Marcin Żewłakow: Marzyć mogę szerzej

U nas był prosty podział. Tata był od sportu, mama od szkoły. Mama przytulała, tata traktował nas po żołniersku - ale dzięki niemu wiedziałem, że na pewne rzeczy trzeba sobie zapracować - mówi Marcin Żewałkow.

Michał Kołodziejczyk
Michał Kołodziejczyk
Marcin Żewłakow WP SportoweFakty / Mateusz Czarnecki / Marcin Żewłakow

Michał Kołodziejczyk, WP Sportowe Fakty: Jack Charlton dziwił się, kiedy dziennikarz chciał zrobić wywiad z nim, a nie z jego bratem Bobbym, świetnym piłkarzem, mistrzem świata. Po kurtuazyjnej wymianie uprzejmości w końcu i tak padało wyczekiwane pytanie: - A co tam u Bobby'ego?

Marcin Żewłakow, były reprezentant Polski: Śmieszne nawet.

To co tam u Michała?

Wszystko w porządku.

Jak to jest być piłkarzem i mieć brata bliźniaka - piłkarza rekordzistę pod względem występów w reprezentacji Polski?

Brat to brat. Nie zmienia tego żadna konfiguracja czy rekord. Nigdy nie musiałem starać się o przyjaciół, zawsze miałem bliźniaka, który towarzyszył mi w szkole, w sporcie i w troskach związanych z życiem poza tymi obszarami. Nigdy nie miałem dylematu, czy mogę się z nim podzielić tym, co mnie boli, nigdy nie obawiałem się, że wykorzysta to przeciwko mnie. To właśnie znaczyło dla mnie mieć brata. Miałem też punkt odniesienia, patrzyłem, jak można pokonywać własne ograniczenia, łamać limity. Myślę, że Michał miał podobnie - w szkole, kiedy moje stopnie były dobre, wiedział, że sam też sobie poradzi. Jeśli chodzi o sport, potrafiliśmy wszystko zamknąć w zdrowej, wewnętrznej rywalizacji. To pokazywało, że można więcej, że da się wyśrubować jakiś rekord, jednocześnie motywowaliśmy jeden drugiego. Później, po latach, kiedy ktoś potrafił zrobić coś lepiej, nauczyliśmy się tego, że każdy pracuje na siebie.

Jak udało wam się sprawić, że wasza rywalizacja zawsze była zdrowa? Nie walczyliście na przykład o miłość rodziców?

Nasi rodzice byli pod tym względem bardzo sprawiedliwi i nawet przez sekundę nie przeszło nam przez myśli, że któryś z nas jest milej widziany w domu, albo traktowany bardziej ulgowo. Między nami też było zawsze solidarnie i pamiętaliśmy o sobie. Kiedy Michał zaczął zarabiać pierwsze pieniądze, zawsze o mnie pamiętał i pomagał. To był znak, którym przesyłał wiadomość - spokojnie, na ciebie też przyjdzie czas. Odwdzięczałem się mu choćby w szkole. Jak trzeba było jakąś czwórkę wypracować, to czasami musiałem tylko rano zmienić sposób uczesania i szedłem za niego do odpowiedzi. Zaraz po wyjeździe do Beveren to mi się układało ciut lepiej, pewne rzeczy następowały szybciej, ale nie pozwalałem, by czuł się w cieniu. Teraz ja chciałem oddać mu trochę. To była taka współpraca, która potwierdzała, że nic nas nie poróżni.

To olbrzymi sukces waszych rodziców.

Kilka razy usłyszałem, że ludzie zazdroszczą nam tego, jak o siebie zabiegamy, jak o sobie mówimy. I nie chodzi nawet o słowa, ale o drobne gesty pokazujące, jak olbrzymia jest więź między nami. Jedna sytuacja nas w życiu tylko przerosła - kiedy mieliśmy pierwsze dziewczyny.

W tej samej się zakochaliście?

Nie. Chociaż obie miały na imię Joanna. Potrafiliśmy być jednak wtedy dla siebie złośliwi, robić sobie pod górkę. Problem oczywiście sam się rozwiązał i obiecałem sobie, że takie uczucia między nami nigdy nie mają prawa wrócić, że nie ma szans, by jeszcze kiedykolwiek ktoś między nas wszedł. Wydaje mi się, że Michał poczuł podobnie. Wiedzieliśmy, że coś między nami jest nie tak i nie czuliśmy się z tym dobrze.

Nie baliście się marzyć?

Wychowywaliśmy się w czasach, kiedy idolami dla młodych piłkarzy byli zawodnicy z drużyny Antoniego Piechniczka z mistrzostw świata w Hiszpanii. To były pierwsze uniesienia, fascynacje, próby naśladowania. Ja byłem Zbigniewem Bońkiem, Michał - Włodzimierzem Smolarkiem. Kiedy wybiegaliśmy na boisko, staraliśmy się tak samo ustawiać, patrzyliśmy na tamtą reprezentację i też marzyliśmy - zagrać kiedyś z orzełkiem, pojechać na mundial. Pamiętam, że marzyłem o jednym, pełnym sezonie w klubie zagranicznym. Eurosport pokazywał akurat ligę belgijską i widziałem, że tam jest trochę szybciej, że stroje są ładniejsze, że stadiony trochę lepsze - zastanawiałem się, czy odnalazłbym się w takiej rzeczywistości. To były rzeczy, które kołatały się po głowie, która miała trzynaście lat. To był mój próg marzeń, który chciałem przeskoczyć. A kiedy mi się udało, zrobiłem to, co do sportowca należy.

Sukces na mundialu jest jak skalp, zaznaczenie śladu w historii, zostaje w świadomości najdłużej i podkreśla marzenie, które siedziało w każdym chłopaku zaczynającym kiedyś grać w piłkę.


Czyli co?

Włączyła mi się nachalność na karierę, na odrobinę sukcesu. Widzi pan - nachalność w życiu nie popłaca, a w sporcie to bardzo pożądana cecha. Trzeba walczyć o kolejną zdobycz, pobicie swoich słabości, wygranie z przeciwnościami losu.

Kiedy w meczu z Francją w 2000 roku zagrał pan obok Michała w reprezentacji, pamiętał pan tego Michała - Smolarka? Widział pan was, jako małych chłopców spełniających marzenia?

Widziałem w nas chłopców spełniających marzenia, choć w Michale Smolarka było już dużo mniej. Z napastnika zrobił się obrońcą. Było to dla nas wielkim wydarzeniem, ale doprowadził nas tam fakt, że każdy z marzył o tym indywidualnie. W dzieciństwie marzysz po cichu i myślisz głównie o sobie. Później uwzględniasz innych, dlatego wspólny występ w reprezentacji w meczu z Francją, w obecności rodziców, dopełnił szczęścia.

Nie pomyślał pan kiedyś - "marzę za szeroko"?

Czasami po meczu reprezentacji obejrzanym w telewizji znajdowała mnie jakaś siła, która wyganiała mnie przed blok na kawałek trawnika i kazała trenować. Było ciemno, a ja w jakimś drobnym świetle latarni potrafiłem żonglować piłką. Myślałem, że jestem nienormalny, była dziewiąta czasem dziesiąta wieczorem, ludzie szykowali się do snu, a ja jak wariat odbijałem piłkę, robiłem zwody. Zawsze lubiłem zapach trawy i świadomość, że robię więcej niż inni. Wytworzyłem wokół siebie klimat, który pozwolił mi uwierzyć we własne możliwości.

Nie do końca rozumiem.

Uznałem, że skoro robię więcej niż inni, to i marzyć mogę szerzej.

Marcin Żewłakow - talent czy praca?

Oczywiście, że praca. Tak naprawdę każdemu, kto coś osiągnął, udało się to dzięki pracy. Talent w obecnych czasach jest przeceniany. Przydaje się na początku, do tego, by ktoś na ciebie miał ochotę pięć minut dłużej popatrzeć niż na kogoś innego. Ale co zrobisz z tymi pięcioma minutami, zależy już tylko od ciebie. Jeśli chcesz przekuć je w coś więcej, to liczą się już tylko upór, umiejętność przetrwania, umiejętność cierpienia i przyjmowania tego, co czasem bywa nieprzyjemne, a z czym trzeba się pogodzić. Tylko ludzie potrafiący to wszystko w sobie znaleźć, mogą osiągnąć sukces w sporcie. Każdy z reprezentantów Polski może opowiedzieć panu historię o tym, że miał w grupie juniorskiej kogoś, kto sprawniej biegał z piłką, lepiej się przy nie ruszał, ale nie potrafił pewnych rzeczy zaakceptować, być regularnym, poddać się reżimowi, czasem pocierpieć nie wiedząc, kiedy nastąpi tego koniec.

