Franciszek Smuda: Robert Lewandowski do mnie zadzwonił i przeprosił za swoje słowa

Robert to był wtedy młody piłkarz, była w nim sportowa ambicja, rozumiem takie rzeczy. Gdy będzie miał 35 albo 40 lat, gdy już skończy karierę, pomyśli sobie: kur**, ten Smuda to miał wtedy rację - mówi w rozmowie z WP SportoweFakty Franciszek Smuda.

WP SportoweFakty: To irytujące, gdy wszyscy wokół wypominają panu wiek? Niedługo stuknie panu siedemdziesiątka, jest pan najstarszym szkoleniowcem w ekstraklasie.

Franciszek Smuda: A co, głowę mam w piach wsadzić? Czuję się dobrze, to najważniejsze. A inni niech gadają, może to z zazdrości, że dobrze wyglądam.

Pamięta pan w ogóle, ile lat pracuje jako trener?

- Nie.

33, kawał czasu.

- A Aleksowi Fergusonowi ktoś w Anglii wypominał wiek? Albo to, ile dokładnie lat siedział na ławce trenerskiej w Manchesterze United? No właśnie. Takie rzeczy to tylko w Polsce, tylko tutaj możesz się spotkać z taką złośliwością i zazdrością, że żyjesz.

Lubi pan wracać pamięcią do największych sukcesów w karierze? Trochę ich było.

- Jestem skonstruowany trochę inaczej. Przyjemność sprawia mi każde zwycięstwo, każdy, nawet najmniejszy, sukces. Cieszy mnie na przykład to, że zawodnik, z którym pracuję, strzelił ładnego gola albo dobrze pracował na treningu, dzięki czemu rozwija swoje umiejętności. Od zawsze tak funkcjonuję.

ZOBACZ WIDEO Pewne zwycięstwo i błysk Piotra Zielińskiego. SSC Napoli - Pescara, zobacz skrót [ZDJĘCIA ELEVEN]


Od pewnego czasu, szczególnie od Euro 2012, pojawia się na pana temat masa negatywnych tekstów i komentarzy, przedstawiających pana jako nieudolnego trenera. Przejmuje się pan tym? Ignoruje?


- Raczej to drugie. Nie zwracałem i nie zwracam na to uwagi, nie czytam takich artykułów czy komentarzy. To tak samo, jak z Kucharzem (Cezarym Kucharskim - przyp. red.), który jest menedżerem Lewego (Robert Lewandowski - przyp. red.). O nim też piszą i mówią różne złe rzeczy, a to wynika z faktu, że ludzie zazdroszczą mu współpracy z takim wspaniałym piłkarzem. A przecież gdyby Kucharz był złym menedżerem, to Lewandowski by go dawno zostawił. Jesteśmy narodem złośliwym, zazdrosnym, stąd takie artykuły.

Boruc nazwał mnie Dyzmą? Powiedział, co powiedział, zakończone. On mnie nie interesuje. Bolało mnie, jak niedawno umarła mi mama. A takie bzdety? Człowiek jest już doświadczony, przeżył wiele i wie, co powiedzieć, kiedy nic nie mówić, co myśleć, jak w pewnych sytuacjach się zachować. To życiowe doświadczenie.

Kiedyś na pytanie, czy przejąłby pan słabą drużynę, ale z pieniędzmi, odpowiedział pan: "Od razu bym się tego podjął. Mnie zawsze rajcuje, żeby coś z niczego zrobić ". To chyba idealnie pasuje do sytuacji, w której znalazł się pan w Górniku Łęczna?

- Nie, zupełne nie pasuje.

Jak to?

- Tu nie ma takich pieniędzy, są pewne trudności. Kiedyś może były w klubie większe możliwości, teraz kopalnia nie łoży na klub wielkich kwot. Oczywiście, jest pewna działka funduszy, ale nie są to ogromne pieniądze.

Ale i tak można zrobić coś z niczego.


