W Legii był taki czas, że grał jak natchniony. Jako przyszłość polskiego futbolu pojechał na Euro 2012. W turnieju nie zaliczył ani minuty, ale to na nim miała się opierać reprezentacja w następnych latach. A potem przepadł. Kiedy wrócił do Polski znów wszystkich zaczarował, tym razem w Wiśle Kraków. A dziś?
"Piłka Nożna": Można się spotkać z opinią, jakoby transfer Wolskiego spowodował, że Lechia na razie nie ma z niego specjalnego pożytku, natomiast Wisła ewidentnie się pogubiła, tracąc rozgrywającego. Zgadzasz się?
- Nie oceniam tego w ten sposób, po prostu się cieszę, że trafiłem do Lechii - mówi Rafał Wolski. - Zgoda, może nie mam jeszcze wielkiego wkładu w wyniki zespołu, bo zdaję sobie sprawę, że brakuje przede wszystkim goli i asyst, jednak wydaje mi się, że pomagam drużynie. Czuję, że to idzie w dobrym kierunku - jesteśmy wysoko w tabeli, a zespół jest silny personalnie. Powtarzam, na dziś brakuje mi dobrych statystyk, ale zakładam, że w miarę upływu czasu i te się poprawią.
A zakładałeś w ogóle, że zostaniesz w Krakowie dłużej, czy z góry byłeś nastawiony na odejście po sezonie?
- Przecież czekałem niemal do samego końca, praktycznie aż do ostatniego meczu w sezonie, na ruch Wisły, bo to ona miała w końcu prawo pierwokupu i mogła z niego skorzystać. Ponieważ jednak nie otrzymałem żadnego sygnału, że klub jest zainteresowany przedłużeniem umowy, zacząłem szukać alternatywy. Przyszła oferta z Lechii i ją przyjąłem.
A były inne, poważne oferty transferowe?
- W okresie kiedy podpisywałem kontrakt z Lechią właśnie ten klub był najbardziej zdeterminowany, by mnie pozyskać i czułem to wyraźnie od początku. Lechia przedstawiła mi najlepsze warunki, a kiedy dodałem do tego, że w Gdańsku jest porządna drużyna, dobry trener i ogromne ambicje, nie musiałem się długo zastanawiać.
Jak zatem z odległości kilkuset kilometrów patrzysz na to, co dzieje się obecnie w Krakowie?
- Nie chcę tego komentować, nie ma mnie przecież w Wiśle, pozostaję z dala od tych wydarzeń. Każdy jednak widzi i słyszy co się dzieje, a na pewno nie dzieje się najlepiej. Zamieszanie jest ogromne. Życzę Wiśle, by szybko wyszła z dołka, bo ten klub zasługuje na lepsze traktowanie i po prostu lepsze wyniki.
Z kim w Lechii trzymasz się najbliżej?
- Przede wszystkim przechodząc tutaj znałem prawie połowę zespołu, więc wejście do szatni miałem ułatwione, a to szalenie ważne. Kontakt? Jeśli chcę wyskoczyć na miasto, to zdarza się wyjść i z Kubą Wawrzyniakiem i z Grześkiem Kuświkiem albo Michałem Chrapkiem.
Nie bałeś się nowej szatni? Kiedyś powiedziałeś, że potrzebujesz dwóch, trzech miesięcy, by się w nowym miejscu odnaleźć, że nie potrafisz wejść do szatni i, jak się wyraziłeś, od razu zatańczyć? To dotyczy tylko realiów zagranicznych, czy w Polsce równie długo trwa proces aklimatyzacji i oswojenia się z otoczeniem?
- To są sytuacje bez porównania. Już z własnego, niestety, doświadczenia wiem, że zagranicą jest dużo trudniej. Tutaj znasz język, realia, zwyczaje, praktycznie rosłeś i wychowywałeś się w polskiej szatni, a to ważne. Proste sprawy pozaboiskowe, kontakt z ludźmi, wzajemne żarty, poczucie przynależności do grupy, wzajemnego zrozumienia - w Gdańsku nie mam z tym żadnego problemu.
Czyli, rozumiem, inaczej niż na obczyźnie. Powiedziałbyś o sobie, że jesteś osobą wycofaną, a może nawet introwertykiem?
- Nie, absolutnie nie zgadzam się z taką charakterystyką.
