Przez 21 lat nie graliśmy w Lidze Mistrzów i to dobra perspektywa, by zrobić krok w tył i przyjrzeć się wszystkiemu z odległości. Niemcy nie muszą lecieć do nas samolotem, mogą przyjechać autostradą. W miejscu, w którym stała jedna trybuna przykryta dziurawym dachem, a po drugiej stronie krzesełka przymocowane były do betonu wylanego na ziemny nasyp, stoi piękny, europejski stadion. Nawet kolorowo podświetlony. Kolorowe jest też miasto, rzadko zasypia, jest co zjeść i gdzie się napić.
Rozumiałem oburzenie w mediach społecznościowych na władze Borussii Dortmund, które ostrzegały swoich kibiców, by nie obnosili się z klubowymi barwami na ulicach. Bo niby czemu? Przecież od ponurych lat dziewięćdziesiątych, kiedy co dziesiąty mecz kończył się wyrywaniem sztachet z ławek, dzielą nas lata świetlne. Przecież jeśli chodzi o infrastrukturę, to my już starą Europę dawno wyprzedziliśmy. Przecież zorganizowaliśmy Euro, na którym wszyscy świetnie się bawili. Przecież Polska w Europie Zachodniej zaaklimatyzowała się szybko, bo za tym Zachodem tęskniła przez prawie pół wieku komunizmu. Nawet chodniki na wsiach zaczęliśmy wykładać, a papierki po cukierkach wyrzucać do śmietnika.
Po meczu Legii z Borussią znaleźliśmy w nowej rzeczywistości. Nie tylko piłkarskiej. Tą można wytłumaczyć - małe budżety, niski poziom ligi, brak doświadczenia gry o wysoką stawkę. Najgorsze, jeśli zacznie się teraz tłumaczyć to, co wydarzyło się na trybunach. Obrazki, na których ludzie w kominiarkach zasłaniających twarze wpadają na trybunę Borussii Dortmund, kopią, biją i używają gazu łzawiącego, obiegły cały świat. To była czynna napaść na ludzi - kibiców drużyny przeciwnej i służby ochrony. Dusiły się też siedzące w sektorze rodzinnym dzieci. Być może ktoś na trybunie gości powiedział coś po niemiecku, a przecież za takie wykroczenie w warszawskich tramwajach po twarzy dostają nawet profesorowie. Pewnie komuś się to spodoba, że mieszkańcy stolicy wytrzymali tyle lat po meczu na wodzie z 1974 roku, albo za zabranie Lukasa Podolskiego i Miroslava Klose trzy dekady później.
Oczywiście nie musieli to być kibice Legii. Łukasz Sobolewski, pracujący w telewizji Republika, poszedł w swoim komentarzu śmiało: "Kibole BVB rozpylili jakiś gaz, który niestety poniosło m.in. na sektor rodzinny. Niemcy to jednak mają słabość do gazu" - napisał, nie dodając nawet śmiechu w nawiasie. Po takim wpisie nie powinno być zresztą nawiasu, ewentualnie zawias. Bo chyba wyrok śmiechu użytkowników Twittera nie wystarczy.
ZOBACZ WIDEO: Malarz: coś pozacinało się w głowach
Czekam na tłumaczenie, że przecież białą kominiarkę można kupić w każdym sklepie z białymi kominiarkami. Tak jak zielone stroje zielonych ludzików zajmujących Krym w każdym sklepie z ubraniami dla zielonych ludzików wybierających się na Krym. Najważniejsze, że było patriotycznie, bo pod koniec meczu odśpiewano hymn w wersji pełnej. Co prawda poprzedzony i zakończony przyśpiewką o damie lekkich obyczajów: "Nutte, Nutte Borussia!", ale na to zwrócą uwagę zapewne tylko nieprzychylni niemieccy komentatorzy.
Już zwrócili uwagę, że w przerwie spiker puścił z głośników "Welcome to the jungle".
Wszystko w środku Europy, a nawet jeśli na jej wschodniej granicy, to przecież tej, która będzie granicą zatrzymującą terroryzm. Być może terrorystami z trybun. Nie wierzę, że prezesi Legii nie wiedzieli o racach, ale akceptuję, że stać ich na kilkadziesiąt tysięcy euro kary w zamian za dużą frekwencję. Jestem przekonany, że o planach wycieczki na sektor gości nie wiedzieli jednak nic, a teraz słono za to zapłacą.
Ukryta w dłoniach twarz Dariusza Mioduskiego, opisana jako "double facepalm", niekoniecznie musiała odnosić się do wyniku z boiska. Mioduski w środę przegrał, bo jako poważny biznesmen uwierzył ludziom, którzy chcą go okraść. Legia miała zdobyć mistrzostwo na stulecie - zdobyła. Miała awansować pierwszy raz do Ligi Mistrzów po 21 latach - awansowała. Teraz miała zarobić - to zarobi - ale kary i wstyd. Wielce prawdopodobne, że mecz z Realem Madryt odbędzie się przy zamkniętych trybunach, ze święta zamieni się w stypę. Kilka milionów złotych w plecy, zepsute widowisko dla normalnych kibiców na stadionie, których przecież jest zdecydowana większość i sygnał wysłany w świat - "Halo, tu Warszawa. Proponuję tu nie przyjeżdżać, a teraz przełączyć na inny kanał".
Michał Kołodziejczyk