Michał Kopczyński: Z Legii chciałem się ewakuować, przestałem wierzyć, że dostanę tu szansę

- Wiedziałem, że jeśli mi nie pójdzie, w Legii machną na mnie ręką i powiedzą, żebym szedł własną drogą. Byłem już nawet dogadany z innym klubem. Nareszcie doczekałem się jednak swoich pięciu minut - mówi Michał Kopczyński, pomocnik Legii Warszawa.

Paweł Kapusta
Paweł Kapusta
PAP/EPA / PAP/Leszek Szymański

WP SportoweFakty: To jak to w końcu z panem jest: wciąż młody i perspektywiczny?

Michał Kopczyński: - Wiem, do czego pan pije: mam nadzieję, że wciąż perspektywiczny, ale już niemłody, przynajmniej jak na piłkarza. Tylko że ja nie chcę być przez nikogo traktowany jak młody piłkarz, dopiero wchodzący do zespołu, a pełnoprawny zawodnik, który na boisko wychodzi po to, żeby pomóc drużynie i jest potrzebny na placu.

Okres oczekiwania na to, żeby w Legii zaczęto pana traktować jak właśnie takiego piłkarza, dłużył się panu okrutnie.

- Jasne, przecież w pierwszym zespole Legii jestem już pięć lat. Start był znakomity - gol w debiucie w meczu Pucharu Polski, później szybki debiut w Ekstraklasie... Ale później to wszystko się zatrzymało. Przytrafiła się kontuzja, przez którą dość długo byłem poza grą, później albo nie dostawałem szans, albo jak już jakieś pojedyncze się przytrafiały, to ich nie wykorzystywałem. Cały czas słyszałem w klubie, że wszyscy we mnie wierzą, jest w Legii wiązana ze mną przyszłość, jednak nie przekładało się to na grę. Pojawiały się momenty frustracji.

Chciał się pan ewakuować z Legii?

- Było wiele chwil, w których o tym myślałem. Nie chodziło o ewakuację definitywną, czyli transfer, ale wypożyczenie nie raz chodziło mi po głowie. Zresztą stąd się wziął mój roczny pobyt w Wigrach, który bardzo dużo mi dał. Już po powrocie z Suwałk, w kolejnych okienkach transferowych, dążyłem do wypożyczenia, tylko że już na poziomie ekstraklasy. Ostatecznie za każdym razem ludzie w Legii przekonywali mnie do zostania przy Łazienkowskiej. W pewnym momencie przestałem wierzyć w zapewnienia, że w końcu dostanę szansę...

W takich chwilach nigdy pan sobie nie pomyślał: może jestem po prostu za krótki na Legię?

- To na pewno bardzo miłe, gdy trenerzy i dyrektorzy w klubie mówią ci, że widzą w tobie potencjał, wierzą w ciebie i zapewniają, że w końcu dostaniesz szansę. Ale powtarzało się to wiele razy, więc przestałem w to wierzyć. Myślałem sobie: kurcze, jeśli już, to chyba jednak nie Legia, może nie tędy droga, może w Warszawie potrzebują innych zawodników. Z drugiej strony znam swoją wartość, wiem, ile daję drużynie, więc nigdy nie zwątpiłem, że będę grał na najwyższym szczeblu. Wiedziałem, że jeśli odejdę z Legii, znajdę miejsce w innym klubie z ekstraklasy. W tej rundzie potoczyło się jednak wszystko niespodziewanie.

Jest w Legii sporo osób, którym dużo zawdzięczam. Trenowałem z wieloma szkoleniowcami, między innymi aktualnym dyrektorem Akademii Jackiem Mazurkiem - to był zresztą mój pierwszy trener. Nie jestem jednak w stanie wskazać jednej osoby, która najbardziej przyczyniła się do tego, że się nie złamałem, cierpliwie czekałem na swoje pięć minut.

ZOBACZ WIDEO Jacek Magiera: Potrzebujemy "resetu" przed starciem z Ajaksem (źródło: TVP SA)

To w sumie dość zabawne: fakt, że w końcu doczekał się pan gry na poziomie polskiej elity zawdzięcza pan osobie, która w Warszawie nie jest mile widziana. I to dość delikatne określenie.

- Rzeczywiście, do łask wróciłem za kadencji trenera Besnika Hasiego, to on wysłał mnie na boisko, zaufał mi. Wiem, że w Warszawie wśród kibiców nie mówi się o nim najlepiej, ale ja na niego nie mogę powiedzieć złego słowa, bo wiele mu zawdzięczam. To w sumie pierwszy trener, od którego dostałem poważniejszą szansę w Legii.