Ale niektórzy mówią, że brak ci pewności siebie, choć to akurat dziwne, skoro poradziłeś sobie w Legii, a przyjechałeś z podradomskiej wioski, zamieszkałeś sam w internacie, przebiłeś się do pierwszego składu, nie zginąłeś w wielkim klubie.
- No właśnie. Dlatego nie uważam, by brakowało mi pewności i wiary w siebie. A wracając do tamtych czasów, na pewno przychodząc do Legii miałem trudniej od innych chłopaków. Grałem w Głowaczowie, bardzo małym klubie, nie byłem reprezentantem Polski juniorów, nikt nie znał mojego nazwiska, nikt nie wiedział tak naprawdę kim jest Wolski. Już choćby z tego powodu musiałem znacznie ciężej pracować, bo za samo nazwisko plusów nie dostawałem. Cel był jeden - dostać się do pierwszej drużyny Legii. Mogłem to zrobić wyłącznie poprzez codzienną harówkę, i to zrobiłem.
Oceniając z perspektywy kilku miesięcy: Wisła, do której trafiłeś po powrocie z zagranicy, to był chyba perfekcyjny wybór, taka gra jaką ten zespół od dawna preferuje, wyjątkowo wpisuje się również w twój sposób gry?
- Być może. Z pewnością mało kto liczył, że mój powrót do Polski będzie tak efektowny, że tyle wniosę i pomogę drużynie. Fajnie to wyszło, tyle że bez pomocy kolegów z Wisły nie byłoby renesansu formy Wolskiego.
Styl gry Lechii tak znacznie różni się od krakowskiej piłki, że nie do końca się w nim jeszcze odnajdujesz?
- Nie ma na świecie dwóch takich samych drużyn. Na pewno w Lechii inne są założenia taktyczne, inne zadania stoją przede mną. Poznaję nowe schematy, nowe zachowania na boisku, których trener Piotr Nowak ode mnie oczekuje i staram się temu sprostać.
Co z presją? W Gdańsku jest większa niż w Krakowie?
- Patrząc obecnie na oba kluby, na to jak funkcjonują i jakie mają aspiracje, nie ma wątpliwości - presja w Gdańsku jest większa. Kadra zespołu, rozmach transferowy, obecność reprezentantów Polski i nie tylko, to wszystko sprawia, że siłą rzeczy ten zespół musi żyć pod presją wyniku. No i w końcu poradzić sobie z nią, bo to, że kibice oczekują sukcesu, jest naturalne w tym wypadku.
Tylko może czasem ta presja lekko paraliżuje... Czym bowiem wytłumaczyć porażkę z Bruk-Betem Termalicą?
- Takie wpadki są, niestety, wliczone w bilans całego sezonu i oby tylko było ich jak najmniej. Wtopa przydarzyła się teraz i mam nadzieję, że w tym sezonie już podobna nie będzie mieć miejsca. Ten mecz powinniśmy wygrać, i tyle.
Jakiekolwiek inne miejsce poza pierwszym, byłoby dla was rozczarowaniem?
- Wiemy na co nas stać, a stać na wiele. Mistrzostwo? Na pewno podium jest jak najbardziej w naszym zasięgu.
A nie odnosisz wrażenia, że Legia z powodu strat punktowych, które już poniosła oraz zaangażowania w Lidze Mistrzów, jest wyjątkowo, właśnie w tym sezonie, do ogrania?
- Z pewnością legionistom towarzyszyć będzie inna motywacja co tydzień w ekstraklasie i inna od święta - w Champions League. Podejrzewam, że to będzie mocno widoczne, ale czy jednocześnie ułatwi zadanie ligowej konkurencji, tego nie jestem pewien. Bo choć Liga Mistrzów będzie priorytetem dla obrońców tytułu mistrza Polski i punkty na krajowym podwórku Legia jeszcze powinna nie raz pogubić, to pamiętajmy, że wiosną wszystko może się zmienić. Skupiona pewnie głównie już na lidze i z podzielonymi punktami wciąż będzie głównym faworytem rozgrywek. W każdym razie jest zdecydowanie za wcześnie, by oceniać szanse i pisać scenariusze po zaledwie kilku kolejkach.
Cztery lata temu byłeś w kadrze na mistrzostwa Europy. Dziś, w wieku 23 lat czujesz się bardziej niespełnionym talentem czy człowiekiem, przed którym w piłce jeszcze wszystkie drzwi są otwarte?