Pocierpieć?

Kariera piłkarska ma takie okresy, kiedy złych chwil jest więcej niż dobrych. Chodzi o to, żeby to umieć przetrwać, bo dobry moment da ci siłę na przetrwanie tych wielu nieprzyjemnych. Kto tak potrafi, zajdzie daleko.

Michał wspominał, że chrzest bojowy mieliście zaraz po wyjeździe za granicę, do Beveren.

Mieszkaliśmy w apartamentowcu nad Morzem Północnym, który zapełniał się tylko latem. Kiedy wracaliśmy z treningu i wjeżdżaliśmy na swoje piętro, rano winda czekała na nas na tym samym poziomie. Pierwsze "dzień dobry" powiedziałem komuś po trzech miesiącach, to były psychologiczne tortury. Wracaliśmy wieczorem i widzieliśmy światło zapalone w trzech apartamentach na sto, z tym że w jednym oknie było jasno tylko dlatego, że sami nie gasiliśmy światła, by karmić ułudę, że ktoś w tym bloku w ogóle żyje. Tak, to było jak nieświadome hartowanie charakteru - budowanie wytrzymałości, kształtowanie mentalności facetów, którzy mają się nie poddawać. Trafiliśmy w niełatwe otoczenie - klub walczył o utrzymanie, mało było sportowej przyjemności, a raczej strzępy piłkarskiego mięsa, o które trzeba było non-stop walczyć. Poza tym mieszkaliśmy z dala od stadionu i miasta, w którym graliśmy i trenowaliśmy. Była to półświadoma decyzja, którą podjęliśmy, a która potęgowała ból zderzenia się z rzeczywistością po odcięciu polskiej pępowiny. My pierwszy raz planowaliśmy sobie wtedy życie od początku do końca - od zakupów przez gotowanie po deklaracje podatkowe.

I co sobie gotowaliście? Były zupki chińskie?

Nie, zupki to później, ale tylko na kaca. Kupowaliśmy rzeczy w połowie gotowe lub te, które nie wymagały skomplikowanej termicznej obróbki. Wyznaczyliśmy sobie reżim i na trzy dni przed meczem nie wchodziliśmy już w żadne głupoty, nie było mowy o fastfoodach, tłustym jedzeniu. Jedliśmy tylko takie rzeczy, które pomagały nam odpowiednio przygotować się do meczu. Ale wiadomo, że różnorodnie to nie było - mieliśmy zestaw kilkunastu potraw, które przewijały się na okrągło. Kulinarny tydzień nie był urozmaicony. Wiedzieliśmy jednak, że jak zostaniemy z patelnią i gazem, to nie spalimy apartamentu, ale coś tam na talerzu się pojawi.

Jak to się stało, że dwóch młodych chłopaków, rzuconych daleko od domu, nie skręciło w bok, nie szukało ujścia emocji pod złymi adresami?

Czuliśmy na sobie presję i odpowiedzialność za podarowaną nam szansę i czas. Nie wyjeżdżaliśmy za granicę po dobrych występach, tylko zwyczajnie nas w Polonii Warszawa nie chcieli. Byliśmy wicemistrzami Polski, chcieliśmy powalczyć o nowe kontrakty i zarobki, ale dowiedzieliśmy się, że nie będziemy już nigdy lepszymi piłkarzami, że osiągnęliśmy maksimum. Mogliśmy wegetować, pracować latami na status „solidnego ligowca”. Prezes zapowiedział nam, że żadnej podwyżki nie będzie, a jak nam się nie podoba, to możemy pójść do rezerw. Grając w Polonii, jednocześnie studiowaliśmy i pewnie stąd trochę przekory, że prezes nie będzie nam życia układał, tylko że weźmiemy je we własne ręce. Jak się sparzyć, to z własnego wyboru, a nie dlatego, że ktoś nas na to skazał. Pojawił się wtedy Włodzimierz Lubański, który zaproponował nam szansę w Belgii. Ryzyko było duże, bo jak cię zagranica wypluje, a w kraju już cię nie chcą, to dla 21-latka może to być trudne do udźwignięcia.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×