Z drugiej strony nie ukrywam też, że kilka razy zastanawiałem się, co się takiego stało, że akurat tym razem wszystko potoczyło się po mojej myśli. I wyszło mi, że po prostu w końcu byłem na to gotowy - coraz bardziej doświadczony, znający otoczkę, wiedzący, czego się spodziewać. Na dodatek w końcu byłem w stu procentach zdrowy i dobrze przygotowany fizycznie. No i coraz starszy, więc miałem po prostu dobrze poukładane w głowie. Przed pierwszym meczem, w którym zagrałem od pierwszej minuty, czyli przed spotkaniem z Jagiellonią, nie czułem nawet większej presji. Wiedziałem, że jeśli pójdzie mi dobrze, wywalczę sobie miejsce na dłużej. A jeśli mi nie pójdzie, w Legii machną na mnie ręką i powiedzą, żebym szedł własną drogą. Mogę teraz zresztą zdradzić, że wtedy trochę na to w mojej sytuacji liczyłem, bo byłem już dogadany z innym klubem i jedną nogą byłem już na wypożyczeniu. To był moment: wóz albo przewóz.

Pamiętam dokładnie ten mecz. Z boku wyglądało to tak, jakby za wszelką cenę nie chciał pan popełnić błędu, grał bardzo bezpiecznie.

- Chciałem pokazać to, w czym od zawsze byłem mocny: dobrą postawę w defensywie i odpowiedzialność za piłkę. Zawsze byłem zawodnikiem, który porządkuje grę, stara się ją równoważyć. Dlatego chciałem pokazać to, co mam, nic ponad. Nie chciałem porywać się na zagrania, których nie umiem wykonać. Zaliczyłem wtedy dobre spotkanie, to miało wpływ na kolejne tygodnie i miesiące.

Który moment z tych miesięcy zapadł panu najbardziej w pamięć?

- W rundzie jesiennej działo się tyle, że trudno wybrać jeden moment. Szczególnie dla mnie, czyli człowieka, który rozegrał swoją pierwszą pełną rundę w ekstraklasie, nie wspominając nawet o Lidze Mistrzów. Jeśli mam wskazać jeden obrazek, to niech to będzie chwila, w której pojawiałem się na murawie Santiago Bernabeu. To musi robić wrażenie na każdym. Wcześniejszy mecz ze Sportingiem w Lizbonie też wzbudził dodatkowe emocje, zresztą każdy mecz w Champions League był świętem.

W meczach Ligi Mistrzów można dobitnie poczuć, że indywidualnie piłkarze, przeciwko którym walczysz, są kilka półek wyżej w kwestii umiejętności?

- Można się przekonać, jak szybko operują piłką, jak są zwrotni, dynamiczni, świetnie wyszkoleni technicznie. Każdy z nich jest w stanie zrobić przewagę, zagrać niekonwencjonalną piłkę, której się nie spodziewasz. Ale z drugiej strony biegaliśmy między nimi, potrafiliśmy nie tylko przeszkadzać, ale również sami kreowaliśmy szanse, zdobywaliśmy gole i punkty. Mimo że są to najlepsi piłkarze na świecie, byliśmy w stanie im zrobić krzywdę. Wyniki osiągane w fazie grupowej Ligi Mistrzów są dla nas potwierdzeniem, że to, co robimy, ma sens.

Pana sytuacja jest dość skomplikowana, bo z jednej strony zaliczył pan dopiero pół roku w poważnej piłce, ale z drugiej - ma pan już 24 lata, czyli wkroczył w wiek idealny do wyjazdu do zagranicznego klubu, zapewniającego lepsze pieniądze. Co jest dla pana priorytetem na najbliższe miesiące?

- Spokojnie, za mną dopiero pierwsza runda, w której odgrywałem ważniejszą rolę niż rezerwowy. Teraz chciałbym udowodnić, że nie był to jednorazowy wyskok i chwilowa zwyżka formy, tylko coś stałego, normalnego.

Losowanie kolejnej rundy w Lidze Europy oglądaliście wspólnie z drużyną?

- Nie, każdy z osobna, ale w dobie aplikacji i komunikatorów to w zasadzie można powiedzieć, że robiliśmy to razem. Opinie wśród chłopaków są chyba w większości podobne: mogliśmy trafić lepiej, ale z drugiej strony były w stawce również mocniejsze ekipy. Ajax jest na pewno w zasięgu, tym bardziej przy pełnym stadionie. Chłopaki mają zresztą rachunki do wyrównania.

Rado coś mówił?

- Na razie jest cichy, skoncentrowany i skupiony, ale będzie miał wiele do powiedzenia, gdy wyjdzie na murawę. Jemu ten mecz był pisany.

Święta jak pan spędzi?

- Bez udziwnień, normalnie, czyli w domu z rodziną. Ostatnie miesiące były dla nas bardzo intensywne, więc chwila wytchnienia na pewno się przyda.

Trener Magiera zapowiedział, że kto wróci do klubu po świętach z nadwagą, będzie klęczał na karnym jeżyku?

- Spokojnie, każdy dostał indywidualną rozpiskę ćwiczeń na ten okres, więc nikt z brzuszkiem do klubu raczej nie wróci.

Rozmawiał Paweł Kapusta

Czy Michał Kopczyński prezentuje odpowiedni poziom sportowy na grę w pierwszym składzie Legii Warszawa?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×