- Mam jeszcze wiele lat gry przed sobą, a więc i czas, by pokazać, jaki mam potencjał. Jestem przekonany, że wszystko przede mną.
Ale cofnąłbyś czas gdybyś mógł? Podjąłbyś inne decyzje transferowe? Fiorentina, Bari - gdzieś chyba popełniony został błąd...
- Kilka rzeczy bym zmienił, lecz to nie znaczy wcale, że siedzę i o tym rozmyślam, kreślę sobie rozmaite scenariusze na zasadzie jakby to było, gdybym zrobił to czy tamto. Koniec, temat zamknięty. Mam przed sobą nowe wyzwania.
[nextpage]Wówczas, prawie już cztery lata temu, nie zdążyłeś jeszcze na dobrą sprawę zostać choćby gwiazdą ekstraklasy, a już rzuciłeś się na głęboką wodę. Włochy to był kompletny niewypał?
- Nie. Jeśli chodzi o sam transfer do Fiorentiny, jestem z niego w pewnym stopniu zadowolony. Zostając w Legii miałbym ciężko. Byłem po kontuzji, niby mało poważnej, ale nie grałem przez pół roku. Jestem przekonany, że wracając na boisko wszyscy oczekiwaliby ode mnie dyspozycji sprzed urazu - goli, asyst, dryblingów, a to nie byłoby łatwe po tak długiej przerwie. Tymczasem jadąc do Fiorentiny zyskałem czas, otrzymałem przy tym możliwość rozwoju u boku świetnych piłkarzy.
Miałeś nawet moment, kiedy włoscy dziennikarze porównywali cię do Roberto Baggio. Łechtało to twoje ego?
- To było miłe, ale podchodziłem do tego z dystansem. Po kilku kopnięciach piłki, jednym dobrym meczu, nie śmiałbym się porównywać do takich legend jak Baggio. Słowa pochwały budowały mnie, ale nie odpływałem.
Czego zabrakło - tężyzny fizycznej, znajomości języka, charakteru?
- Wszystkiego po trochu.
Konkurencja w Fiorentinie okazała się za silna, czy może z bliska Cuadrado lub Jovetić nie wyglądali na zawodników o niedostępnym dla ciebie poziomie?
- Jeśli mam być szczery, to w tamtym okresie przerastali mnie o głowę. Z doświadczeniem, z występami w Serie A, naprawdę ciężko było rywalizować z nimi. Ale z drugiej strony konkurencja zawsze napędza rozwój, więc zakładam, że czegoś się nauczyłem u ich boku.
Gorzej, że nawet wypożyczenia z Fiorentiny do słabszych klubów, jak Bari czy belgijski Mechelen, nie poprawiały twoich notowań. O czym wówczas myślałeś?
- To był trudny okres. Po tych wypożyczeniach spodziewałem się zupełnie czegoś innego. Sądziłem, że będę grał, zbierał minuty i tym samym wrócę do formy. Tymczasem to właśnie nie były trafione ruchy transferowe. Pozostaje mieć nadzieję, że wyciągnąłem z tego wnioski, lekcję dla siebie, która w końcu zaprocentuje.
Czułeś, że znalazłeś się niebezpiecznie blisko stanu depresyjnego, dołka, z którego ciężko się wydźwignąć?
- To nigdy nie jest łatwa sytuacja, kiedy zaczynasz odczuwać, że nie jesteś do końca potrzebny zespołowi. Potem wracasz do domu, a tam pusto - bez rodziny, przyjaciół, kogoś komu się można wygadać albo po prostu zapomnieć o wszystkim. Wtedy ratowała mnie moja dziewczyna, bez jej obecności faktycznie mógłbym zwariować.
Rozumiem, że brakowało znajomych, przyjaciół, możliwości odcięcia się od piłki choć na chwilę?
- Oczywiście, że tak. Nie da się żyć non stop futbolem. Trzeba czasem wyjść, odciąć się, pogadać o głupotach, pośmiać się, byle właśnie - jak powiedziałem - nie zwariować.
No, ale z drugiej strony unikałeś kontaktu z mediami, przynajmniej polskimi. Dlaczego?
