Marcin Kamiński: Mam mniej czasu na decyzję

- Wielu kibiców uważało wiele rzeczy. Co się na końcu odbiło na mnie - mówi Marcin Kamiński, były piłkarz Lecha Poznań o niedoszłym transferze do Legii Warszawa. Dziś jest filarem VfB Stuttgart. Z obrońcą rozmawiał tygodnik "Piłka Nożna".

Piłka Nożna
Piłka Nożna
Marcin Kamiński w barwach VfB Stuttgart PAP / Thomas Eisenhuth/DPA / Marcin Kamiński w barwach VfB Stuttgart

W Stuttgarcie rozmawiali Michał Czechowicz i Adam Godlewski

Sprechen Sie deutsch, Herr Kamiński? (Mówi pan po niemiecku, panie Kamiński – przyp. red.)

Marcin Kamiński: - Bisschen. Tak, troszeczkę mówię, ale jednak lepiej się czuję z angielskim. Rozumiem, jeśli ktoś do mnie mówi i oczywiście staram się funkcjonować w tym narzeczu. Również trener coraz rzadziej mówi po angielsku, bo w tym momencie jest chyba tylko dwóch zawodników, którzy potrzebują tłumaczenia na angielski. Reszta, mimo że obcokrajowcy, są już tutaj przynajmniej dwa lata. Muszę się do tego przyzwyczaić, że już nie będzie żadnej ulgi, żadnej rozmowy po angielsku. Po niemiecku wiadomo - w klimatach treningowych czy boiskowych nie ma problemu, bo to powtarza się z dnia na dzień, wchodzi do głowy i rozumiem. Gorzej jest kiedy pójdę do miasta i trzeba coś załatwić. Na razie w życiu codziennym posługuję się więc angielskim.

W Polsce funkcjonowałeś w bardzo dużym klubie, w Lechu Poznań, tutaj VfB też ma bogate tradycje, pomimo spadku z Bundesligi wielu kibiców przychodzi na trybuny. Zauważyłeś różnicę, czy Lech przygotował cię do tego, jak jest odbierana piłka w Niemczech?

- Lech mnie bardzo dobrze przygotował do tego wyjazdu za granicę. W Poznaniu presja była ogromna, zawsze cel, który był stawiany i my sobie również stawialiśmy, to było mistrzostwo, walka o pierwsze miejsce. Jakby nie patrzeć, to też przyciągnęło mnie do Stuttgartu, bo wiedziałem, że tu również będzie presja, tu również wszystko będzie skierowane na to, żeby być na pierwszym miejscu i awansować. Na pewno czuję się pod względem odporności na presję bardzo dobrze przygotowany.

Na stadionie VfB 50 tysięcy to jest regularna widownia, czasami pojawia się o 10 tysięcy więcej, czyli komplet. Na ulicach także odczuwasz, że to jest klub-legenda jeśli chodzi o niemiecki sport? Bardzo szybko zacząłeś być rozpoznawany na ulicach?

- Długo był spokój. Dopiero jak zacząłem grać, zacząłem też odczuwać, że ludzie zaczynają zwracać uwagę, że to jestem ja. Na pewno do tego też w jakimś stopniu trzeba się przyzwyczaić. W Poznaniu to była normalność. Tu był taki początek, taki moment, że byłem osobą anonimową.

I pewnie sobie ten moment bardzo chwaliłeś.

- Tak, to było też bardzo fajne. Rzeczywiście ten moment mi się przydał, taki spokojniejszy czas. Ale jak się zaczęła liga, chciałem grać i rzeczywiście wolałbym od początku, żeby ludzie wiedzieli kim jestem. No, ale musiałem na ten czas poczekać i na pewno też zauważyłem, jak ogromny jest klub. Choćby przez to, gdzie znajdują się fankluby. Pod koniec tamtego roku mieliśmy taki event, że po dwóch zawodników musiało jeździć do, nie wiem ilu, 10 czy 12 fanklubów, i mieliśmy losowanie. Nie było, że ktoś jest starszy, jest kapitanem, czy ma dłuższy staż w klubie, tylko losowanie decydowało, kto gdzie pojedzie.