- Lubelszczyzna potrzebuje solidnej drużyny w ekstraklasie, bo to napędza rozwój piłki w całym regionie. To wykonalne, ale tylko jeśli wszyscy będą dążyć w tym samym kierunku. O co w tym wszystkim chodzi? W tym momencie kto gra w Lidze Mistrzów? Ten, kto ma pieniądze. Ta zasada przekłada się i jest też obecna na niższych poziomach. Na przykład, dlaczego Legia zagrała w Champions League? Bo jest bogatym klubem, może sobie kupować nawet drogich zawodników. To samo jest w lidze. Jeśli chcesz zrobić dobry, ligowy zespół, musisz mieć na to parę groszy. No i dobrego nosa przy transferach, żeby się nie oszukać.

Słyszał pan głosy, że dla trenera, który niedawno zakładał dres z orzełkiem na piersi, a teraz zakłada bluzę klubu z Łęcznej, to zawodowa degradacja?

- Eee, ja takie głosy olewam! Mnie nawet nie interesuje, co ci ludzie mówią! Koło mojego domu grają chłopaki w A-klasie, ich też mógłbym potrenować.

Aż tak?


- To wynika z miłości do piłki nożnej, zaangażowania. Kocham piłkę, czuję ogromne zadowolenie, gdy uda mi się kogoś wyszkolić, gdy widzę, jak zespół dobrze funkcjonuje, jak super gra, jak uda mi się nadać sznyt drużynie. Czasem dobrze usłyszeć, że ktoś tylko popatrzył na grę zespołu i od razu powiedział: "Widać, że to drużyna Smudy, widać jego rękę, chłopaki grają ładnie dla oka". A ilu było już takich trenerów, co najpierw mieli reprezentację, a później już nic do końca życia nie dostawali? "Okej", byli też tacy, którzy wykorzystali moment, poszli za ciosem, ale do tego trzeba mieć też szczęście. Ja tego szczęścia nie miałem, a dziś już go nie szukam.

Nie denerwuje się pan, gdy wciąż dostaje pytania, co trzeba było zrobić inaczej, żeby w 2012 roku podczas Euro uniknąć takiego niepowodzenia?


- Nie robi mi to różnicy. Z tego, co było na tamten moment dostępne, zrobiliśmy tyle, ile mogliśmy. I koniec. Zabrakło nam szczęścia, żeby wygrać z Czechami.

Albo bardziej ofensywnego ustawienia, a nie trzech defensywnych pomocników w środku pola.


- Gdybyś wyszedł z dwoma, a byś przegrał, to też by było źle, też by były pretensje i zarzuty. Jakby nie było, co byś nie zrobił, zawsze znajdzie się odpowiedni powód, żeby ci doładować. Gdybyśmy w tamtym meczu wygrali, nikt by przecież nie powiedział ani słowa, że zagraliśmy trzema defensywnymi pomocnikami.

Przed objęciem stanowiska selekcjonera biła z pana energia, po kilkunastu miesiącach pracy z kadrą sprawiał pan wrażenie innego człowieka. Zżerał pana stres?


- To nie to. Zdawałem sobie sprawę, że podjąłem się najtrudniejszego wyzwania, najtrudniejszej roli. Kto dokładnie analizował wtedy sytuację, ten wie, że z reprezentacji, którą obejmowałem, nie zostało wiele: dwóch bramkarzy, może czterech zawodników z pola. I to wszystko. Reszty trzeba było szukać, budować. Teraz patrzy się na młodych, którzy dołączyli do kadry. Wtedy to oni grali w Młodej Ekstraklasie.

Po mistrzostwach i tak pojawiały się zarzuty, że mógł pan wziąć na nie tylko dwunastu zawodników, bo reszta powołanych była panu niepotrzebna.

- Ośmiu! W tej kadrze to tak naprawdę było tylko ośmiu zawodników, którzy prezentowali poziom reprezentacyjny. Ale przecież każdy o tym wiedział.

Chyba nie do końca, nikt nie spodziewał się, że nie wyjdziemy z grupy. Oczekiwania wobec kadry były ogromne.