- Nie mogę do końca powiedzieć, że unikałem. OK, kilka razy ktoś dzwonił, a ja nie odbierałem. Po prostu czułem, że w mojej sytuacji nie następuje spodziewana poprawa, więc skupiałem się na tym, by coś zmienić. Byłem przekonany, że taka rozmowa czy wywiad chwilowo nie ma sensu i muszę najpierw coś sam zrobić, by dać pretekst do rozmowy z dziennikarzami.
Ile prawdy jest w tym, że bardzo długo nie przywiązywałeś nadmiernej wagi do - nazwijmy to - przesadnie sportowego trybu życia? A może to tylko łatka, która niesprawiedliwie i za długo ciągnie się za tobą?
- W stu procentach jest to klasyczna łatka i nie wiem nawet skąd się przyplątała. Dla mnie to w ogóle bardzo dziwne, gdy ktoś ocenia jak się prowadzę, skoro mnie kompletnie nie zna. Na jakiej podstawie mówi czy pisze podobne rzeczy, jeśli nie ma pojęcia jak funkcjonuję, jak się prowadzę, jak odżywiam, nigdy też nie widział w mediach jakichkolwiek zdjęć, które mogłyby świadczyć o złej opinii? OK, zgoda, nie mam specjalnej, wymyślnej diety, ale mimo wszystko staram się jeść to, co jest zdrowe i czego potrzebuje mój organizm.
Najdziwniejsza rzecz jakiej doświadczyłeś na zachodzie Europy?
- Chyba zmiana pozycji w Mechelen. Długo trenowaliśmy w systemie 1-4-4-2 i ja w tej konfiguracji zajmowałem miejsce lewoskrzydłowego, a dzień czy dwa dni przed jakimś meczem trener zakomunikował, że jednak zagramy 1-5-3-2 i ja będę wahadłowym obrońcą. Cóż, na pewno nie pomogło mi to na boisku...
A czy z tobą przypadkiem nie było tak, że na treningu nakrywałeś czapką belgijskich kolegów, a kiedy przychodził mecz nie zostawała z tego nawet połowa?
- Powiem inaczej - nie czułem zaufania trenera, natomiast widziałem dobrze, że nie odstaję od kolegów. Ci zresztą w prywatnych rozmowach pytali co się dzieje, dlaczego nie gram. Drugi trener zapewniał mnie regularnie, że cały czas szukają optymalnego rozwiązania, tak by znaleźć miejsce również dla mnie w tej układance… Generalnie ciężko było mi walczyć z czymś, na co wówczas nie do końca miałem wpływ. Takie przynajmniej odnosiłem wrażenie.
Pół roku temu mówiłeś: Nie mam prawa myśleć o reprezentacji. A teraz? To prawo przysługuje ci w jeszcze mniejszym stopniu?
- Praktyka, to znaczy powołania jakie rozsyła Adam Nawałka wskazują, że reprezentacja nie jest zamknięta dla określonej grupy ludzi. Może do niej trafić każdy, aby był w formie i mieścił się w wizji selekcjonera. Jeśli więc osiągnę najwyższą dyspozycję, to tak, będę liczył na powołanie.
Do reprezentacji od dłuższego czasu jest regularnie powoływany człowiek grający na twojej pozycji... Gdy patrzysz na Piotra Zielińskiego, który akurat we Włoszech się przebił, czujesz nutkę zazdrości?
- To uczucie jest mi obce. Powiem więcej - kibicuję Piotrkowi, cieszę się, że tak mu się dobrze wiedzie, bo sam fakt, że przebił się w Serie A, idealnie składa się dla polskiej piłki. Wielu naszym młodym zawodnikom teraz może być łatwiej - Piotrek wystawia dobre świadectwo. Nawet skauci, którzy przyjeżdżają nad Wisłę łowić talenty, pewnie inaczej będą patrzeć na Polaków.
Na ile dziś oceniłbyś swoją sportową dyspozycję w skali 1-10?
- Żaden z zawodników nie lubi sam siebie oceniać. Od tego jest trener, także jego współpracownicy ze sztabu, choćby trenerzy odpowiedzialni za przygotowanie fizyczne. Niech oni się wypowiedzą na ten temat.
Rozmawiał Zbigniew Mucha
Wywiad został przeprowadzony 5 września 2016 r., dzięki pomocy biura prasowego Lechii Gdańsk.
Czytaj także:
Włosi zachwyceni występem Milika