I miałeś szczęście w losowaniu?

- Miałem, bo trafiłem tylko 60 kilometrów. Więc godzinka drogi to nie było tak daleko, nie było tak strasznie. Jak pytałem chłopaków to mówili, że trafiłem bardzo dobrze jak na tutejsze realia. Najdalszy wyjazd był do miejscowości oddalonej o 160 kilometrów. To mi pokazało, jak naprawdę ten klub jest duży, jak wszyscy w regionie nim żyją.

Co cię zaskoczyło po wyjeździe za granicę? Musiałeś poczekać na szansę na grę. To naturalny proces, który czeka każdego - no chyba że jest ściągany jako wielomilionowy transfer?

- Nie odczuwałem na początku czegoś takiego, że jest to przeskok taki, że naprawdę potrzebuję czasu, żeby się zaadaptować. Wiedziałem dobrze, że nie będzie tak: będzie pan grał albo to jest twoje miejsce w pierwszej jedenastce. Tylko będę musiał sobie wszystko wywalczyć. Byłem na to przygotowany, ale jednak to była dla mnie nowa sytuacja, przez kilka ostatnich lat w Lechu miałem przecież pozycję tak zbudowaną, że wiedziałem, że będę grał. Pracowałem oczywiście, ale czułem się pewnie. Tutaj od nowa musiałem pokazać swoją wartość, i co potrafię. A na początku przygotowania były prowadzone w innym stylu, i to dla każdego zawodnika. Nie tylko dla mnie, nawet dla chłopaków z Niemiec, bo nie mieliśmy typowych przygotowań fizycznych, nie biegaliśmy, nie spędzaliśmy czasu na siłowni, tylko wszystko odbywało się w formie gier. Wszystkie treningi to był długi czas na boisku, w ten sposób budowaliśmy wytrzymałość. To było coś zaskakującego, ale dla mnie też dobry czas, bo nauczyłem się czegoś nowego. A także cierpliwości i tego, że jak się idzie do nowego klubu, od nowa trzeba budować swoją osobę.

Tak szczerze - sądziłeś, że to potrwa tak długo zanim wskoczysz do pierwszego składu?

- Oczywiście, że liczyłem na to, że będę w stanie od pierwszej kolejki wejść do wyjściowej jedenastki. I w pewnym momencie byłem zniecierpliwiony z powodu tego, że wygrywaliśmy mecze czy remisowaliśmy, i nawet fajnie to wyglądało, ale w defensywie już nie do końca. Myślałem więc, że to będzie taki moment i czas, że spróbujemy czegoś nowego, jeśli idzie o ustawienie. Trener powtarzał jednak, że chce dać zaufanie środkowym obrońcom, musiałem więc dalej czekać. Dopiero w momencie zmiany szkoleniowca w VfB coś przeskoczyło. Nowy trener zauważył, że pracuję na miejsce w pierwszej jedenastce. I dał mi szansę. A jak już wskoczyłem, to do końca rundy placu nie oddałem.

A kim ty się bardziej czujesz w Niemczech - szóstką czy trójką?

- Oczywiście, że trójką. Szóstka to jest pozycja, na której mogę zagrać w razie potrzeby. Jeżeli przytrafi się taka konieczność. Na środku obrony czuję się zdecydowanie lepiej. Automatyzmy, poruszanie się na tej pozycji, to jest coś dla mnie naturalnego, co idzie z pamięci. Szóstka to podobna pozycja, ale poruszać się trzeba już zupełnie inaczej.

Defensywa Stuttgartu to imponujące zestawienie: Kevin Grosskreutz, Emiliano Insua, Mitchell Langerak. To na poziom 2. Bundesligi bardzo głośne nazwiska, dużo warci i doświadczeni piłkarze.

- Zdecydowanie tak. I to jest niezbędne, żeby w składzie byli doświadczeni zawodnicy. Jak by nie patrzeć, na środku obrony w tym momencie mamy bardzo młody skład: ja mam 25 lat, a dwóch pozostałych stoperów po 21. Więc to nie jest bardzo doświadczone centrum defensywy.

Ale przyszłościowe.

- Na pewno, pod tym kątem też patrzymy. Ważne jest jednak także to, żeby na bokach i w bramce były osoby bardziej doświadczone. I pomagały, podpowiadały.

Sytuacja VfB po jesieni była chyba niezła. Domyślamy się, że jedynym celem, jaki został postawiony przez kierownictwo klubu, jest powrót do Bundesligi. Jak zatem zostało ocenione miejsce barażowe na półmetku? Jako sukces czy niekoniecznie?

- Byliśmy zawiedzeni tym, że w tych dwóch ostatnich ubiegłorocznych meczach przegraliśmy. To był największy zawód. Bo sytuacja była dobra, żeby mimo wszystko rok zakończyć na pierwszej pozycji. Nie wykorzystaliśmy szansy i to na pewno było bolesne. W styczniu, gdy wróciliśmy do zajęć, spojrzenie było już inne - że mimo wszystko pozycja wyjściowa jest bardzo dobra.

Z kim się kumplujesz w Stuttgarcie?

- Wiadomo, najprościej jest się dogadać z innym obcokrajowcem. Wcześniej, jak jeszcze w klubie byli Toni Sunjić czy Borys Taszczyk, to trzymałem się z nimi. A teraz najlepszy kontakt mam z Langerakiem. Przez łatwość w porozumiewaniu się. Myślę, że także dzięki temu, że blisko współpracujemy także na boisku.

A jaki to prywatnie jest facet?

- Bardzo miły, bardzo spokojny fajny człowiek.

Czyli pasujecie do siebie temperamentem.

- Uśmiechnięty, spokojny i na pewno też, to trzeba powiedzieć, bardzo otwarty.

Nie zadziera nosa?

- Nie, nie, nie. W żaden sposób. On w ogóle od początku był zawsze pomocny. Jeżeli coś trzeba było pomóc w tłumaczeniu, kiedy trenerzy zapominali, że nie rozumiem, mogłem liczyć na niego.

Na ewentualnie wskazanie fajnej knajpy, gdzie można z narzeczoną pójść także?

- W wielu aspektach na początku pomógł mi Przemek Tytoń. Wskazał miejsca, które warto odwiedzić, i restauracje warte polecenia. Nawet kiedy już poleciał do Hiszpanii to jeszcze kilka wiadomości przysłał, żebym wiedział, gdzie warto pójść. To była taka osoba, która była nie dość, że w Niemczech, to jeszcze w tym klubie. Kiedy opowiadał o klubie, jakie ma tradycje, jak się funkcjonuje w Niemczech, to dodawało naprawdę mi chęci do przeprowadzki do Stuttgartu. Po Przemku przejąłem mieszkanie, a nawet przepisał na mnie swoją umowę na internet. Naprawdę dużo mi pomógł.

Interesujesz się niemiecką piłką? Oglądasz mecze rywali, to jak rozumiemy podają ci trenerzy na tacy. A zdarza ci się oglądać pierwszą Bundesligę?

- W telewizji, ale jak najbardziej się zdarza. W tym momencie ta liga jest najbliżej i to też jest cel, żeby do niej trafić. Jeśli zatem jest taka możliwość i okazja, oglądam.

W Poznaniu to Bundesligę też oglądałeś najczęściej?

- W Poznaniu najczęściej Premier League i myślę, że to było powszechne. Tym bardziej że w weekendy mecze w Anglii są o 13.30, a ta pora często sprzyjała, żeby jakieś spotkanie obejrzeć.

Czy Marcin Kamiński wróci do reprezentacji Polski?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×