawiał propozycję przedłużenia umowy, a innym ogłaszał, że tego nie zrobi. Ja natomiast jako jedyny czekałem. Długo nikt się nie odzywał. Kiedy po pewnym czasie oczekiwania wróciłem do Polski, w końcu zadzwonili działacze, których moje zachowanie zdziwiło. Pytali, czemu wyjechałem. Tymczasem dla mnie było jasne, że nie jestem tam chciany, skoro nikt nie podejmuje tematu.

Z czego mogło to wynikać?

- Zmienił się sztab szkoleniowy. Chyba czekali na decyzję nowego trenera.

W CV ma pan Celtic, Bundesligę, ale przez pięć lat zaliczył pan tylko 25 spotkań.

- Z drugiej strony, w lidze szkockiej, w tym właśnie w Celticu rozegrałem blisko sto meczów. Teraz zrobię wszystko, żeby wychodzić na boisko. Jestem głodny gry. Chcę udowodnić wszystkim, jaki potencjał we mnie drzemie.

Rozmawiał Mateusz Karoń

Komentarze (0)