Michał Masłowski: Bałem się wstać z łóżka

PAP / Jakub Kaczmarczyk
PAP / Jakub Kaczmarczyk

- Każdy ruch sprawiał ogromny ból. Nie podnosiłem się z łóżka ze strachu. No bo wstanę i co? Będzie jeszcze gorzej? - wspomina Michał Masłowski, pomocnik Legii Warszawa wypożyczony do Piasta Gliwice.

WP SportoweFakty: Był pan gwiazdą Zawiszy Bydgoszcz, pukał do reprezentacji Polski. Kiedy to wszystko się posypało?

Michał Masłowski: Plany pokrzyżowały mi wyłącznie sprawy zdrowotne. Gdyby nie one, moja droga byłaby zupełnie inna. Miejsca, w którym jestem, nie traktuję jednak jako porażki. Po wszystkich przejściach uważam, że i tak wygrałem.

Często grał pan mimo kontuzji. Nieostrożność była największym wrogiem?

- W przypadku urazu kręgosłupa szczególnie. Trenując, wywierałem nacisk na nerwy. Za każdym razem moja postawa kończyła się operacją. Tyle że wszystkie przerwy trwały do sześciu miesięcy. Tutaj mówimy już o prawie rocznym odpoczynku.

Dlaczego pan ryzykował?

- Zawzięty jestem. W Zawiszy osiągaliśmy dobre wyniki i żal było iść pod nóż. Właśnie wtedy zostałem powołany do reprezentacji. Gdybym nie ryzykował, na pewno bym tamtych dwóch spotkań (przeciwko Norwegii 3:0 i Mołdawii 1:0 - przyp. MK) nie rozegrał. Dopóki organizm wytrzymywał, zaciskałem zęby i wychodziłem na boisko. Zresztą, kiedy się ruszałem, ból znikał. Dopiero wieczorem, gdy wracałem do domu, przywodziciel o sobie przypominał. Coś z siebie dałem, coś dostałem, coś zabrał mi los - bilans wyszedł na zero.

ZOBACZ WIDEO: Nikolić: ten wynik jest trochę za wysoki

Ryszard Tarasiewicz mówił, że grał pan, choć odczuwał każdy ruch.

- Nikt nie wiedział, na ile poważna jest moja kontuzja. Zdawałem sobie sprawę, że z przywodzicielem nie wszystko jest okej, ale jakoś się tym nie przejmowałem. Kiedy boli, wiesz że żyjesz. Na końcu wyszło tak, że kroili mi mięśnie...

Później poszedł pan do Legii i kolejny raz zaciskanie zębów.

- Przez pierwsze dwa miesiące było naprawdę w porządku. Nie wiadomo skąd pojawił się ból pleców. Do dziś nie mam pojęcia, jaka była przyczyna; przeciążenie czy genetyka? Lekarze nie wiedzą, więc ja tym bardziej. Kłopoty z nerwami są straszne.

Jak to wyglądało?

- Ból był tylko częścią problemu. Najmniej istotną zresztą, bo często z nim grałem. Bardziej przejmowałem się niedowładem nogi. Chciałem kopnąć i czułem, że nie mam siły. Porażenie utrudniało nawet bieganie. Nie chcę szukać usprawiedliwień w tamtej sytuacji, ale nie dało się jej przeskoczyć. Codziennie wykonywałem syzyfową pracę. Potrenowałem, czułem się lepiej, a rano znów mnie zginało.

Opowieści na łamach "Polska the Times" o tym, jak nie mógł pan wstać z łóżka, mrożą krew w żyłach.

- Tak było. Wszystko przechodzi przez kręgosłup. Każdy ruch sprawiał, że czułem ogromny ból. Nie podnosiłem się ze strachu. No bo wstanę i co? Będzie jeszcze gorzej?

Bał się pan kalectwa?

- Bardziej czasu, który będę musiał poświęcić na powrót do zdrowia. Kiedy robili mi operację przywodziciela, dostałem jasne informacje: tyle odpoczynku, tyle rehabilitacji. W przypadku kręgosłupa, nawet jeśli operacja się uda, trzeba czekać na odzew organizmu. Jeśli uszkodzisz nerw, sprawności możesz już nie odzyskać.

Długo czekał pan na diagnozę?

- Trwało to sporo. Do Legii przyjeżdżali różni lekarze i właściwie co jeden, to inna opinia. Od jednego słyszałem, że trzeba po prostu czekać. Inny chciał jakieś dyski wymieniać, a trzeci mówił o rehabilitacji. Na szczęście klub miał umowę z kliniką w Rzymie.

Stamtąd od razu nadeszła odpowiedź?

- Wysłałem rezonans i inne badania, ale chcieli mnie zobaczyć. Początkowo próbowali leczyć to zastrzykiem. Objawy miały się cofnąć i pewnie by tak było, gdybym pojechał do Włoch wcześniej. Niestety, żadnego rezultatu nie poczułem. Potem uznali, że wytną mi przepuklinę. Po operacji stał się cud: pach, przestało boleć!

To wróci?

- Oby nie. Niektórzy grają z przepukliną i nic im się nie dzieje. U mnie nacisk na kręgosłup podczas biegania był zbyt silny. Wycięcie to krok konieczny.

Miewał pan czarne myśli?

- Bardziej wyniszczało mnie czekanie. Nasłuchałem się różnych lekarzy i większość nie potrafiła mi pomóc. Chciałem mieć to już za sobą. Przeczuwałem, że bez operacji się nie obejdzie. Rozmyślałem, kombinowałem, przez co zostawiłem znajomych gdzieś z boku. Nigdy wcześniej nie wiedziałem, co to depresja. Zrozumiałem dopiero, gdy kłopoty się skończyły.

Jak pan sobie z nią poradził?

- Sama zniknęła. Towarzyszyła mi dopóki noga nie odzyskała sprawności.

We wspomnianej rozmowie przyznał pan o tym, że pańska kariera była poważnie zagrożona.

- Trudno myśleć o graniu w piłkę, kiedy ma się założony pas na kręgosłupie. Przez pierwszy miesiąc mogłem pozwolić sobie maksymalnie na spacer. Byłem jak dziecko, które tylko spało, chodziło i jadło. Siłą rzeczy łapałem zbędne kilogramy.
[nextpage]Pana tata z powodu podobnego urazu skończył grać w piłkę.

- Kiedyś nie było tak rozwiniętej medycyny, nie mieliśmy też finansów i nie dało się tego zwalczyć. Zrobili mu operację, żeby uśmierzyć ból - nic więcej. Teraz są jakieś wałki do rehabilitacji czy inne cuda. Mimo to dawniej ludzie byli silniejsi.

Legia chciała na pana czekać?

- Dostawałem szanse od Stanisława Czerczesowa, choć wolałem iść na wypożyczenie. Chyba dobrze się stało, że byłem wtedy w Warszawie. Mógłbym robić cuda, by odzyskać sprawność, ale i tak nie dałbym rady. Do tego potrzebowałem przede wszystkim czasu. Podczas treningów nie miałem mocy, czułem pobolewanie. Kiedy ruszałem do piłki, pojawiało się zawahanie.

Słyszałem, że chciano panu udowodnić, że już się nie nadaje. Czy to prawda?

- Może, nie myślałem o takich sprawach. Byłem inną osobą. Walczyłem z własnym organizmem, a musiałem dodatkowo z przeciwnikiem. Miałem więc wystarczająco dużo roboty. Dochodziła też presja kwoty transferu.

Prawie 800 tysięcy euro przypominane niemal za każdym razem ciążyło?

- Nie zastanawiałem się ciągle, ile za mnie zapłacono. Z drugiej strony - różne głosy do mnie dochodziły. Chciałem udowodnić swoją wartość. Skoro grałem dobrze w Zawiszy, to czemu nie tam? A jednak, poszło w gorszym kierunku.

Stąd wypożyczenie?

- Tak, potrzebowałem go. Chciałem iść właśnie do Piasta.

Ta drużyna składa się z ludzi, którzy mają sporo do udowodnienia. Idealnie pan tu pasuje.

- Patrzę na siebie i widzę postęp. Jasne, chciałbym wszystko od razu, jestem niecierpliwy. Niestety, nie oszukam natury. Trudno wrócić po roku, a co dopiero po dłuższym okresie.

Dlatego głupia, druga żółta kartka podczas meczu z Górnikiem Łęczna?

- Stary "Masło" wraca. W Legii byłem bardzo cichy, ale wcześniej słynąłem z "żółtek". Mam nadzieję, że nic temu chłopakowi nie zrobiłem.

Dostał pan burę?

- Nie było tak źle, ale zdaję sobie sprawę, że w dużej mierze to ja ponoszę winę za remis (gdy Masłowski opuszczał boisko, Piast prowadził 3:1 - przyp. MK). Nawet nie pomyślałem, że mam już kartkę. Stało się, trzeba było spuścić głowę i iść do tunelu.

Trener Tarasiewicz mówił, że potrzebuje pan zaufania, by pokazać pełnię możliwości.

- I ma rację. Jest dobrą osobą do takich osądów, trochę razem przeżyliśmy. Na początku niespecjalnie mnie lubił. Ktoś naopowiadał mu jakichś głupot o Masłowskim, a on w to uwierzył. Zmienił zdanie dopiero, gdy popracowaliśmy razem. Ufaliśmy sobie bezgranicznie.

Tarasiewicz na tym bazuje?

- Nigdy wcześniej nie miałem trenera, który podchodziłby do piłkarzy z takim zrozumieniem. Inny powie: "masz tam być, choćbyś musiał biegać na setkę jak Usain Bolt", a Tarasiewicz nie. On wie, kiedy faktycznie mogłeś wykonać polecenie. Dużo też tłumaczy. W sumie z wieloma szkoleniowcami miałem trudne początki. Przekonywali się do mnie po pewnym czasie.

Kiedy wróci stary, dobry Michał Masłowski?

- Mam epizody, ale potrzebuję czasu. Czuję się coraz pewniej. Kiedyś, jeszcze jako piłkarz Zawiszy strzeliłem Piastowi cztery bramki i wygraliśmy 6:0. Kiedy tu przyszedłem, od razu wypomnieli mi tamten mecz. Obiecałem, że odrobię czteropak.

Rozmawiał Mateusz Karoń

Komentarze (0)