Arkadiusz Malarz: Czas nie leczy ran

Agencja Gazeta / Kuba Atys / Na zdjęciu: Arkadiusz Malarz
Agencja Gazeta / Kuba Atys / Na zdjęciu: Arkadiusz Malarz

Po meczu siadam sobie na tarasie, kiedy wszyscy już śpią. Mówię do rodziców: "Dziękuję, że byliście". Ostatnio po porażkach pytam, dlaczego tak jest, ale nigdy nie dostaję żadnej odpowiedzi - wyznaje kapitan Legii Warszawa.

Michał Kołodziejczyk, WP SportoweFakty: Ciężko jest dawać swoją twarz porażce?

Arkadiusz Malarz, bramkarz Legii Warszawa: Jako kapitan muszę odpowiadać dziennikarzom i kibicom, tłumaczyć się za nasze występy i słabą formę. Myślę, że stanąć przed kamerami może każdy piłkarz Legii, tylko nie każdemu złość pozwalałaby wypowiedzieć się w racjonalny sposób. Rozumiem tych, którzy nie chcą, mnie też jest trudno, ale muszę reprezentować drużynę po porażkach, tak samo jak po zwycięstwach.

Jak nazwać wasz początek sezonu?

Wstyd. Taka jest prawda. Każdy z nas się wstydzi, cały czas to przeżywamy. To nie tak, że dzisiaj przegrywamy, jutro okazujemy skruchę, a jak już wszyscy zobaczą, że jest nam przykro, od razu jest fajnie. Tak się nie da, mamy świadomość, że zawaliliśmy. Nikt nie będzie oszukiwał, mydlił oczu, udawał, że nic się nie stało. Cały czas musimy odbudowywać zaufanie, ale po takim miesiącu nie jest łatwo. Kiedy graliśmy z Zagłębiem Sosnowiec w lidze, musieliśmy po prostu wygrać, przepchnąć piłkę za linię paznokciem. Teraz nie jest ważna gra, liczą się tylko punkty, bo trzeba się odbić, żeby głowa się zresetowała. Psychicznie jesteśmy zabici.

To znaczy?

Po zwycięstwie z Zagłębiem nawet się nie cieszyliśmy. Trener wszedł do szatni, popatrzył na nas i zapytał, co się stało, dlaczego nie ma w nas radości po pokonaniu przeciwnika. Ale w drużynie nikt nie był zadowolony, w każdym piłkarzu siedzi Luksemburg. Wszyscy nas krytykują i mają do tego prawo, okazaliśmy się nie być równorzędnym partnerem dla - z całym szacunkiem do przeciwników - jakiegoś Dudelange. Nie potrafiliśmy grać, chcieliśmy, ale nic nie wychodziło. Oni byli od nas na każdym kroku szybsi, my w każdej akcji spóźnieni. I to nie były tylko dwa takie mecze w naszym wykonaniu, tak graliśmy od początku rozgrywek. Z czegoś się to wzięło.

Czasami traci się bramki i awanse, a czasami coś ważniejszego. Obronimy mistrzostwo, kibice będą pamiętać Dudelange długo, ale zawsze można się jakoś zrehabilitować. A życia bliskich nikt nie odda. Luksemburg przytrafił się wtedy, kiedy odszedł tata.

No z czego?

Nie wiem. Może ze złego przygotowania, może te ciągłe zmiany trenerów też mają na nas wpływ. Jestem bramkarzem, patrzę na wszystko z tyłu, mam swoje treningi, swoje przygotowania i trenerów, więc jestem trochę z innej dyscypliny.

Gdzie jest dno?

Kiedy wróciłem do domu z Luksemburga, położyłem się na kanapie. Nie mogłem zasnąć i myślałem: "Czy my jesteśmy aż tak słabi?", "Czy naprawdę nie potrafimy grać w piłkę?", "Czy dobra forma mogła tak po prostu uciec?". A może myśleliśmy, że jesteśmy tacy dobrzy, że skoro mimo jedenastu porażek w poprzednim sezonie udało nam się wywalczyć dublet, to teraz wszyscy się przed nami położą. Otóż nie kładzie się nikt. Arka zabrała Superpuchar, Spartak Trnava Ligę Mistrzów, Dudelange - Ligę Europy, w ekstraklasie też słabo. Co chwilę dzwonią dzwony.