- Były ogromne, bo mistrzostwa odbywały się u nas. Gdyby mistrzostwa odbywały się poza Polską, oddźwięk byłby inny.[nextpage]
Jak wspomina pan pierwsze dni po przegranym Euro? Kilku piłkarzy bardzo mocno w pana wtedy uderzyło w wywiadach, między innymi Robert Lewandowski czy Kamil Grosicki.

- Są różni ludzie. Ja jestem taki, że mówię prawdę w oczy. Gdy ktoś robi coś źle, od razu mu to przekazuję.

Czyli po tym, jak Lewy udzielił tego pamiętnego wywiadu, powiedział mu pan kilka ciepłych słów?

- Nie, zresztą Lewy na drugi dzień zadzwonił do mnie i mnie przeprosił. To było nieporozumienie. Nie mam pretensji ani do niego, ani do nikogo, kto się wtedy wypowiadał.

Szybko pan wybacza.

- Robert to był wtedy bardzo młody piłkarz, była w nim sportowa ambicja, rozumiem takie rzeczy. Gdy będzie miał 35 albo 40 lat, gdy już skończy karierę, pomyśli sobie: kur**, ten Smuda to miał wtedy rację!

Było ciężko, czyściłem i malowałem tanki, silosy olejowe. Robota była bardzo niebezpieczna, można było stracić życie. Silosy były wysokie na 40 stóp (ponad 12 metrów – przyp.red.), gdy zajmowałeś się dachem i się zamalowałeś, mogłeś się pośliznąć i spaść. No i wtedy do widzenia, nie ma cię.

Lewandowski mówił wtedy, że przed meczem z Rosją nakazał pan piłkarzom, żeby w pierwszych 10 minutach spokojnie czekali na rozwój sytuacji i dopiero później zaatakowali. Pana podopieczni w drodze na murawę ponoć sami zmienili taktykę, mieli się rzucić na rywala od razu. Widział pan to, patrząc na mecz zza linii bocznej?

- Rosja przed meczem z nami wrzuciła Czechom w pierwszym występie na Euro czwórkę. To weź tu się rzuć na nich od pierwszej minuty… Eee, to jakieś wariactwa, nie wiem, kto tak powiedział i dlaczego, ale nawet nie chcę tego komentować.

Jest coś, czego pan żałuje z pracy z kadrą?

- Niczego nie żałuję. To było wielkie wyzwanie. PZPN zapewnił wszystko i chłopakom, i sztabowi. Graliśmy mecze towarzyskie z silnymi zespołami. Do starcia z Czechami wszystko było fantastycznie. Po ostatnim meczu na Euro wszystko to, co było dobre, poszło w kocioł i nikt już o tym nie pamiętał.

Co panu zostało po pracy z kadrą? Złośliwi by pewnie powiedzieli, że wybudowany w Zakopanem pałac Smudy, ale na pewno jest coś, czego się pan nauczył.

- Tego, że nie można pozwolić, aby drużyna się za mocno nakręciła przed meczem. Tak było z kadrą przed spotkaniem z Czechami. W szatni panowała ogromna euforia, gigantyczne emocje. Gdy patrzyłem na to z boku, to miałem wrażenie, że zaraz szatnia wybuchnie. A to było złe, powinienem wtedy stonować nastroje, uspokoić drużynę.

Śniło się kiedyś panu przegrane Euro?

- Nie, ale czasem sobie myślę o tamtych meczach. Tylko, że już nic nie da się wymyślić, bo to czas przeszły.

Zaskoczyło pana, jak swoje kariery rozwinęli Kamil Glik i Kamil Grosicki? U pana nie grali pierwszych skrzypiec, a dziś są filarami reprezentacji Polski.

- Rozwinęli się, bo zaczęli grać w dobrych zespołach zagranicznych, tak samo zresztą jak Grzegorz Krychowiak. Otrzaskanie się w solidnych, zachodnich klubach daje piłkarzowi bardzo dużo. Wiadomo było już wtedy, że zawodnicy, których pan wymienił, umieli grać w piłkę i piłkarsko byli nieźli. Ale teraz doszło doświadczenie, ogranie na wysokim poziomie i to sprawiło, że są silnymi punktami reprezentacji. I bardzo mnie to cieszy!

