Arkadiusz Malarz: Czas nie leczy ran

Po meczu siadam sobie na tarasie, kiedy wszyscy już śpią. Mówię do rodziców: "Dziękuję, że byliście". Ostatnio po porażkach pytam, dlaczego tak jest, ale nigdy nie dostaję żadnej odpowiedzi - wyznaje kapitan Legii Warszawa.

Michał Kołodziejczyk
Michał Kołodziejczyk
Arkadiusz Malarz Agencja Gazeta / Kuba Atys / Na zdjęciu: Arkadiusz Malarz

Michał Kołodziejczyk, WP SportoweFakty: Ciężko jest dawać swoją twarz porażce?

Arkadiusz Malarz, bramkarz Legii Warszawa: Jako kapitan muszę odpowiadać dziennikarzom i kibicom, tłumaczyć się za nasze występy i słabą formę. Myślę, że stanąć przed kamerami może każdy piłkarz Legii, tylko nie każdemu złość pozwalałaby wypowiedzieć się w racjonalny sposób. Rozumiem tych, którzy nie chcą, mnie też jest trudno, ale muszę reprezentować drużynę po porażkach, tak samo jak po zwycięstwach.

Jak nazwać wasz początek sezonu? Wstyd. Taka jest prawda. Każdy z nas się wstydzi, cały czas to przeżywamy. To nie tak, że dzisiaj przegrywamy, jutro okazujemy skruchę, a jak już wszyscy zobaczą, że jest nam przykro, od razu jest fajnie. Tak się nie da, mamy świadomość, że zawaliliśmy. Nikt nie będzie oszukiwał, mydlił oczu, udawał, że nic się nie stało. Cały czas musimy odbudowywać zaufanie, ale po takim miesiącu nie jest łatwo. Kiedy graliśmy z Zagłębiem Sosnowiec w lidze, musieliśmy po prostu wygrać, przepchnąć piłkę za linię paznokciem. Teraz nie jest ważna gra, liczą się tylko punkty, bo trzeba się odbić, żeby głowa się zresetowała. Psychicznie jesteśmy zabici.

To znaczy?

Po zwycięstwie z Zagłębiem nawet się nie cieszyliśmy. Trener wszedł do szatni, popatrzył na nas i zapytał, co się stało, dlaczego nie ma w nas radości po pokonaniu przeciwnika. Ale w drużynie nikt nie był zadowolony, w każdym piłkarzu siedzi Luksemburg. Wszyscy nas krytykują i mają do tego prawo, okazaliśmy się nie być równorzędnym partnerem dla - z całym szacunkiem do przeciwników - jakiegoś Dudelange. Nie potrafiliśmy grać, chcieliśmy, ale nic nie wychodziło. Oni byli od nas na każdym kroku szybsi, my w każdej akcji spóźnieni. I to nie były tylko dwa takie mecze w naszym wykonaniu, tak graliśmy od początku rozgrywek. Z czegoś się to wzięło.

Czasami traci się bramki i awanse, a czasami coś ważniejszego. Obronimy mistrzostwo, kibice będą pamiętać Dudelange długo, ale zawsze można się jakoś zrehabilitować. A życia bliskich nikt nie odda. Luksemburg przytrafił się wtedy, kiedy odszedł tata.


No z czego?

Nie wiem. Może ze złego przygotowania, może te ciągłe zmiany trenerów też mają na nas wpływ. Jestem bramkarzem, patrzę na wszystko z tyłu, mam swoje treningi, swoje przygotowania i trenerów, więc jestem trochę z innej dyscypliny.

Gdzie jest dno?

Kiedy wróciłem do domu z Luksemburga, położyłem się na kanapie. Nie mogłem zasnąć i myślałem: "Czy my jesteśmy aż tak słabi?", "Czy naprawdę nie potrafimy grać w piłkę?", "Czy dobra forma mogła tak po prostu uciec?". A może myśleliśmy, że jesteśmy tacy dobrzy, że skoro mimo jedenastu porażek w poprzednim sezonie udało nam się wywalczyć dublet, to teraz wszyscy się przed nami położą. Otóż nie kładzie się nikt. Arka zabrała Superpuchar, Spartak Trnava Ligę Mistrzów, Dudelange - Ligę Europy, w ekstraklasie też słabo. Co chwilę dzwonią dzwony.

ZOBACZ WIDEO Styczniowe zgrupowania reprezentacji Polski dla piłkarzy z Lotto Ekstraklasy mogą powrócić. Jerzy Brzęczek tłumaczy pomysł

Naprawdę nie zna pan przyczyny?

Może ustawienie bez sensu zmienialiśmy. Z trójką obrońców słabo to wyglądało, w obronie było jak na strzelnicy, uderzali na moją bramkę wszyscy, nie dając wytchnienia. Przestawiliśmy się na grę z czterema obrońcami troszeczkę za późno - potrafiliśmy wygrać w dziewiątkę ze Spartakiem, ale strat już nie odrobiliśmy. Jeżeli w całym poprzednim sezonie nie graliśmy za dobrze, a w końcówce zamietliśmy wszystkich rywali i wygraliśmy ligę, to uważam, że trzeba było trzymać się starego systemu.

Profesjonalistom tak trudno zrozumieć nowe ustawienie?

Nie jest tak, że jesteśmy tępi i nie potrafimy się niczego nauczyć. Ale nowy system wymaga czasu. Gdzieś przeczytałem, że Niemcy przetestowali ustawienie z trójką obrońców w trzynastu sparingach, zanim zdecydowali się zagrać tak o stawkę. To skoro takie potęgi, tacy zawodnicy mają z tym problem, to my też mamy prawo nie zatrybić od razu.

Na początku sierpnia mówił pan w rozmowie z "Gazetą Stołeczną", że marzy o Lidze Mistrzów i że tym razem nie może się skończyć na gadaniu, bo chciałby się pan znowu poczuć jak "Pan Piłkarz". To jak się pan czuje?

Marzenia po raz kolejny skończyły się na słowach. To wszystko bardzo boli, cały czas mocno przeżywam porażki. Nie zdążyliśmy wyjść na boisko, a już musimy schodzić. Poprzedni rok był dla mnie bardzo trudny - i zawodowo, i prywatnie. Zdobyłem mistrzostwo po to, żeby grać w Europie, a teraz znowu muszę czekać rok, żeby powalczyć o to, by kolejny raz się nie skompromitować, nie ośmieszyć. W zeszłym roku okazaliśmy się gorsi od klubów z Kazachstanu i Mołdawii, w tym od drużyn ze Słowacji i Luksemburga. Tak, to dobre słowo - zostaliśmy upokorzeni, wszyscy piłkarze. Jeden przeżywa to krócej, wstaje drugiego dnia i zostawia wszystko za sobą, a drugi rozpamiętuje to jeszcze przez długi czas.

Ma pan teraz radość z treningów?

Kiedy wychodzę na trening, albo zaczyna się mecz, staram się odciąć od tego, co się wydarzyło, skoncentrować na kolejnym zadaniu. Inaczej się nie da. Nie jestem jednak sobą, widzę to każdego dnia w domu. Nie potrafię żartować, śmiać się, cieszyć z błahostek.

A może wam w Legii jest za dobrze? Zarabiacie najwięcej w Polsce, inni piłkarze marzą o tym, by trafić do tak zorganizowanego i bogatego klubu.

Ma pan rację, myślę, że wszyscy marzą o Legii, każdy chciałby tu być. I w każdym meczu powinniśmy udowadniać, że to my na to zasługujemy. A my budzimy się, jak już jest za późno. Pokazujemy swoją wartość, jak już jest pozamiatane. W tamtym sezonie byliśmy mocni w głowie, ale byliśmy też mocni słabością innych. Nasi rywale nie wytrzymali ciśnienia, mieli podane wszystko na tacy, ale nie potrafili tego zgarnąć. Legia ostatnio grała dobrze, jak słyszała ostatni dzwonek. Teraz nam mocnej głowy zabrakło - ze Spartakiem i z Dudelange. Obie drużyny były w naszym zasięgu, obie powinniśmy przejść na luzie.

To trudne lato dla polskich kibiców. Najpierw nieudany mundial, później wszystkie polskie kluby pożegnały się z Europą w przedbiegach.

Myślę, że od dwóch lat kreowaliśmy obraz naszej piłki poprzez reprezentację. Było udane Euro, awans na kolejną wielką imprezę - nie ma co się dziwić, że się cieszyliśmy, bo to prawdziwe sukcesy. Wszyscy życzyliśmy naszej kadrze jak najlepiej, ale z reprezentacją stało się tak jak z klubami. Mówiono, że będzie fajnie, a życie postanowiło inaczej.

Taka porażka z drużyną z Luksemburga to obciach ogólnopolski.

A ja jeszcze po pierwszym meczu prosiłem, żeby kibice zapamiętali moje słowa, że w rewanżu odrobimy straty i przejdziemy do kolejnej rundy. Byłem o tym przekonany. Nie jestem człowiekiem, który się asekuruje i powie: "Kurczę, będzie ciężko, musimy wszystko zobaczyć i przeanalizować". Co tu oglądać i co analizować? Musieliśmy wygrać i tyle, bo byliśmy drużyną lepszą. Trzeba było to tylko pokazać na boisku. Kiedy odpadliśmy, nieprzyjemności spotkały także moich bliskich. Żona pokazywała mi wiadomości, jakie wysyłali do niej ludzie. Że Arek ich oszukał, że nie dotrzymał słowa, niech odda pieniądze, jakieś sto złotych, bo ktoś kupon obstawił u bukmachera. Zastanawiałem się, czy następnym razem powiedzieć po prostu, że damy z siebie wszystko. Jeżeli komuś poprawi to humor, mogę przeprosić za to, że nie dotrzymałem słowa. Chciałem bardzo, nie jestem w stanie racjonalnie wytłumaczyć tego, co się stało.

Mówił pan o trudnym prywatnie roku - najpierw zmarły panu mama i teściowa, ostatnio ojciec. Ile jest pan w stanie znieść, żeby nadal normalnie funkcjonować?

Najpierw była teściowa, ale nie lubię tego słowa. Była moją mamą, drugą, ale prawdziwą. Walczyła i razem z Darią tę codzienną walkę oglądaliśmy. Mama mieszkała z nami, wychowywała nasze dzieci, opiekowała się wszystkimi i od dziewięciu lat zmagała się z nowotworem. Widzieliśmy, jak wraca po kolejnych chemioterapiach, jak jest zmęczona, jak upokarzające dla kobiety jest to, kiedy traci włosy. Choroba ją niszczyła, ale mama miała niesamowitą siłę, by walczyć. Śmiała się: "ze mną nie wygrasz, zobaczysz na kogo trafiłaś" - powtarzała. I nagle tak szybko wszystko poszło do przodu. W miesiąc. Gasła z dnia na dzień, aż zgasła.

Nie da się na taki moment przygotować.

Wiedzieliśmy, że śmierć przyjdzie, lekarze mówili, że organizm może nie wytrzymać. Mimo że wiesz, co nadejdzie, w głowie odsuwasz to dalej. Żeby to nie było jeszcze teraz, nie w tym roku. Może w następnym, może za pięć lat. Nie da się przygotować na śmierć bliskiej osoby, nigdy. A przecież ja po chwili dostałem z drugiej strony. Tata zadzwonił, że mama źle się czuje i od dwóch dni nie wstaje z łóżka. Zdziwiłem się, bo przecież normalnie do pracy chodziła.

Co się stało?

Bolała ją noga i drętwiało ramię. Pojechałem do Pułtuska, mama rzeczywiście nie mogła się podnieść. Zadzwoniłem do znajomego, zamówiłem ambulans, przewieziono ją do Warszawy na badania. A później odebrałem telefon: "Arek, my mamę złożymy, ale ty zabieraj ją szybko na onkologię, bo jest strasznie, cały organizm jest już zainfekowany". To spadło na mnie jak grom z jasnego nieba, mama na nic nie narzekała, regularnie się badała i nic nie wskazywało żadnego zagrożenia. Wszystkie markery były w porządku. A później kość biodrowa sama pękła. 3 listopada zabrałem mamę do szpitala, 30 listopada zmarła. Straciłem dwie mamy w niecały miesiąc. Trudno się podnieść po takich ciosach. Tak rozmawialiśmy o tym w Luksemburgu przed chwilą, ale czasami traci się bramki i awanse, a czasami coś ważniejszego. Obronimy mistrzostwo, kibice będą pamiętać Dudelange długo, ale zawsze można się jakoś zrehabilitować. A życia bliskich nikt nie odda. Luksemburg przytrafił się wtedy, kiedy odszedł tata.

Chorował?

Wróciliśmy z któregoś wyjazdu, tata nie odzywał się dwa dni, więc się zaniepokoiłem. Napisałem do brata z prośbą, żeby przejechał się do Pułtuska sprawdzić, czy wszystko w porządku. Pojechał, znalazł tatę na podłodze w kuchni.

Płaczu nie widać w gazecie.

Czasami nie mam siły... Moi synowie mają już tylko jednego dziadka, tatę Darii, ja z bratem zostaliśmy sami. Nie, że byliśmy jakimiś synalkami rodziców, ale mieliśmy bardzo dobry kontakt, codziennie wysyłaliśmy sobie wiadomości. Oni żyli nami, żyli piłką. Mama pisała przed każdym meczem: "Z bogiem syncia, trzymam za ciebie kciuki". Kiedy mamy zabrakło, robił tak tata. To takie ciężkie, że już ich nie ma. Często teraz jeżdżę do Pułtuska. Chyba nawet częściej niż kiedy rodzice żyli. Siadam przy grobie i rozmawiam. Pomaga mi to, daje siłę do normalnego funkcjonowania. Ktoś powiedział, że czas leczy rany, ale to nieprawda. Czas nie leczy ran, sprawia, że może łatwiej się egzystuje. Tęsknię, wszystko przypomina mi rodziców - każde zbliżające się święto, urodziny, imieniny. Po meczu patrzę po trybunach, zawsze na nich siedzieli, teraz ich nie ma. Został mi tylko grób i modlitwa. Nie mam pretensji, że mnie to spotkało. Widocznie musiało, muszę to w jakiś sposób zrozumieć.

Czy Arkadiusz Malarz zasłużył na powołanie do reprezentacji Polski?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×