ZOBACZ WIDEO Styczniowe zgrupowania reprezentacji Polski dla piłkarzy z Lotto Ekstraklasy mogą powrócić. Jerzy Brzęczek tłumaczy pomysł

Naprawdę nie zna pan przyczyny?

Może ustawienie bez sensu zmienialiśmy. Z trójką obrońców słabo to wyglądało, w obronie było jak na strzelnicy, uderzali na moją bramkę wszyscy, nie dając wytchnienia. Przestawiliśmy się na grę z czterema obrońcami troszeczkę za późno - potrafiliśmy wygrać w dziewiątkę ze Spartakiem, ale strat już nie odrobiliśmy. Jeżeli w całym poprzednim sezonie nie graliśmy za dobrze, a w końcówce zamietliśmy wszystkich rywali i wygraliśmy ligę, to uważam, że trzeba było trzymać się starego systemu.

Profesjonalistom tak trudno zrozumieć nowe ustawienie?

Nie jest tak, że jesteśmy tępi i nie potrafimy się niczego nauczyć. Ale nowy system wymaga czasu. Gdzieś przeczytałem, że Niemcy przetestowali ustawienie z trójką obrońców w trzynastu sparingach, zanim zdecydowali się zagrać tak o stawkę. To skoro takie potęgi, tacy zawodnicy mają z tym problem, to my też mamy prawo nie zatrybić od razu.

Na początku sierpnia mówił pan w rozmowie z "Gazetą Stołeczną", że marzy o Lidze Mistrzów i że tym razem nie może się skończyć na gadaniu, bo chciałby się pan znowu poczuć jak "Pan Piłkarz". To jak się pan czuje?

Marzenia po raz kolejny skończyły się na słowach. To wszystko bardzo boli, cały czas mocno przeżywam porażki. Nie zdążyliśmy wyjść na boisko, a już musimy schodzić. Poprzedni rok był dla mnie bardzo trudny - i zawodowo, i prywatnie. Zdobyłem mistrzostwo po to, żeby grać w Europie, a teraz znowu muszę czekać rok, żeby powalczyć o to, by kolejny raz się nie skompromitować, nie ośmieszyć. W zeszłym roku okazaliśmy się gorsi od klubów z Kazachstanu i Mołdawii, w tym od drużyn ze Słowacji i Luksemburga. Tak, to dobre słowo - zostaliśmy upokorzeni, wszyscy piłkarze. Jeden przeżywa to krócej, wstaje drugiego dnia i zostawia wszystko za sobą, a drugi rozpamiętuje to jeszcze przez długi czas.

Ma pan teraz radość z treningów?

Kiedy wychodzę na trening, albo zaczyna się mecz, staram się odciąć od tego, co się wydarzyło, skoncentrować na kolejnym zadaniu. Inaczej się nie da. Nie jestem jednak sobą, widzę to każdego dnia w domu. Nie potrafię żartować, śmiać się, cieszyć z błahostek.

A może wam w Legii jest za dobrze? Zarabiacie najwięcej w Polsce, inni piłkarze marzą o tym, by trafić do tak zorganizowanego i bogatego klubu.

Ma pan rację, myślę, że wszyscy marzą o Legii, każdy chciałby tu być. I w każdym meczu powinniśmy udowadniać, że to my na to zasługujemy. A my budzimy się, jak już jest za późno. Pokazujemy swoją wartość, jak już jest pozamiatane. W tamtym sezonie byliśmy mocni w głowie, ale byliśmy też mocni słabością innych. Nasi rywale nie wytrzymali ciśnienia, mieli podane wszystko na tacy, ale nie potrafili tego zgarnąć. Legia ostatnio grała dobrze, jak słyszała ostatni dzwonek. Teraz nam mocnej głowy zabrakło - ze Spartakiem i z Dudelange. Obie drużyny były w naszym zasięgu, obie powinniśmy przejść na luzie.

To trudne lato dla polskich kibiców. Najpierw nieudany mundial, później wszystkie polskie kluby pożegnały się z Europą w przedbiegach.

Myślę, że od dwóch lat kreowaliśmy obraz naszej piłki poprzez reprezentację. Było udane Euro, awans na kolejną wielką imprezę - nie ma co się dziwić, że się cieszyliśmy, bo to prawdziwe sukcesy. Wszyscy życzyliśmy naszej kadrze jak najlepiej, ale z reprezentacją stało się tak jak z klubami. Mówiono, że będzie fajnie, a życie postanowiło inaczej.

Taka porażka z drużyną z Luksemburga to obciach ogólnopolski.

A ja jeszcze po pierwszym meczu prosiłem, żeby kibice zapamiętali moje słowa, że w rewanżu odrobimy straty i przejdziemy do kolejnej rundy. Byłem o tym przekonany. Nie jestem człowiekiem, który się asekuruje i powie: "Kurczę, będzie ciężko, musimy wszystko zobaczyć i przeanalizować". Co tu oglądać i co analizować? Musieliśmy wygrać i tyle, bo byliśmy drużyną lepszą. Trzeba było to tylko pokazać na boisku. Kiedy odpadliśmy, nieprzyjemności spotkały także moich bliskich. Żona pokazywała mi wiadomości, jakie wysyłali do niej ludzie. Że Arek ich oszukał, że nie dotrzymał słowa, niech odda pieniądze, jakieś sto złotych, bo ktoś kupon obstawił u bukmachera. Zastanawiałem się, czy następnym razem powiedzieć po prostu, że damy z siebie wszystko. Jeżeli komuś poprawi to humor, mogę przeprosić za to, że nie dotrzymałem słowa. Chciałem bardzo, nie jestem w stanie racjonalnie wytłumaczyć tego, co się stało.

Mówił pan o trudnym prywatnie roku - najpierw zmarły panu mama i teściowa, ostatnio ojciec. Ile jest pan w stanie znieść, żeby nadal normalnie funkcjonować?

Najpierw była teściowa, ale nie lubię tego słowa. Była moją mamą, drugą, ale prawdziwą. Walczyła i razem z Darią tę codzienną walkę oglądaliśmy. Mama mieszkała z nami, wychowywała nasze dzieci, opiekowała się wszystkimi i od dziewięciu lat zmagała się z nowotworem. Widzieliśmy, jak wraca po kolejnych chemioterapiach, jak jest zmęczona, jak upokarzające dla kobiety jest to, kiedy traci włosy. Choroba ją niszczyła, ale mama miała niesamowitą siłę, by walczyć. Śmiała się: "ze mną nie wygrasz, zobaczysz na kogo trafiłaś" - powtarzała. I nagle tak szybko wszystko poszło do przodu. W miesiąc. Gasła z dnia na dzień, aż zgasła.

Nie da się na taki moment przygotować.

Wiedzieliśmy, że śmierć przyjdzie, lekarze mówili, że organizm może nie wytrzymać. Mimo że wiesz, co nadejdzie, w głowie odsuwasz to dalej. Żeby to nie było jeszcze teraz, nie w tym roku. Może w następnym, może za pięć lat. Nie da się przygotować na śmierć bliskiej osoby, nigdy. A przecież ja po chwili dostałem z drugiej strony. Tata zadzwonił, że mama źle się czuje i od dwóch dni nie wstaje z łóżka. Zdziwiłem się, bo przecież normalnie do pracy chodziła.

Co się stało?

Bolała ją noga i drętwiało ramię. Pojechałem do Pułtuska, mama rzeczywiście nie mogła się podnieść. Zadzwoniłem do znajomego, zamówiłem ambulans, przewieziono ją do Warszawy na badania. A później odebrałem telefon: "Arek, my mamę złożymy, ale ty zabieraj ją szybko na onkologię, bo jest strasznie, cały organizm jest już zainfekowany". To spadło na mnie jak grom z jasnego nieba, mama na nic nie narzekała, regularnie się badała i nic nie wskazywało żadnego zagrożenia. Wszystkie markery były w porządku. A później kość biodrowa sama pękła. 3 listopada zabrałem mamę do szpitala, 30 listopada zmarła. Straciłem dwie mamy w niecały miesiąc. Trudno się podnieść po takich ciosach. Tak rozmawialiśmy o tym w Luksemburgu przed chwilą, ale czasami traci się bramki i awanse, a czasami coś ważniejszego. Obronimy mistrzostwo, kibice będą pamiętać Dudelange długo, ale zawsze można się jakoś zrehabilitować. A życia bliskich nikt nie odda. Luksemburg przytrafił się wtedy, kiedy odszedł tata.

Chorował?

Wróciliśmy z któregoś wyjazdu, tata nie odzywał się dwa dni, więc się zaniepokoiłem. Napisałem do brata z prośbą, żeby przejechał się do Pułtuska sprawdzić, czy wszystko w porządku. Pojechał, znalazł tatę na podłodze w kuchni.

Płaczu nie widać w gazecie.

Czasami nie mam siły... Moi synowie mają już tylko jednego dziadka, tatę Darii, ja z bratem zostaliśmy sami. Nie, że byliśmy jakimiś synalkami rodziców, ale mieliśmy bardzo dobry kontakt, codziennie wysyłaliśmy sobie wiadomości. Oni żyli nami, żyli piłką. Mama pisała przed każdym meczem: "Z bogiem syncia, trzymam za ciebie kciuki". Kiedy mamy zabrakło, robił tak tata. To takie ciężkie, że już ich nie ma. Często teraz jeżdżę do Pułtuska. Chyba nawet częściej niż kiedy rodzice żyli. Siadam przy grobie i rozmawiam. Pomaga mi to, daje siłę do normalnego funkcjonowania. Ktoś powiedział, że czas leczy rany, ale to nieprawda. Czas nie leczy ran, sprawia, że może łatwiej się egzystuje. Tęsknię, wszystko przypomina mi rodziców - każde zbliżające się święto, urodziny, imieniny. Po meczu patrzę po trybunach, zawsze na nich siedzieli, teraz ich nie ma. Został mi tylko grób i modlitwa. Nie mam pretensji, że mnie to spotkało. Widocznie musiało, muszę to w jakiś sposób zrozumieć.
[nextpage]Wiara panu pomaga?

Tak, często chodzę do kościoła. W niedzielę nie daję rady, bo są wyjazdy, ale nadrabiam w tygodniu. Potrzebuję piętnastu minut, żeby się pomodlić, uklęknąć na chwilę, porozmawiać z Bogiem, z rodzicami, pomaga mi to nabrać sił. Siedzę i ryczę sam do siebie. Ktoś powie, że chłop ma 38 lat, że zwariował, że przecież rodzice odchodzą. Ale ja nie umiem inaczej, takim jestem człowiekiem, tak mnie wychowano.

Wspominał pan, że został bramkarzem dzięki tacie.

Prowadzał mnie na treningi, zawsze we mnie wierzył. Ale uczył taż bycia normalnym człowiekiem.

Kto to "normalny człowiek"?

Ktoś, kto potrafi odróżnić dobro od zła. Ktoś, kto wie, że są ważniejsze rzeczy niż gonitwa za pieniędzmi. Ktoś, kto szanuje innego człowieka. Tak staramy się z żoną wychowywać naszych synów. Żeby właśnie szanowali siebie nawzajem, kolegów, rodziców. Muszą wiedzieć, że w życiu nie liczą się tylko kasa i władza. Bez rodziny - Darii i dzieciaków, nie poradziłbym sobie z tym, co mnie ostatnio spotkało. Gdybym był sam, to już bym nie wstał. Tata bez mamy też tylko siedem miesięcy wytrzymał. Nie ukrywał, że tęskni. To było niesamowite małżeństwo, 41 lat byli razem. Śmialiśmy się z bratem, że tworzą sektę, bo widzieli tylko siebie nawzajem. Mieli rodzinę, znajomych, ale oddychali tylko przy sobie. Czasami na siebie krzyczeli, wyzywali się - jak to w małżeństwach. Tata w swojej młodości miał zespół i grał po weselach, później też lubił wypić i był wtedy panem świata. Mama się na niego denerwowała, ale zawsze przy nim była, uzupełniali się. Napisali razem piękną historię. Nie mogę zapomnieć wyrazu twarzy taty, kiedy widziałem go po raz ostatni...

Chce pan o tym opowiedzieć?

Przed meczem z Cork byłem pomodlić się u mamy na grobie. Powiedziałem tacie, że lecimy do Irlandii, że będzie dobrze i że muszę pędzić jeszcze do swoich chłopców. Obiecałem, że jak zwykle napiszę SMS po przylocie. Był taki smutny. Przez całą drogę do domu miałem przed oczami ten smutek, ten żal z jego oczu - że został sam w Pułtusku, że tylko przesiaduje na cmentarzu, że nie jestem w stanie z nim być, bo mam swoją rodzinę, że Mariusz też już ma swoją rodzinę. Tata nie wracał do domu, brał nadgodziny, wszystko mu mamę przypominało, aż w końcu mama się zlitowała i zabrała go do siebie.

Jak się tłumaczy sześcioletnim synom śmierć bliskich osób?

Bardzo ciężko. Niby na swój wiek są fajnie ogarnięci, bystrzy, żywiołowi i potrafią wszystko zrozumieć, ale to jednak dzieci. Niczego nie ukrywaliśmy, mówiliśmy, że babcie będą się teraz nami opiekować z góry, że nie będziemy mogli się już przytulić i zobaczyć, ale będą przy nas, kiedy będziemy szli do przedszkola, kiedy będziemy się bawić. Moich chłopców dzieli półtorej minuty, na Iwo mówię "starszyzna". No więc starszyzna zareagowała płaczem, a Bruno złością. Że nie lubi, że nie chce, że nie wyjdzie z pokoju, że już nie chce grać w piłkę. Cały czas wracają do babci, ostatnio że szkoda, że nie może zobaczyć pokoju, jaki im urządziliśmy na urodziny. Nie da się tak zapomnieć, wykasować. Wie pan, czasami myślę, że może bym i chciał przejść nad tym wszystkim na lekko, że byłoby mi łatwiej. Jak patrzę na innych, którzy opowiadają... w szatni, że byli u rodziców, to proszę mi wierzyć, to nie jest zazdrość, ale jest mi strasznie przykro, że ja tak nie mogę już powiedzieć. Tak, mam 38 lat, nie mam miękkiej dupy, ale mam uczucia. Rozszarpane teraz. Wychodzę z szatni, idę do fizjoterapeuty, żeby nie słuchać. Bo ja strasznie cierpię. Nie podejmuję tematu, uciekam. Pewnie będzie tak jeszcze przez długi czas, może to zaakceptuję, pogodzę się, ale na razie sobie tego nie wyobrażam.

Jak pan w takim stanie ma siłę trenować?

Bo wiem, że rodzice są ze mnie dumni. Że zdobyłem trzecie mistrzostwo z rzędu, że ciągle się rozwijam. Czasami po treningu mówię sam do siebie: "Widziałeś to, tato?". Bo wierzę, że oni są i patrzą. I cieszą się, bo chcieli, żebym grał, wiedzieli, ile przeżyłem za granicą, widzieli, jak mnie szmacili, jak mi nie wypłacali pieniędzy, jak byłem w klubach, których nie życzyłbym najgorszemu wrogowi. Widzieli, gdzie doszedłem ciężką pracą, i że jestem z tego dumny. Że w reprezentacji nie byłem? No trudno, nie spełniło się, to nie ode mnie zależało. Rodzice mi wpajali, że człowiek może obronić się tylko ciężką pracą, a ja przed treningiem zawsze jestem pierwszy w szatni, zawsze przygotowany do zajęć. I nie odpuszczę, dopóki zdrowie pozwoli. Ten charakter zawdzięczam właśnie mamie i tacie.

Podwórko też pana wychowywało?

Mieszkaliśmy w domku jednorodzinnym. Na ulicy było ich sześć. Za płotem miałem boisko Narwianki Pułtusk. Byli koledzy, ale normalni, nie musiałem walczyć o przetrwanie. Spotykaliśmy się na jezdni i decydowaliśmy co robimy. Tak samo teraz jest z moimi chłopcami - słyszę tylko, że nic się nie zmieniło. Że jest zabawa w wojnę, że ustala się plan ataku na przeciwnika. Nie miałem internetu, wspaniałości, ani pokus, które mają moje dzieci. Cieszę się, że bawią się z rówieśnikami, a nie siedzą w domu i gapią się w ekran jedząc fast-foody, bo to prowadzi tylko do kalectwa.

Płacze pan przy dzieciach?

Zdarza mi się. Ostatnio jak płakałem, przyszedł Bruno i zapytał: "Tatusiu, co się dzieje?". Powiedziałem mu, że jest mi źle i przykro. I rozwalił mnie kompletnie, bo mnie przytulił i stwierdził, że już wszystko będzie dobrze. Spojrzałem na niego, łzy dalej leciały mi po policzkach, ale musiałem się uśmiechnąć. Nie wstydzę się płakać, to pomaga. Ostatnio mieliśmy wesele w rodzinie i oczywiście jako jedyny na nie nie dotarłem, bo graliśmy mecz. Brat do mnie zdjęcie przysłał, zapytał czy dobrze wygląda. Cztery lata starszy jest. Odpisałem: "Super, Mariusz. Elegancko. W garniturze". Potem do mnie zadzwonił, że przed weselem pojechał na grób rodziców, wsiadł do samochodu, zryczał się i kiedy dojechał na miejsce nie miał nawet komu SMS wysłać, że już jest.

Mama pisała przed każdym meczem: "Z bogiem syncia, trzymam za ciebie kciuki". Kiedy mamy zabrakło, robił tak tata. To takie ciężkie, że już ich nie ma.

To ważne, żeby mieć komu go wysłać.

Zawsze musiałem. Zawsze. Po każdym przylocie. Czasami mówiłem sobie, że zrobię to później, po odprawie, to czekały już na mnie ponaglenia od taty, że czemu nie piszę, skoro już powinienem być na miejscu. Może nie jest tak, że jak się coś ma, to się tego nie docenia, ale po prostu nie potrafi się wyobrazić, że może tego kiedyś zabraknąć.

Zachował pan wiadomości od rodziców?

Wszystkie.

Czyta je pan?

Jak mi naprawdę źle, to odpalam sobie w telefonie i mam wrażenie, że rodzice ze mną są. Świeże to wszystko jest, nie potrafię zapomnieć. Wychodzę na boisko i funkcjonuję, jak robot. Po meczu siadam sobie na tarasie, wszyscy już śpią. Mówię: "Dziękuję, że byliście". Ostatnio po porażkach pytam, dlaczego tak jest, ale nigdy nie dostaję żadnej odpowiedzi.
[nextpage]Zarzuca pan sobie, że stracił trochę czasu na tułaczkę po zagranicznych klubach?

Nie, nie mam do siebie o to pretensji. Rodzice wychowywali mnie do szesnastego roku życia, później poszedłem swoją drogą, zacząłem zarabiać pieniądze i się usamodzielniłem. W Bugu Wyszków, Gwardii Warszawa. Powtarzali mi tylko, że mam skończyć szkołę, ostrzegali, żebym tego nie zawalił i jakoś się udało. Wyjeżdżając zagranicę, nie miałem poczucia, że coś tracę, byłem szczęśliwy, rodzice też. Były setki rozmów przez telefon, internet, miliony SMS-ów, codziennie. Znali moją relację z każdego dnia, wiedzieli, co się dzieje. Każde wakacje spędzałem w Polsce.

Kiedy pamięta pan siebie sprzed urodzin dzieci, to gdzie jest największa różnica w porównaniu z czasem, gdy już są na świecie?

W odpowiedzialności.

Wcześniej nie był pan odpowiedzialny?

Może źle to ująłem, zbyt ogólnie. Co innego zachowywać się odpowiedzialnie, a co innego odpowiadać za całą rodzinę. Dzieci zmieniają życie, każą wydorośleć. Kiedy jesteś kawalerem, możesz robić, co chcesz, nie masz ograniczeń, ale mnie bardziej odpowiada rola ojca i męża. Za nic bym tego nie oddał. Widzisz, jak dzieciaki dorastają, jak się zmieniają, jak grają w piłkę, jak przyjdą do ciebie się przytulić, jak po porażce cię pocieszają. Nie znoszę agresji i przemocy, ale jakby ktoś zrobił coś moim dzieciom, to za siebie nie ręczę.

Nie znosi pan agresji?

Tak, do awantur jestem ostatni. Że mam inny wizerunek? To przez boisko, pewnie groźnie wyglądam w bramce. Ale przecież ja tam jestem w pracy, robię, co do mnie należy, nie oglądam sam siebie w lustrze i nie stroszę piórek. Na boisku jestem impulsywny, ale na co dzień zachowuję się zupełnie inaczej. Skończymy tę rozmowę, to pojadę odebrać chłopców. Dziś nie mają treningu, więc zrobimy sobie sami w ogrodzie, zjemy obiad, posiedzimy w pokoju, obejrzymy baję. Dzień zleci i spać. Codzienność.

To przez tą normalność ma pan szacunek u kibiców?

Jestem prostym chłopakiem z Pułtuska, nie lubię niczego koloryzować, ubarwiać. Czasami chciałbym powiedzieć coś więcej, ale nie mogę, bo nie wypada tak przeklinać przed kamerą, mimo że nasza gra absolutnie by to uzasadniała. Nie staram się być sobą, ale po prostu sobą jestem. Nie interesuje mnie to, czy wszystkim się to podoba. Nigdy się nie wybielam, rozliczanie zaczynam od siebie. Analizuję czy mogłem lepiej się zachować, coś obronić, wyjść wcześniej z linii. Nigdy nie zrzucam winy na kogoś. Takim staram się być człowiekiem - prostym i normalnym.

W piłce jest jeszcze miejsce na szczerość?

Zawsze będzie. Nie da się wszystkiego wyreżyserować. Zbyt często nas życie zaskakuje.

Żona mówi o panu: "Jednostka obsługiwana". Rzeczywiście nic nie robi pan w domu?

Kiedy chcę coś zrobić, to okazuje się, że jest już zrobione. Daria tak ma, że nie lubi czekać, a ja zawsze, że później. Jedyne, co robię, to wyrzucam śmieci. Nie gotuję, bo Daria jest mistrzynią i nie muszę się starać. Zresztą, co tu dużo mówić, moja pozycja w polskiej piłce to nagroda dla mojej żony. Podziękowanie za to, że mogę skoncentrować się na treningach i pracy. Ona o wszystko dba, pilnuje, żeby było na właściwym miejscu.

Trudno piłkarzowi tworzyć związek z dziennikarką sportową?

Tak, ale głównie przez reakcje innych osób. Chciałem zapewnić, że nienawidzę rozmawiać z Darią przed kamerą i że w żaden sposób do tego nie dążę. Czasami jako kapitan zwyczajnie muszę stanąć do wywiadu, czasami grafik w Canal+ wychodzi tak, że po drugiej stronie będzie właśnie moja żona. Piszą wtedy: "O! Malarzowa na Legii, bo Malarz gra." A ona po prostu dowiaduje się, jaki mecz będzie obsługiwała i nie ma na to wpływu. Wiem, że Daria czasami cierpi przez nasz związek. Kibice śmieją się z niej po nieudanych meczach, wysyłają do niej wiadomości przez media społecznościowe, podciągają pod to, że jest wielkim fanem Legii. Bo przecież musi, skoro w Legii gra jej mąż. A to guzik prawda. Daria jest obiektywna, profesjonalna. Kocha mnie, jest ze mną, ale nie można powiedzieć, że siedzi na Żylecie. Ma swoją pracę i jak jest źle, to potrafi o Legii ostro powiedzieć, nie zastanawiając się, czy urazi męża, albo jego kolegów.

Jest pan w najlepszym momencie swojej kariery?

Jeśli chodzi o trofea, medale - to tak. Najbardziej jednak drażni mnie, że wszyscy patrzą mi w metrykę. Wiem, że mam 38 lat i tego nie zmienię. Nie cofnę się, nie wykasuję, nie przebiję numerów. Niczego nie planuję, bo to nie ma sensu, ale czy mam już kończyć grać w piłkę, bo za rok będę miał 39 lat? Czym różnię się od 20-latka, skoro tyle samo albo więcej daję z siebie na treningu? Że jestem stary? Stare to są drzewa. Wiek to tylko liczba, nic więcej. Chciałbym dalej cieszyć się tym, co robię i wygrywać miejsce w drużynie po uczciwej walce. Kiedy patrzę na swoją karierę myślę, że dostaję teraz nagrodę za wszystko, co przeszedłem.

Nie jest tak, że jesteśmy tępi i nie potrafimy się niczego nauczyć. Ale nowy system wymaga czasu. Gdzieś przeczytałem, że Niemcy przetestowali ustawienie z trójką obrońców w trzynastu sparingach, zanim zdecydowali się zagrać tak o stawkę.

Czyli za co?

Miałem dobry okres w Grecji, gdzie byłem sam i było mi ciężko. Przez siedem miesięcy nauczyłem się języka, żeby w ogóle móc się do kogoś odezwać, wybrano mnie tam najlepszym bramkarzem ligi. Ale były też słabe czasy, gdy nie płacili, gdy musiałem walczyć o pieniądze przed sądem. W Panathinaikosie też mi słabo podziękowali, bo kiedy drużynę przejął trener Henk Ten Cate znalazłem się w gronie siedmiu odstrzelonych piłkarzy. Nie podobała mu się moja fryzura, później mówił, że jestem gruby, a jeśli chodzi o wagę to akurat nigdy nie miałem najmniejszych problemów. Musiałem iść na wypożyczenie do OFI Kreta, gdzie byłem jedynym opłacanym zawodnikiem - bo płacił mi Panathinaikos - więc wszyscy patrzyli na mnie krzywo. Byłem też w takiej drużynie jak cypryjski Ethnikos Achna. Jak szukałem klubu, to nawet gościnnie w Ząbkach trenowałem. Nigdy nie miałem menedżera, nikt mi nie pomógł, nie pokierował. Ale to była moja decyzja, bo na początku zraziłem się do jednego i powiedziałem, że nigdy więcej. Życie mnie zweryfikowało, w końcu trafiłem do najlepszego polskiego klubu, gdzie zdobyłem trzy mistrzostwa z rzędu. Czyli znowu okazało się, że ciężka praca się obroni, a jak idziesz na skróty i oszukujesz sam siebie, to nic z tego nie będzie.

Kiedy trafiał pan do Legii z Bełchatowa, to i tak wszyscy wiedzieli, że to po znajomości z Michałem Żewłakowem, który został dyrektorem sportowym.

I dlatego miałem bardzo trudny początek. Wiedziałem, że nie przychodzę do Warszawy, żeby cieszyć się z tego, że siedzę na ławce rezerwowych. Oczywiście nie wiedziałem, że będzie to okres mistrzowski, ale byłem przekonany, że pracą wywalczę miejsce w pierwszym składzie. Duszan Kuciak miał mocną pozycję, po czerwonej kartce w meczu z Lechem Poznań trenerzy na pół roku schowali mnie do szafy, ale zacisnąłem zęby i kiedy zmienił się trener, dostałem swoją szansę.

Podobno ze Stanisławem Czerczesowem do dzisiaj ma pan kontakt.

To dla mnie niesamowita historia, a Czerczesow to niesamowity człowiek. Nie rozumiem, jak trener reprezentacji Rosji po każdym meczu na mundialu może wysyłać wiadomość do Arka Malarza. To jest świetny facet, trener też.

Pan o mundialu tylko marzył.

E tam o mundialu. Mnie Arłamów by wystarczył. Duży dzieciak jestem, byłbym w kadrze i już czułbym się spełniony. Powiedzieliby mi: "Arek, dzięki, na mundial nie jedziesz", a ja bym się nie obraził. Jakby kadra trenowała tydzień w Warszawie i potrzebowaliby kogoś tylko do ćwiczeń, też bym pojechał.

Ale po co?

Dla orzełka, żeby poczuć. Nigdy nie byłem w reprezentacji. Trener Jerzy Brzęczek powiedział, że Malarza raczej nie powoła, ale spokojnie, nigdy nic nie wiadomo. Już się przekonałem, że życie jest dziwne i nieprzewidywalne.

Pozostałe wywiady autora

Źródło artykułu: