Historia kocha opowieści o podnoszeniu się z kolan. Kocha amerykańskie sny o wewnętrznej sile, która nie pozwala przestać wierzyć. Od pierwszego do ostatniego meczu Legii w Lidze Mistrzów minęły 84 dni, w czasie których piłkarze przeszli drogę z piekła do nieba. Te dni dały drużynie więcej, niż kilka lat w ekstraklasie.
Dziwny to był czas, kiedy polski klub wywalczył awans do Ligi Mistrzów pierwszy raz od dwudziestu lat, a w modzie było po nim skakać. Wjechaliśmy do piłkarskiego raju nie tylko na oklep i z szabelką w dłoni, ale z kieszeniami pełnymi kompleksów. Europa odjechała nam o kilka długości, jednak zamiast cieszyć się, że możemy chociaż sprawdzić dzielący nas dystans i zarobić na tym gigantyczne pieniądze - czekaliśmy nie tylko na to, kiedy Legia potknie się o próg, ale jeszcze wybije sobie wszystkie zęby. Paluszki świerzbiły, a dłonie anonimowych napinaczy czekały na klawiaturach. 22.30, koniec meczu, można było w Legię przywalić. I zrobić głupiego mema.
Zamiast amerykańskiego snu tańczyliśmy chocholi taniec, który idealnie wpisywał się w tradycję polskiej martyrologii piłkarskiej. To był symbol Polaków niezdolnych do czynów, poruszających się mechanicznie, tępych, tkwiących w maraźmie, uśpionych, takich, którzy ze słowem "zryw" nie minęli się nawet w korytarzu. Mniej więcej, jak Legia na salonach Europy.
ZOBACZ WIDEO Vadis Odjidja-Ofoe: Dojrzeliśmy
Chochoły z Warszawy nie myliły zresztą kroków - 0:6 z Borussią Dortmund, 1:5 z Realem Madryt, 0:2 ze Sportingiem Lizbona bez groźnego strzału na bramkę rywala, 4:8 w rewanżu z Borussią, kiedy tracąc 24 gola w rozgrywkach dobiły do niechlubnego rekordu wyjmowanych piłek z własnej bramki w Lidze Mistrzów. Koniecznie trzeba do tego dodać zbudowanie wizerunku klubu, którym rządzą bandyci - przez nich zamknięto stadion na mecz z Realem, a rozłamu, jakiego dokonali między właścicielami Legii, nie sklei się superglue. Przekaz chochołów sprzed komputerów też był jasny - następnym razem po awansie mistrz Polski powinien honorowo wycofać się z Ligi Mistrzów, żeby nie robić wstydu. A boiska najlepiej zaorać.
Jakoś tak trochę mimochodem i na marginesie staliśmy się świadkami cudu. Remis z Realem 3:3 zszokował nie tylko Cristiano Ronaldo, jego rodzinę i psa, ale całą piłkarską Europę. Pokonanie Sportingu 1:0 w ostatniej kolejce, taktycznie rozpisane z zimną krwią jakby Jacek Magiera był Trumanem Capote, spowodowało, że Legia wiosną zagra w fazie pucharowej Ligi Europejskiej.
Chochołom z wrażenia słoma z butów wypadała, gdy okazało się, że aż osiem drużyn w Lidze Mistrzów wypadło gorzej od mistrzów Polski, a w ostatnim meczu przy Łazienkowskiej nie tylko nikt już nikogo nie bił, ale nawet strach było zapalić papierosa, bo organizatorzy mogli go wziąć za racę i ugasić gaśnicą. Do tego Legia wypchała portfel 18 milionami euro od UEFA, a to niemal tyle, ile wynosi jej roczny budżet.
Legia przetarła szlak, należy jej się wdzięczność, że szła dalej chociaż ręce krwawiły od wycinania dwudziestoletnich chaszczy maczetą. Nie chce mi się śmiać, gdy słyszę Jacka Magierę, który cieszy się, że wiosną grać będzie w Lidze Europy, ale za rok to chciałby wrócić do Ligi Mistrzów. Tyle że wrócić trzeba już z podniesioną głową, bo głowy w pokłonie najłatwiej się ścina.