W kadrze działo się za pana kadencji sporo, podejmował pan wiele trudnych i kontrowersyjnych decyzji...

- To był taki moment, że w 2,5 roku trzeba było budować drużynę praktycznie na nowo, układać ją. Przecież gdy lecieliśmy do Stanów Zjednoczonych na mecze towarzyskie, nie było kogo wziąć. Nie mówię, że to był łatwy czas, ale duża część kadry wówczas przez nas budowanej została do dzisiaj.

Z Arturem Borucem rozmawiał pan od momentu, w którym usunął go pan z kadry? Po tym, jak go pan skreślił, w wywiadzie nazwał pana Dyzmą.

- Ale co ja miałbym mu powiedzieć? Powiedział, co powiedział, zakończone. On mnie nie interesuje.

Nie zadzwonił i nie powiedział: "Panie trenerze, przepraszam, zagalopowałem się"?

- Nie potrzebuję tego.

Nie bolały pana tamte słowa?

- Bolało mnie, jak niedawno umarła mi mama. A takie bzdety? Człowiek jest już doświadczony, przeżył wiele i wie, co powiedzieć, kiedy nic nie mówić, co myśleć, jak w pewnych sytuacjach się zachować. To życiowe doświadczenie.

Czyli wiedział pan, jak się zachować, gdy pewien menedżer przystawił panu pistolet do głowy?

- To nie było tak. Gdy byłem trenerem w Turcji, pewnego dnia na trening piłkarz przyszedł ze swoim menedżerem. Ten wyciągnął w pewnym momencie pistolet, żeby mnie nastraszyć, bo nie chciałem wystawiać w meczach jego piłkarza. Nie wystraszył mnie. Zresztą nie wiem, czy był to prawdziwy pistolet.

Tęskni pan za Stanami Zjednoczonymi?

- Trochę czasu tam spędziłem. Nie powiem, żebym jakoś bardzo tęsknił, ale gdybym miał możliwość podjęcia tam pracy jako trener, w przeszłości wyjeżdżałem do USA jako piłkarz, na pewno bym na taką opcję przystał. To bardzo przyjazny kraj, zapamiętałem go jako miejsce, w którym nie ma takiej walki między piłkarzem a zarządem, zarządem i trenerem, jak ma to miejsce w Polsce.

Myślałem, że o Stanach nie chce pan słyszeć, bo musiał pan tam bardzo ciężko pracować fizycznie.

- Leczyłem wtedy kontuzję kolana, żeby móc się rehabilitować i chodzić na zabiegi, ale też żeby normalnie żyć, musiałem pracować. Było ciężko, czyściłem i malowałem tanki, silosy olejowe. Robota była bardzo niebezpieczna, można było stracić życie. Silosy były wysokie na 40 stóp (ponad 12 metrów - przyp.red.), gdy zajmowałeś się dachem i się zamalowałeś, mogłeś się pośliznąć i spaść. No i wtedy do widzenia, nie ma cię. Pracowałem chętnie, w pewnym momencie nawet polubiłem tę robotę. Po czterech miesiącach powierzono mi w opiekę grupę pracowników. Nadzorowałem ich pracę, dowoziłem materiał, a dopiero jak sami nie mogli albo nie umieli czegoś zrobić, to sam wchodziłem na górę i robiłem za nich.

Ze Stanami Zjednoczonymi związana jest też inna historia. Z Kazimierzem Deyną zostaliście oszukani przez niejakiego Miodońskiego, straciliście oszczędności całego życia. Ponoć był to dla pana bardzo trudny moment w życiu.

- Był, ale kiedyś definitywnie zamknąłem ten rozdział i nie chcę do tego wracać. Było, minęło. Pieniądze straciliśmy, czasu nie cofniemy. Tyle na ten temat.

Rozmawiał Paweł Kapusta

Źródło artykułu: