Maciej Bartoszek podszedł odebrać nagrodę wyraźnie speszony. Jakby sam uważał, że należy się ona komu innemu. Ale to jednak jego piłkarze uznali za najlepszego szkoleniowca Ekstraklasy.
To, co rzuca się od początku w oczy, to stonowanie. Były już trener Korony Kielce raczej oszczędnie dobiera słowa, nie rzuca ostrymi sądami, można nawet powiedzieć, że jest dość skromny. Dla wielu obserwatorów nic nadzwyczajnego, ale ci, który pamiętają go z dawnych czasów, mają przed oczami człowieka, który nie bawił się w sztukę dyplomacji.
Bez względu na to, czy według wielu osób nagrodę powinien dostać Michał Probierz czy Jacek Magiera, nie można odmówić Bartoszkowi, że wykonał fantastyczną pracę w lidze.
Przychodził do drużyny zniszczonej, rozbitej, skazanej na spadek. Zostawił zespół na 5. miejscu w lidze. Człowiek wyglądający jak ochroniarz szefa mafii, swego czasu wyśmiewany, że pracuje na wysypisku śmieci, został zwolniony jeszcze przed zakończeniem sezonu przez nowych właścicieli Korony. Piłkarze Ekstraklasy pokazali im swoim wyborem, że to był błąd.
ZOBACZ WIDEO Radosław Majdan i Dariusz Tuzimek komentują mistrzostwo Polski Legii Warszawa
Może nie jest przypadkiem, że to właśnie jego wytypowali piłkarze. Nie Probierza, który przecież był krok od mistrzostwa, nie Magierę, który tytuł zdobył w dość dramatycznych okolicznościach. A właśnie Bartoszka, który musiał zrobić niemal coś z niczego. Właśnie piłkarze, bo jeśli dziś wymieniać cechy tego szkoleniowca, to jedną z pierwszych, jest fantastyczny kontakt z zawodnikami.
Maciej Kędziorek, były asystent trenera, jeszcze z czasów Pelikana Łowicz wspomina: - Wynajmował na własny koszt busa, który zabierał chłopaków z Łowicza, wiózł ich 140 kilometrów do Ciechocinka, na odnowę i różne zabiegi, a potem odwoził do domu. Bywało, że był bardzo ostry, ale zawodnicy byli gotowi za niego umierać.
Bartoszek przez wiele lat był niedoceniany, wręcz traktowany niepoważnie. Pierwsze skojarzenie z nim było takie, że to "trener, który odkrył Dawida Nowaka". I to by było na tyle. Niewiele więcej. Ot, zaplątał się na ligową karuzelę, ale nie ma się czym przejmować, bo zaraz z niej spadnie. Był, spadł, wrócił, znowu spadł, ale raczej wróci. Na dłużej. Polska piłka nie może sobie już pozwolić na ignorowanie tego szkoleniowca.
Kariery piłkarskiej nie zrobił. Szybki, silny, ale z techniką na bakier. Piłkę kochał, przejął to od wujka, który był fanatykiem. Wyniki, tabele, statystyki - sypał nimi na zawołanie. Mały Maciek był w nim zakochany. Podziwiał jego pasję, oglądali razem mecze. A jednak, ze względu na brak talentu, wybrał inne sporty. Strzelanie, bieganie. Tu wygrywał medale, coś znaczył. Piłka była jednak zawsze gdzieś z tyłu głowy. Dlatego któregoś dnia zapytał trenera swojego Zdroju Ciechocinek, czy może poprowadzić trampkarzy. Dostał zielone światło i dalej już nie chciał się zatrzymywać, o ile nie musiał.
Trenował, działał społecznie i powoli piął się w górę. W końcu został nawet szkoleniowcem pierwszej drużyny. I to były złote czasy dla Zdroju. Najpierw drużyna wygrała swoją grupę w IV lidze, rok później w III lidze - zajęła dobre piąte miejsce.
Za pierwszy sezon w roli trenera seniorów, został uznany trenerem roku w plebiscycie regionalnego magazynu "Piłkarz". Na jego korzyść przemawiał też fakt, że z kadrą amatorów województwa zajął 3. miejsce w Pucharze Regionów.
Szkoleniowca wypatrzyła Kania Gostyń, ale po dwóch tygodniach wycofała się z ligi, więc trener szybko znalazł zatrudnienie w Unii Janikowo. Długo nie zabawił, bo został zwolniony po drugiej kolejce rundy wiosennej, gdy zespól był w strefie spadkowej.
Przez jakiś czas tułał się po niższych ligach, aż w końcu, w 2009 roku, został wypatrzony i zaangażowany do rezerw PGE GKS Bełchatów. Stamtąd droga do pierwszej drużyny była prosta. W pierwszym sezonie jego zespół zajął 10. miejsce. Nic wielkiego, ale kilka spektakularnych wyników było. Choćby dwie superprestiżowe wygrane z Legią czy niezwykle ważne dla miejscowych zwycięstwo z Widzewem.
Po sezonie Bartoszek został zwolniony i przepadł na kilka lat.
- W tym czasie wiele złego się wydarzyło: choroby w rodzinie, śmierć moich bliskich. Bełchatów był dla mnie lekcją nie tylko szkoleniową, ale również życiową. Po GKS miałem kilka propozycji, z których nie mogłem skorzystać, bo pojawiały się z klubów zbytnio oddalonych od miejsca, w którym mieszkała moja rodzina - tłumaczył w wywiadzie dla "Przeglądu Sportowego".
Zawsze był bardzo przywiązany do ojca, szefa jednego z dużych sanatoriów w Ciechocinku, który ciężko chorował na tętniaka mózgu i zmarł nagle. Było to jeszcze przed debiutem młodego trenera w Ekstraklasie. Kilka lat później zmarła matka, która latami zmagała się z nowotworem. Szkoleniowiec był w tym czasie daleko od trenowania. Został dyrektorem przedsiębiorstwa "Ekoskład" zarządzającego wysypiskiem śmieci. Stało się to zresztą powodem do różnych szyderstw. Był w niewybredny sposób wyśmiewany, nie ukrywał, że go to zabolało.
- Dobrze, że wygrałem, bo miałem wziąć udział w konkursie na dyrektora ośrodka dla ludzi przewlekle chorych, z zaburzeniami psychicznymi. Już widzę te tytuły: Bartoszek w psychiatryku! - mówił "Super Expressowi".
Swoje niepowodzenia zrzucał na to, że znalazł się poza układami koleżeńskimi panującymi w polskiej piłce. Przez kilka lat przebywał na uboczu futbolu. Łowicz, Bydgoszcz, Chojnice. To tutaj naprawdę wrócił do poważnej piłki, gdy z mało znaczącego zespołu stworzył drużynę walczącą o awans do Ekstraklasy. W momencie gdy odchodził, zespół który miał bronić się przed spadkiem, zajmował drugie miejsce w tabeli. A więc był jednym z dwóch szkoleniowców, obok Jacka Magiery, którzy wyciągnięci z I ligi zrobili furorę w Ekstraklasie. Tyle że mniej medialnym, bo prowadzącym prowincjonalną Koronę. Gdy przychodził do drużyny z Kielc, ta zajmowała 13. miejsce, z przewagą zaledwie 3 punktów nad strefą spadkową. Efekty przyszły dość szybko.
Jego współpracownicy mówią, że potrafi osiągnąć szybki efekt. Ludzie mu wierzą, bo w tym co robi, jest bardzo naturalny, nie udaje, a przecież nikt lepiej nie odróżni złota od tombaku niż szatnia piłkarska. Każdy najmniejszy fałszywy ruch zostanie wychwycony i wyśmiany za plecami. Nie ma nic łatwiejszego na świecie niż utrata autorytetu przez trenera piłkarskiego.
Maciej Kędziorek, były asystent Bartoszka, mówi: - Jemu ludzie wierzą, bo wszystko co robi, idzie z serca. Jeśli chcesz zrozumieć Maćka, musisz obejrzeć mowę motywacyjną przed decydującą walką w filmie "Braveheart". To właśnie jest on, mówi przekonująco, całym sobą. Jest w tym doskonały, rozumie język piłkarzy.
Bartoszek zakończył sezon na 5. miejscu, zostawił Koronę "murowaną", z perspektywami, ale sam został bez pracy. Nowi właściciele uznali, że chcą działać po swojemu. Powiedzieli mu, że to trudna decyzja, ale będą trzymali się planu.
- Jeśli proszę przez dwa tygodnie o rozmowę z zarządem na temat przyszłości i nie mogę się doprosić... - mówił nam zaraz po tym jak dostał decyzję zarządu. Zastąpił go Gino Lettieri, mało znany szkoleniowiec z Niemiec, rodak nowego właściciela Korony Dietera Burdenskiego.
Ten ostatni był dość bezwzględny w ocenie Bartoszka.
- Analizowaliśmy ostatnie mecze, styl gry i doszliśmy do wniosku, że z Bartoszkiem nie będziemy w stanie wykonać kolejnego kroku - powiedział w rozmowie z "PS".
Każdy wiedział swoje. Bartoszek kończy sezon jako wielki wygrany, nie tylko dlatego, że dostał nagrodę w głosowaniu piłkarzy.
- Na pewno mam się czym pochwalić. W krótkim czasie zbudowałem dwie bardzo dobre "bandy". Najpierw wziąłem Chojniczankę, która miała spadać z ligi, a zamiast tego zajmowała pierwsze miejsce w I lidze. Potem Korona, podobna historia, mieliśmy spaść, wywalczyliśmy awans do grupy mistrzowskiej - mówi.
Trener odchodził jak bohater niesłusznie skazany przez bezduszny system. Piłkarze przed meczem z Legią ustawili się w szpaler, trener dostał kwiaty, brawa, na stadion przyszli fani, żeby mu podziękować. Biorąc pod uwagę, że Korona zajęła tylko 5. miejsce w lidze, było to dość niezwykłe. Widowisko niemalże na pograniczu pogrzebu zasłużonego weterana wojennego.
Gdy po wręczeniu nagród rozmawialiśmy z trenerem, wciąż był jeszcze zaskoczony, choć okazywał to w charakterystyczny dla siebie sposób - zdystansowany, z przejęciem takim, jakby odczytywał rozkład jazdy autobusu do Ciechocinka.
- Nie do końca to do mnie dociera. Dla mnie sama nominacja była wielkim wyróżnieniem, a to kompletnym zaskoczeniem - mówił.
- 5. miejsce z Koroną to na pewno dla mnie największe osiągnięcie. A zwolnienie? Cóż, nie było złości, raczej rozczarowanie. Ale taka praca trenera - podsumował.